22 paź

Wojciech Kaliszewski: Być w środku źrenicy

Pisanie wierszy wymaga ogromnej siły. To jest naprawdę ciężka praca, przypominająca walkę ze skutkami potężnego kataklizmu. Pisanie wierszy to przecież nic innego jak dramatyczne wydobywanie czasu przeszłego spod zwałów bezkształtnej teraźniejszości. Kto poza poetą pamięta o wdeptanych w potok czasu śladach i o delikatnych znakach zapytania znaczących najważniejsze w życiu dialogi? Kto poza nim zapuszcza się w rejony, w których zwykła pamięć nie rozpoznaje już swoich młodzieńczych kształtów? Poeta gotowy jest podjąć to ryzyko bez obietnicy zwycięstwa. Uzbrojony tylko w słowo staje naprzeciwko niemej, czasochłonnej skorupy. Potem na ułomkach powstałego z niej gruzowiska będzie doskonalił swoją wyobraźnię.

Czy pamiętasz ten zapach śniegu
z sadzą jeszcze ciepły
z komina?
i smak ściętej jedliny?
rano ciągnąłeś pokornie moje
zardzewiałe
sanki abym pierwsza z pierwszych
zostawiła tryumfalne ślady
zimy na podwórku

Ostrze płóz żelaznych sanek wyciągniętych z komórki lub piwnicy w pierwszy zasypany śniegiem poranek praczasu, przecina symbolicznie zakręty historii w wierszach Krystyny Lenkowskiej. Zardzewiały metal nabiera blasku, stając się ostrym narzędziem przewiercającym na wylot uśpioną pamięć. Lenkowska bije w nią bez litości, jest niecierpliwa, spragniona wejścia w świat, który był. Ale właśnie to, jaki był naprawdę, jakie zestroje dźwięków tworzyły jego kantaty, stanowi wyzwanie dla jej wyobraźni. Bohaterka jej wierszy, ta, która pisze gorzkosłone listy, która wysyła wreszcie „zaległy list do pryszczatego anioła” – a któż z nas, tak na marginesie takich listów nie pisze i na takie listy nie czeka, myśląc o anielskich chórach swoich dawnych podwórek – otóż ta bohaterka gotowa jest na wszystko. Odważnie staje w oku pochłaniającego codzienność i święty spokój cyklonu:

uwierzyłam że jestem w jego środku jak w źrenicy
a każdy środek stoi blisko wszystkiego
fatalnie brzmi tylko „początek szaleństwa”
lub „koniec szaleństwa”

Z tego środka, jak ze źródła, wziął się Zaległy list do pryszczatego anioła , tom wierszy wybranych, nowych i starszych Krystyny Lenkowskiej, wzmocnionych echem angielskich tłumaczeń Ewy Hryniewicz-Yarbrough, tom obłożony do tego malarską wyobraźnią i ręką Franciszka Maśluszczaka.
Być „w środku” to znaczy podjąć ryzyko pełnego poznania, w tym także bolesnego upadku, to zobaczyć coś, co nie mieści się zazwyczaj pod powiekami. Źrenica prawdziwie patrząca nie jest lustrem, które pozwoli iluzorycznie rozmyć kontury, ukryć niewygodne linie i płaszczyzny. Źrenica jest lustrem oczyszczającej prawdy, która oślepia i spala.
Zaległy list… to rzeczywiście „zaległy list”, w pewien sposób – powiedziałbym nawet – „poległy”, „umarły dla świata”, nieobecny w skrzynce pocztowej. Ale przecież to jest list pisany z potrzeby użycia zwrotu „piszę do ciebie”, to jest list miłosny, dźwięczący czułością. Chodzi o to, aby tej czułości nie zmarnować i nie stracić. Miłość i słowo o niej trzeba stale podsycać i wzmacniać, bo ukonkretnienie rozpadło się już dawno. Adresat wielokrotnie zmieniał adresy. Ten list wróciłby do nadawcy ostemplowany dramatycznie brzmiącą pieczątką: „zwrot”. Ten list jest więc liściem, ulotnością najlżejszą, a zarazem ciężarem, który przygniata do ziemi, wyznacza środek ciężkości, utrzymujący równowagę świata. Poszczególne wiersze układają się w siatkę akapitów, budujących wątki przesłania. Tom Lenkowskiej ma strukturę głęboko ukrytych wewnętrznych powiązań. Pozorny chaos tematyczny jest tylko maską konsekwentnie budowanej ciągłości i jedności. Słońce wciąż przecież wpada w ślady sanek rozcinających dziewiczą biel pierwszego śniegu i wciąż rośnie „beznadziejna grudniowa nadzieja”, dająca w swojej paradoksalności punkt zaczepienia dla wyobraźni czerpiącej z pamięci.
Zaległy list… jest mową bardzo osobistą, prywatną. Można ją zrozumieć, próbując dostroić się do tej tonacji i pamiętając, że każdy ma własny słownik słów niewypowiedzianych, poniechanych i porzuconych. One wracają, dudnią sennym echem, lamentują o różnych porach dnia, siedząc na progu naszej pamięci. Te słowa wybuchają z ogromną energią w wierszach Lenkowskiej. Zaległy list… jest ich światem, ich królestwem. Kiedy przekracza się jego bramy, rozpoczyna się oczyszczenie. To długi proces. Słowa zdzierają z nas naleciałości niechęci, zaniedbania, wyrządzonych komuś krzywd. Słowa bolą, ale ostatecznie koją to, co bolesne. Jak długo to trwa? Nie ma żadnej czytelnej reguły.
Jedyne dostrzegalne punkty, pomiędzy którymi rozpięty jest tutaj czas, to kadry dzieciństwa i starości. Wspólnota jednocząca świat i znosząca wewnętrzne różnice, łączy oba te bieguny w równanie ludzkiego losu. Zarówno bowiem i tu, i tu jest się po prostu w słowie „jestem”. To trzeba przeżyć sobą. Inaczej się nie da:

Zostałam
sama jedna w tłumie
olśniona swoim osamotnieniem
napełniona brakiem którego
antynomii nie przewidziałam

Każde „olśnienie” otwiera w nas zdolność widzenia wewnętrznego. Tak jak Edyp musiał przejść przez oślepienie-olśnienie, tak bohaterka Lenkowskiej zostaje wyrwana z kręgu bezpiecznego współbytowania. Staje się za cenę bólu sobą. O tym chce mówić i mówi „dotknięta nagłą / tkliwością / bezużyteczną.” To puenta doświadczenia siebie samej. Tkliwość jest dotknięciem tego, co najbardziej wrażliwe, delikatne i cenne. Tkliwość jest urealnieniem najczystszej duchowości, daje – wbrew pozorom – odwagę. Co wiec może oznaczać „tkliwość bezużyteczna’? Myślę, że sens znajduje się tutaj głębiej niż wynikałoby tylko ze znaczenia chwytu retorycznego. Paradoks otwiera bowiem rzeczywistą perspektywę obecności każdego człowieka w świecie. Jeśli to, co czujesz jest bezużyteczne, to wszystko zdaje się być bezużyteczne. Tak jednak nie jest. Nie ma światów bardziej i mniej użytecznych. Taka hierarchia jest fałszywa. Czy świat zamknięty kluczem alzheimerowskiej „jedyności” jest naprawdę „bezużyteczny”? Akapity tego listu są o miłości, o śmierci, o zapomnieniu, o szukaniu siły i odwagi i o mocowaniu się z własną słabością. Mocowaniu „tkliwym”, jedynym w swoim rodzaju, własnym, jak własny może być ból nie tylko psychiczny, ale także fizyczny. Stopień naszej wrażliwości świadczy o wymiarze osobowym. Każde przeżycie zostawia w nas ślad. Jesteśmy prawdziwymi archiwami przeszłych spraw. Przynajmniej raz w życiu trzeba przez nie przejść, nawet lękając się „utraty umownego piękna”. Piękno jeśli – po Norwidowsku – ma zachwycać, musi także wyrzec się tymczasowości, musi być dowodem odzyskanego w człowieku porządku.
Obracamy się w kręgu cielesnym, powiada poetka:

jest – nie ma
nie ma – jest
jest dowód cielesny
nie ma żadnej wątpliwości.

Wątpliwości jednak są, zostają przywołane naszymi pytaniami. Wyrastają wtedy, kiedy nie zamykamy oczu i nie udajemy, że wybraliśmy najlepszą z możliwych dróg. Wątpliwości to światło tak silne, że porażające wzrok. Krąg cielesny to więc zaledwie początek spirali prowadzącej dalej i głębiej.
Zaległy list do pryszczatego anioła gra swoją tonacją. Przez poszczególne wersy przebiega intonacja składniowa. Raz wspina się w górę, otwiera, innym razem zsuwa w dół, w kamienne bezsłowie. Tam znajduje się punkt odbicia i początek drogi w górę, ku światłu. W ramach stroficznych i stychicznych znowu odzywa się mowa. Po prostu żywe mówienie, przeskakujące ponad rafami i przeszkodami systemu języka. Mowa jest spokrewniona z wątpliwościami, jest zawsze jakimś wyborem. Język trwa nieczuły, mimo swojej złożoności pozostaje nieskomplikowany. Mowa drga olśnieniami, otwiera oczy i uszy, żyje. „Rozmazane perony” czy „kanciaste poczekalnie” to nie są tylko opisowe określenia, ale wżerające się w zmysły uderzenia przedmiotowe, konkretne, odczuwalne. Lenkowska bombarduje czytelnika takimi frazami, rani jego estetyzm rozmyślnie, często bez litości po to by nie wypadł z rytmu „jest – nie ma / nie ma – jest”, aby nie przestał odczuwać swojej obecności, aby wątpliwości pozostały. Mowa ma wybuchać w naszych uszach, ma je otwierać tak jak światło, porażając oczy, oświetla ostatecznie drogę prawdy.
List, nawet ten nigdy niewysłany, spoczywający nie tylko w szufladzie, ale i w pamięci, leżący na krawędzi gestu i nigdy tej krawędzi nie pokonujący, jest rodzajem testamentu. Zbiera, porządkuje, przywołuje i pokazuje światu dziedzictwo człowieka. Napisanie takiego listu – mimo wielu dostępnych poecie środków ochronnych – jest wyjątkową decyzją. Trzeba „być własnym nieuniknionym ukłuciem”, trzeba zdecydować się na wewnętrzny wybuch, aby pokazać światu to, co jest miejscem bolesnym i prawdziwym, ale także gotowym odważnie powtarzać:

bądź pozdrowiony ptaku
boży
z drzewka
żywota.