20 mar

Tadeusz Sobolewski: Modlitwa w komisariacie. O pisarstwie Hanny Krall

Mój pierwszy styk z pisarstwem Hanny Krall nastąpił dawno, na ileś lat przed jej wielkim wejściem do literatury dokumentalnej opowieścią o Marku Edelmanie „Zdążyć przed Panem Bogiem”. I zanim jeszcze ukazał się jej pierwszy, wówczas rewelacyjny, dziś zapomniany tom reportaży z ZSRR „Na wschód od Arbatu”.
W księdze Władysława Bartoszewskiego i Zofii Lewinówny „Ten jest z ojczyzny mojej”, w jej drugim wydaniu, które ukazało się w martwym, pomarcowym czasie, wśród niemal trzystu relacji ocalonych i ocalających, w dziale „Pomoc indywidualna” przeczytałem niewielki tekst Hanny Krall, reporterki „Polityki”: „Gra o moje życie”. Opisana tam scena pozostała mi w pamięci na całe życie – właśnie przez to, jak została zapisana. Jest to jedyny tekst, w którym Hanna Krall opowiedziała o sobie wprost, bez kamuflażu narracyjnego, zastosowanego później w powieści „Sublokatorka”, czy w okupacyjnej relacji o ukrywanej żydowskiej dziewczynce, której odmówiono chrztu, która weszła potem do „Dekalogu 8” Krzysztofa Kieślowskiego.

* * *

„Pani jest taka aryjska” – powiedział granatowy policjant, Polak. „A dziecko ma pani takie czarne”. Okazało się, że to dziecko zna podstawowe modlitwy, Anioł Pański, litanię. Ale to właśnie wydawało się podejrzane. Niech się przyznają. „Któraś z was jest Żydówką. Ta zostanie, a druga może sobie pójść”. Ani matka, ani córka nie chciały dokonywać tragicznego wyboru. Już było prawie pewne, że długi łańcuch pomocy, jakiej dotąd zaznały, urywa się. Ale w tym momencie następuje coś, co można nazwać coup de theatre – nagły, teatralny zwrot akcji, niespodzianka o decydującym znaczeniu.
Happy end, który następuje w tym krótkim opowiadaniu, dlatego przyprawia o dreszcz, że wcale nie usuwa cienia. Pokazuje tylko, że cały nasz świat nieustannie znajduje się w momencie krytycznym, ale czyjś gest, jeden gest może go uratować. I żydzi, i chrześcijanie, a chyba też buddyści wierzą, że zbawienie ludzkości zależy od nielicznej grupy sprawiedliwych. Są nieznani, ukryci w tłumie, ale znajdują się, gdy przychodzi decydujący moment.
W świadectwie Hanny Krall zawiera się jak w zalążku całe jej pisarstwo, jej talent dramaturgiczny, jej teatralno-filmowe widzenie świata.
„Jeśli nie wskażesz kogoś, czyje pochodzenie jest niewątpliwe i kto może ręczyć za was, pójdziecie zaraz na Szucha” – mówi policjant.
„Mama bez nadziei wymieniła nazwisko jednej z naszych przedwojennych sąsiadek. Po pół godzinie usłyszałyśmy, że przyjechała. Krzyczała: »Co? Moja siostra Żydówką? Co za świństwo! Ja wam pokażę! Jadziu! Gdzie jesteś? Zaraz ja im powiem, co to znaczy nazywać ciebie Żydówką! Przywiozłam twoje dokumenty«. I rzeczywiście – wręczyła papiery… swojej siostry. Maria Ostrowska-Ruszczyńska, która do końca okupacji użyczała nam swego nazwiska i papierów siostry, pracuje w szwalni szpitala na Oczki” – pisała Krall w 1968 roku.

* * *

Zaczynała jako dziennikarka. Terminowała w gazetach, specjalizowała się w reportażu. Była blisko ludzi – tych, o których pisała i dla których pisała. Jej domeną było i jest porozumienie, pośredniczenie. Z „tematu Holocaustu” uczyniła dramat, który mógłby dotyczyć każdego. Oswoiła nas z czymś, o czym opowiadać się boimy, bo nie mamy odpowiedniego języka. Krall ten język znalazła, przejęła go od swoich rozmówców. Podobnie zresztą – dodajmy – wciąż nie mamy języka, jakim moglibyśmy mówić o tak zwanym Peerelu, popadając to w totalne oskarżenia, to znów w naiwną obronę tamtych czasów. Krall i na to znalazła odpowiedni język w swoich „peerelowskich” reportażach, które – wznowione – czyta się dziś świetnie w tomie „Spokojne niedzielne popołudnie”.
Jej opowiadanio-reportaże zmierzają w stronę klasycznej noweli, która od czasów rzymskiego „Satyriconu” Petroniusza czy „Dekameronu” Boccaccia przywołuje dziwne przypadki ludzkiego losu, wskazujące na paradoksalność życia. Tajemnica wszystkich ocalonych zawiera się w pytaniu: jakim cudem to się stało? I dalej: co jest podszewką świata – dobro czy zło? Takie talmudyczne pytania o sens zadaje sobie każdy człowiek, ale do końca nie znajduje odpowiedzi. Bo też pytania te domagają się nie tyle odpowiedzi, co wiary.
Odpowiedzią, jaką daje literatura, jest sam fakt opowiadania historii. Narracja ma sens, ponieważ każde opowiadanie musi dokądś prowadzić i być komuś przekazane. Opowiadać – znaczy żyć. Mieć zaufanie do tego, kto słucha i do samego życia.
W jednej z najlepszych powieści-reportaży Hanny Krall, w „Wyjątkowo długiej linii” o Franciszce Arnsztajnowej, legendzie Lublina, ekscentrycznej poetce, patriotce, chrześcijanko-żydówce i o zaprzyjaźnionym z nią Józefie Czechowiczu, który „kochał poezję i chłopców”, zapisana jest myśl, która mogłaby być dewizą pisarstwa Krall: „Nie ma zbiegów okoliczności, wszystko się ze sobą łączy i wszystko ma sens”.
W tej i w innych jej książkach, także najnowszej, z roku 2009 „Różowych strusich piórach”, łączy się życie polskie i żydowskie, Bóg chrześcijański i żydowski, śmierć żydowska i polska, zło polskie i żydowskie – połączone ze sobą jak lokale kamienicy, opisanej w „Wyjątkowo długiej linii”. Ta książka spełnia czytelnicze marzenie o powieści dokumentalnej, złożonej niemal wyłącznie z elementów gotowych, z autentycznych relacji, dokładnych jak wypis z ksiąg hipotecznych albo rejestr komornika.
Hanna Krall – zauważyła przenikliwie Maria Janion – wierzy w siłę opowieści, ale „zarazem też jakby nie wierzy”. Tak czasem jest, że ludzie, którzy powierzają nam swoje dramaty, przerywają w pół słowa, skrępowani, orientując się, że ich zdania są niewystarczające. Za całe świadectwo musi starczyć bezradny uśmiech, porozumienie bez słów.
Ironia, powściągliwość, mówienie w cudzysłowie, jest znakiem szczególnym stylu Krall. Sens i wartość tego pisarstwa polega nie tyle na zrozumieniu, co na współodczuwaniu. „Czy zrozumienie jest wartością nadrzędną? – zastanawia się – Może jest nią coś innego? Na przykład współczucie?”.
Oto relacja z otwockiego domu dziecka („Sublokatorka”). Do tego domu, gdzie umieszczono dwieście ocalonych dzieci pochodzenia żydowskiego – wiemy skądinąd, znalazła się tam po wojnie ośmioletnia Hanna Krall – przyjeżdżali członkowie komisji do badania zbrodni hitlerowskich. „Trzeba było dużo opowiadać. Rafał opowiadał o skrzyni na węgiel z podwójnym dnem, w której przesiedział wojnę. Anisia o grobowcu, z którego dziadek cmentarny wypuszczał ją tylko nocą, a kiedy wreszcie wyszła w dzień, to już bez włosów. Bronka, która miała niebieskie oczy i nie siedziała nigdzie, opowiadała o swoim bracie imieniem Szlomek, jak ukryła go w cegielni i jak zimą odpadały mu od nóg odmrożone palce. Grzecznie i pełnymi zdaniami trzeba było opowiadać, bo pani dyrektor mówiła, że to pomoże w sprawiedliwym ukaraniu winnych. Następnie przyjeżdżali wysłannicy instytucji charytatywnych i amerykańscy filantropi – tym też trzeba było pełnymi zdaniami, ale to już miało większy sens, bo nie chodziło o ukaranie winnych, tylko o paczki z ubraniami, jajkami w proszku, wiecznymi piórami i chałwą (…). Humaniści przyjeżdżali – historycy, malarze, pisarze, poeci. Tym najbardziej podobała się historia Jakubka, który przeżył wojnę przebrany za dziewczynkę, ponieważ był obrzezany…”
Hanna Krall dopiero jako dojrzała reporterka odważyła się poruszyć „temat na żet”, jak go eufemistycznie, żartem nazywali w rozmowach z Kieślowskim. Opowieści zaczęły przychodzić do niej same, powierzane przez ludzi. Najnowsza książka Krall pod frywolnym tytułem „Różowe strusie pióra”, bardziej niż poprzednie, ujawnia kulisy jej pisarstwa. Są to jakby „donosy rzeczywistości”, które autorka przetwarza, opowiada swoimi słowami. Relacja narrator – czytelnik jest tylko częścią łańcucha zapośredniczeń, historii przeżytych i opowiedzianych przez ileś osób. Narracja Krall nigdy nie jest, wbrew pozorom, niewinnie przezroczysta. Jest w niej zawsze pozostawione puste miejsce, lekki dystans pomiędzy tym, kto mówi, a tym, kto słucha i zapisuje.
Zadanie, które staje przed autorką, nigdy nie może być w stu procentach wykonane, ponieważ nie ma odpowiedzi na pytania, które wyłaniają się z opowieści.
W „Różowych strusich piórach” jest zapisana relacja pani H.Z., krytyka literackiego, która opowiada scenę z okupacji: widzi swoją najlepszą przyjaciółkę prowadzoną na posterunek. Ma ochotę przypaść do butów prowadzącego, błagać go o uwolnienie, ale dzieje się to tylko w wyobraźni; w rzeczywistości stoi nieruchomo.
Kiedy czytam tę scenę w relacji Hanny Krall, której H.Z. powierzyła nękające ją wspomnienie, uświadamiam sobie, że literatura jest studnią bez dna. To jedno przeżycie, to jedno spojrzenie tam, na rynku miasteczka, ta jedna myśl nigdy nie zostaną wyczerpane w żadnym literackim zapisie, ani wyrażone z dostateczną siłą. Krall przez swój ironiczny dystans do opowiadanych historii sugeruje, że progowe sytuacje naszego życia nie mieszczą się w literaturze. Każdy ludzki los, jeśli zobaczyć go ze wszystkimi uwarunkowaniami i konsekwencjami, jest większy od literatury. Ale w tej niemożliwości zawiera się sens literatury. Mierzenie się z niewykonalnym.

* * *

W słynnym opowiadaniu „Pola” z tomu „Tam już nie ma żadnej rzeki” naszkicowany jest scenariusz losu Apolonii Machczyńskiej, która przechowywała w swoim spichlerzu w Kocku dwudziestu pięciu Żydów. Zadenuncjowana pośrednio przez Polaka pracującego dla Niemców, została – ona i jej ojciec – postawiona wobec szatańskiego wyboru: jeśli jedno z nich się przyzna, drugie będzie wolne. Tym razem nie będzie cudu, jaki zdarzył się w życiu samej autorki, na warszawskim komisariacie. Pola zostaje skazana. Wyrok ma wykonać policjant z Hamburga – ten sam, który uprzedził Polę, że Niemcy wiedzą o ukrywanych. Widywano ich oboje razem. Mówią, że się kochali. Ale my wiemy tylko to, co wykrzyczała reporterce przez płot kuzynka Poli: „ciskając słowami, wykrzykuje ostatnie chwile życia Apolonii Machczyńskiej”.
„Podniósł broń. I opuścił. Tak trzy razy. A teraz możesz? – spytał dowódca i przyłożył policjantowi rewolwer do skroni”. Ktoś napisał trafnie – a może powiedziała to sama Krall w jednym z wywiadów – że nie pisze o historii, ale o pamięci. Nie o tym, co było, ale o tym, co jej przekazano. W powieści dokumentalnej „Król Kier znów na wylocie” Krall mierzy się z sytuacją, kiedy czyjś los okupacyjny, żydowsko-polski, trzeba opowiedzieć komuś, kto nic o tamtym czasie nie wie. Już teraz trzeba pisać tak, jak będzie się pisało w przyszłości, kiedy odejdą ostatni, którzy pamiętają, a także ich dzieci (jak wiadomo, dzieciom wydaje się, że sięgają pamięcią w czas młodości rodziców). Krall opowiada historię pięknej Izoldy Regensberg tak, jakby nie pisano o wojnie i Zagładzie, nie kręcono o tym filmów.
Co prawda, scenariusz życia Izoldy ma coś z kina akcji i z melodramatu. Nie ma tylko tego, co powinien mieć hollywoodzki scenariusz lub grecka tragedia – spełnienia, oczyszczenia. Krzyżują się perypetie, należące do polskiego i żydowskiego wariantu losu. Izolda przeżywa okupację podwójnie: jako Żydówka, naznaczona na śmierć i jako Polka, chwytana w łapance – choć akurat żydostwo w pewnym momencie ją ratuje!
W tej książce także powraca obsesyjny u Krall motyw modlitwy na komisariacie, która budzi podejrzenie u policjanta, ponieważ jest zbyt ładnie, zbyt poprawnie zmówiona. Już wydaje się, że modlitwa Izoldy zostanie wysłuchana, niestety, człowiek, do którego dążyła przez całą okupację, do którego prowadził ją szereg ewidentnych cudów, wypraszanych u Pana Boga – odwraca się od niej. Izoldzie zostaje już tylko ta historia. Żyjąc po wojnie w Izraelu, nie ma jej komu przekazać. Nikt jej nie rozumie, nikogo to nie obchodzi. Zaprasza reporterkę Hannę Krall i prosi ją, żeby tę historię zapisała. Autorka spełniła zamówienie – nawet dwukrotnie – tylko nie mogła obiecać Izoldzie, że w przyszłym filmie o niej zagra ją Elisabeth Taylor.
Dlaczego Hanna Krall tak usilnie zabiega o pamięć? Jej celem jest opowiedzenie żydowskich historii jako nowoczesnej, uniwersalnej tragedii. Choć zarazem sprowadza tę tragedię na ziemię, demistyfikuje ją. Ciekawe są związki Krall z teatrem. Najnowszą próbą jest włączenie historii Poli Machczyńskiej w dzieje Ifigenii, Alcesty, Klitemnestry – ciąg niepojętych ofiar i wyborów, w przygotowywanym przedstawieniu Krzysztofa Warlikowskiego (premiera wiosną 2009 roku).
Nie da się odpowiedzieć zadowalająco na pytanie: dlaczego „zwyczajni mieszkańcy Hamburga stali się mordercami?”. Odpowiedź, „bo byli ludźmi”, nic nie mówi, brzmi jak truizm. Chodzi o coś innego, o rodzaj oczyszczenia. Grecki teatr tragiczny był przecież dla starożytnych częścią terapii, jaką odbywali w swoich uzdrowiskach.
Tragizm obecny jest w pisarstwie Hanny Krall od samego początku, od sceny na warszawskim komisariacie. Winy, jaka temu towarzyszy, do końca osądzić się nie da, tak jest ogromna, a zarazem banalna. Ale można, wywołując tamte zdarzenia, rozpisując na nowo ich scenariusze, spowodować „litość i trwogę”, wydobyć ofiary z „poniżenia i strachu”.
Krall wierzy w terapeutyczną, nie oskarżycielską rolę pamięci. Także tej złej. Symbolem pamięci jest tytułowy dybuk z jej głośnego opowiadania, włączonego niegdyś do spektaklu Warlikowskiego pod tym samym tytułem.
Amerykański Żyd, zajmujący się zawodowo zniszczonymi, drewnianymi bóżnicami jest prześladowany przez pamięć o swoim braciszku z getta, którego nie zdążył poznać. Brat staje się jego dybukiem – dusza zmarłego zamieszkała w żyjącym. Kiedy Amerykanin usiłuje pozbyć się psychozy, wygnać z pamięci braciszka, i kiedy dybuk go opuszcza, czuje „jak to się mówi po polsku? Taką rachmones poczułem. Litość taką”. I już nie będzie umiał, ani chciał z nim się rozstać.
Hanna Krall na różne sposoby usiłuje tego dybuka zaszczepić w swoich polskich, niemieckich, francuskich, amerykańskich czytelnikach. Zapisać – znaczy w tym wypadku przechwycić, ocalić.

* * *

Ryszard Kapuściński powiedział kiedyś: „żeby uprawiać reportaż, przede wszystkim trzeba być dobrym człowiekiem. Jedynie dobry człowiek usiłuje zrozumieć innych, ich intencje, ich wiarę, ich zainteresowania, ich trudności, ich tragedie. I natychmiast, od pierwszej chwili, staje się częścią ich losu”.
Dziś o wiele słabiej niż kiedyś czujemy „wspólnotę losu” i wiarę we „wspólne dobro”, o której mówił Kapuściński. Odbiorca – użytkownik mediów – staje się zimnym obserwatorem. Żeby go rozgrzać, trzeba prześcigać się w drastyczności, brać widza na litość.
Okresem, gdy w Polsce czuło się mocno wspólnotę losu, była dekada lat 80., czas stanu wojennego, opisany w „Sublokatorce” Hanny Krall. Czas paradoksalny, który z jednej strony zamroził Polskę, cofnął ją mentalnie do wieku XIX, w epokę zaborów, mesjanistycznego patriotyzmu, katakumb i krzyży kwietnych. Z drugiej strony był to czas, w którym społeczeństwo wyemanowało z siebie z nadwyżką olbrzymią porcję dobra – czas ekumenii i podziemnego pojednania. Kazimierz Brandys zapisał w swoich emigracyjnych „Miesiącach” krajowy dowcip stanu wojennego. Co się dziś nosi w Warszawie? Nosi się Żydów na rękach… Pamiętam solidarnościowy kalendarz ścienny, w którym były zaznaczone święta katolickie, prawosławne, żydowskie i buddyjskie.
To z tamtego czasu wykwitł niezapomniany esej Jana Błońskiego o „biednym chrześcijaninie, patrzącym na getto”. Z tamtej atmosfery wynikła „Sublokatorka” Krall, gdzie następuje symboliczne zrównanie, lub raczej synteza doświadczeń żydowskich i polskich – z tym zastanawiającym zdaniem umieszczonym na końcu książki: „NARESZCIE MOŻECIE BYĆ Z NAMI”.
Podczas jednego z wieczorów autorskich Hanny Krall pod koniec lat 90. poprosiła o mikrofon młoda dziewczyna. Powiedziała coś, co w pierwszej chwili zabrzmiało dziwnie, ale okazało się wysokim komplementem pod adresem autorki: – W pierwszej chwili po przeczytaniu pani książki „Tam już nie ma żadnej rzeki” odczułam zawód, że w mojej rodzinie nie było żadnych Żydów. Pożałowałam, że nikt tak nie opowie o mojej rodzinie, nie przekształci tego opowiadania w mit. Pani książka nauczyła mnie pytać. Zaczęłam sama wypytywać o przeszłość moich dziadków.
I zaczęła opowiadać strzępki swoich rodzinnych historii. Było tam coś o okupacji, o jakichś kolczykach, które jej babcia ocaliła z powstania, o krucyfiksie przechowywanym pod węglem i o ciotce, którą szmalcownicy szantażowali na ulicy, bo była podobna do Żydówki.
Nasza zbiorowa świadomość jest podszyta kompleksem niższości, niepojętej zazdrości wobec Żydów, przybierającej czasem patologiczny kształt zazdrości o to, że ponieśli większa ofiarę od naszej, że chcą nam odebrać nasze męczeństwo. Mur, zbudowany przez hitleryzm, podparty przedwojennym antysemityzmem, utrwalony w Polsce powojennej – ten mur, który opisał Jan Tomasz Gross w „Strachu” – wciąż nieźle się trzyma. Głos młodej czytelniczki był dlatego tak sympatyczny, że nie było w nim śladu zazdrości, ani resentymentu.
Książki Krall przyjęła po prostu jako zachętę do kultywowania pamięci. Na historię Żydów spojrzała jak na historię swojej rodziny, a na swoją rodzinę – jak na Żydów. Mówiła tak, jakby los żydowski nie był losem wyłącznym, ale symbolizował wszelkich skazanych z góry, prześladowanych, ściganych za to tylko, kim są.
Pisarstwo Hanny Krall kształtowało się w czasach, gdy rozpadały się wielkie projekty przemiany świata i gdy ogłaszano „koniec wielkich narracji”. Krall tworzy małe narracje, które mają wagę dawnych powieści. Ale w dawnych wielkich powieściach nad światem czuwał narrator wszystkowiedzący. Dawna powieść, wywiedziona z Biblii – na przykład powieść Dickensa – nawet gdy ukazywała niebywałe okrucieństwo ludzkiego losu, była przeniknięta wiarą w odkupienie zła. W XX wieku ta wiara została podważona, obraz świata uległ rozpadowi. Autorka „Dowodów na istnienie”, wydobywając z chaosu historie, wierzy, że w ten sposób pomaga Wielkiemu Scenarzyście. Pociesza się: „w nauce tak bywa, że podstawowe pojęcia są niedookreślone – »człowiek« chociażby, albo »wszechświat«, albo »szczęście«, albo »Bóg«, a mimo to cała konstrukcja na nich zbudowana jest poprawna”. Krall swoim pisarstwem buduje takie właśnie „poprawne konstrukcje”.