15 gru

Maria Jentys: Obcość (o bohaterach Eustachego Rylskiego)

Obcy w świecie, w którym umieścił go jego stwórca, Eustachy Rylski (pisarz urodzony w 1945 roku), jest Hubert Stankiewicz, carski oficer polskiego pochodzenia, syn powstańca styczniowego, tytułowy bohater jednego z dwu długich opowiadań debiutanckiego tomu „Stankiewicz. Powrót” (1984). Obcy jest też Maksymilin Rogoyski, bohater drugiego z opowiadań, prawnuk niejakiego Roga lub Rogoya, poganiacza bydła z Besarabii czy Siedmiogrodu, który w rok po powstaniu listopadowym osiadł w jakiejś wiosce między Bugiem a Styrem, a po trzydziestu latach był już panem największego majątku ziemskiego w tych stronach. Obaj, i Stankiewicz, i Maks Rogoyski, noszą w sobie pustkę, są porażeni poczuciem absurdalności wszelkich poczynań, martwi wewnętrznie. Ich odmienne drogi krzyżują się jedynie podczas wojny domowej między białymi a czerwonymi, w której uczestniczą jako byli carscy poddani, oficerowie Armii Ochotniczej. Uczestnictwo w niewyrażalnym okrucieństwie wojny – okrucieństwie, które nie oszczędza nikogo, niczyjego serca i niczyjego umysłu – dopełnia dzieła ich ostatecznego wyobcowania i zobojętnienia.
Hubert Stankiewicz od dzieciństwa tkwi w „buddyjskim czerwonym kręgu” – w krwawym kręgu zbrodni i zemsty, lecz uświadamia to sobie dopiero jako stary, przejmująco samotny i śmiertelnie znużony służbą oficerską człowiek, gdy wzięty do niewoli przez czerwonoarmistów, brutalnie poturbowany podczas przesłuchania, trawiony gorączką, zmaga się z majakami przeszłości, które go nachodzą – tym natrętniej, im bliższy jest śmierci – od chwili spotkania w twierdzy kaukaskiej, w 1894 roku, Wasyla Demiańczuka, okrutnego Kozaka, który trzydzieści lat wcześniej jednym cięciem szabli pozbawił głowy jego złożonego niemocą ojca – „buntowszczika”. W majakach tych jawi się zresztą mgliście „maleńka figurka tłustego bożka”, spowita czymś „lepkim, obezwładniającym i groźnym”. Złowieszcza figurka Buddy.
Hubert Stankiewicz nie czuje się Polakiem, choć urodził się z matki Polki i ojca Polaka w siedmiusethektarowym majątku pod Warszawą, ale i nie czuje się Rosjaninem, choć w Rosji, ojczyźnie ojczyma, przyszło mu dorastać od dziesiątego roku życia w komfortowych warunkach, tam też zdobył wykształcenie, szlify oficerskie i możliwość pełnienia służby na Kaukazie, pośród nieopisanego piękna natury. Wcale nie żywi nienawiści do kata swego ojca, lecz niezatarty w jego pamięci obraz jastrzębich oczu Kozaka i nagle ożywiona pamięć morderczego cięcia, budzą w nim, trzydziestoczteroletnim carskim poddanym, nagłą solidarność z pięcioletnim polskim chłopcem, czyli z nic jeszcze nie rozumiejącym, lecz już na zawsze porażonym absurdalnością zbrodni – sobą. Toteż gdy w twierdzy kaukaskiej kapitan Stankiewicz rozpoznaje w swoim podwładnym  t a m t e g o  Wasyla, zaczyna kłaść zręby pod nienawiść: dręczy go, poniewiera, z rozmyślnym okrucieństwem naraża jego zdrowie i życie, niczym sadysta, jakiego w sobie przedtem nawet nie przeczuwał. Jeśli jego ofierze udaje się wówczas uniknąć śmierci przez zamęczenie, to tylko z powodu wyjazdu kapitana Stankiewicza do Moskwy na pogrzeb matki, a następnie do kraju dzieciństwa.
Do powtórnego spotkania antagonistów: kata-ofiary-kata – bo każdy z nich jest i jednym, i drugim – dochodzi po wielu latach, podczas wojny domowej szalejącej w Rosji 1918 roku, gdy pułkownik Hubert Stankiewicz, w jednej ze zdobytych „wsi bandyckich”, raz jeszcze rozpoznaje Wasyla Demiańczuka w osobie starego chłopa o szklanych oczach wypchanego jastrzębia, i już teraz bez zwłoki wyrównuje z nim dawne rachunki „za Polskę”. Wie, że wkrótce sam umrze, a „buddyjski czerwony krąg” zamknie się. Ów krąg, który zaczął się ponad pół wieku wcześniej w kwitnącym sadzie, od okrutnego cięcia kozackiej szabli.
„Stamtąd [rozmyśla bliski śmierci Hubert Stankiewicz] zaczęła się snuć nitka z nanizanymi na nią krzywdami i odwetami, jak koraliki sprzedawane po jarmarkach. Nie miał wtedy na to żadnego wpływu. Stało się to wbrew jego woli i w gruncie rzeczy niezależnie od niego, prawie poza świadomością. Ale w trzydzieści lat później mógł to przerwać, zatrzymać. Czy jego życie potoczyłoby się wtedy inaczej? Niewykluczone. Otworzyłby w sobie to, co w każdym tkwi, głębiej lub płyciej, to jest pewien zasób dobra, z którego potem można czerpać, pobudzając to mądrymi, celowymi i szlachetnymi czynami”.
Nie przerwał jednak, nie zatrzymał biegu rzeczy znaczonego krwią. Odrzucił – jakby wbrew sobie, za cudzym poszeptem – „inteligencki kanon dobra i wrażliwości” i wzbudził w sobie bezwzględne zło. Wypełnienie przysięgi – zamordowanie bezbronnego starca w jego własnej zagrodzie – przyniosło i jemu wyzwolenie. Jego martwe ciało, wraz z ciałem Demiańczuka, zostało pochowane w jednym wielkim, anonimowym grobie ofiar niekończącej się jak świat światem bratobójczej wojny.
Obcość i obojętność Maksa Rogoyskiego, uwarunkowana świadomością, że NIE MA NIC i że NIE WRACA SIĘ NIGDY, JEŚLI ZNIKĄD SIĘ IDZIE, wynika z jego niezakorzenienia w świecie ludzi i wartości. Pradziad Franciszek Rogoy, przybysz z południa, a więc obcy w Polsce, prymitywny i niepiśmienny, lecz sprytny, ambitny i bardzo pracowity człowiek, razem ze swym synem Jaszką, kładzie podwaliny pod zamożność rodziny – wkrótce Rogoyskich – i interesuje go wyłącznie pomnażanie dóbr. Obaj, ojciec i syn, gromadzą pieniądze, kosztowności i folwarki wszelkimi sposobami, ciężko pracując na ziemi, ale i nie stroniąc od przekupstwa i złodziejstwa (za kradzieże koni Jaszka kończy zresztą na szubienicy z wyroku któregoś z mołdawskich bojarów). Stary jest okrutnym satrapą, Jaszka zuchwałym młokosem bez czci i wiary, uczucia nie mają dla nich znaczenia: kobiety są narzędziami do rodzenia dzieci, dzieci zaś są przyszłością rodu. Stary, który dożywa późnej starości, samowładnie decyduje o losach wnuka Andrzeja i prawnuka Maksa, nie licząc się z ich pragnieniami i możliwościami. Toteż Andrzej Rogoyski, złamany przez dziada, nie odnajduje się w życiu, skłócony ze sobą i światem, umiera w wieku trzydziestu trzech lat w absolutnym opuszczeniu, skrajnie wyniszczony pustoszącą go jak rak melancholią. Jego syn Maksymilian osiąga pozornie nieco więcej niż ojciec, zdaje się lepiej niż Andrzej Rogoyski przystosowany do wymagań życia, silniejszy, odporniejszy: kończy studia, opanowuje biegle cztery języki, na długie sześć lat oddaje się pisaniu dysertacji o poezji niemieckiej (którą to dysertację ofiarowuje w rezultacie londyńskiemu karczmarzowi), wdaje się w kilkumiesięczny romans z zakochaną w nim Walijką, żeni się „ze zdrową i głupią” Polką, płodzi syna i w lutym 1915 roku wyrusza na rosyjską wojnę domową w randze majora „wydzielonej formacji” generała Szkury. Po pięciu latach wojowania wraca do swego pięknego dworu – Ręgu nad Bugiem. Wraca, wchodzi w ciszę, w zamyślenie. Wie, „że teraz dni, miesiące, lata pobiegną szybko, jak modlitwy nawijane na buddyjski bębenek, a ich bieg znaczony będzie coraz większym zmęczeniem duszy, wytrącaniem myśli, upadkiem ciała”; że czas, który dzieli go od starości, stanie się czasem jałowym i nie zapełni mu tego czasu ani miłość, ani przyjaźń, ani praca, gdyż NIE WRACA SIĘ NIGDY, jeśli ZNIKĄD idzie, a on właśnie przybył ZNIKĄD.

* * *

Bohater powieści „Człowiek w cieniu” (2004), Aleksander Rański jest człowiekiem obcym w świecie Warszawy początku lat dziewięćdziesiątych, cierpi na dojmujące poczucie bezcelowości wszelkich życiowych poczynań, pozbawiony woli, siły i żarliwości, niezdolny do głębszych uczuć, ginie zżerany wewnętrznym chłodem, nudą i pustką.
Wnuk Artioma Kiriłłowicza Rańskiego, generała Rosyjskiej Armii Ochotniczej, syn wychowanki chomskiego domu dziecka, pół-Rosjanki, pół-Niemki, odżegnuje się kategorycznie od swych korzeni, sam siebie nazywając urągliwie „bękartem Rosji”, lecz w istocie – zdaniem matki – jest nieuleczalnie chory na rosyjskość. Upływ czasu zresztą naznacza jego urodziwą twarz jawną kałmuckością, stepowością. Jest trzydziestosześcioletnim prawnikiem, właścicielem kancelarii notarialnej, mieszka z matką, która go irytuje egzaltowanym stosunkiem do Rosji, lecz chętnie odwiedza stuletnią ciotkę Lubow Kiriłłową w jej mieszkanku na warszawskiej Pradze, by nasycić uszy soczystymi opowieściami o przodkach. Ma wspaniałą narzeczoną, którą jednak zraża do siebie oziębłością, nie pragnie bowiem trwałego związku, wcześnie zagustował w „przeklętej ulotnej” przyjemności z prostytutkami. Stracił też młodzieńcze upodobanie do wielkiej literatury, czyta wyłącznie gazetę sportową, mądrość bowiem męczy go i nudzi, jako  f i g u r ę  z e w n ę t r z n ą. „Mądrość nie ma punktu zaczepienia – oznajmia zbulwersowanej matce – z powodu szlabanu na wewnętrzność”. I wyjaśnia: „Z roku na rok, z miesiąca na miesiąc, z dnia na dzień jestem coraz nieodwracalniej poza sobą. Ma się rozumieć, zajęty sobą, ale z zewnątrz. Z zewnątrz, mamo. Nie mogę przestać siebie obserwować”. Na koniec dodaje: „Chronię się w cieniu, mamo. Chronię się w cieniu”. Nie z powodu – jak mniema owa egzaltowana admiratorka Rosji – bezideowości nowych czasów, lecz ze względu na usankcjonowanie przez młode demokratyczne państwo polskie „ofensywy motłochu”. Pełen wielkich nadziei w roku 1989, już po dwóch-trzech latach nabrał Rański pogardy dla konstrukcji opartej na sakralizacji kurewstwa i chamstwa.
Toteż gdy wiosną 1991 roku Sebek Pasławski, właściciel dużej firmy transportowej, zaproponował mu, ze względu na biegłą znajomość języka rosyjskiego, pracę, Rański, w pełni świadom, z kim okoliczność, chętnie podjął ryzykowne wyzwanie losu, uznał je bowiem za szansę „wzięcia odwetu na własnych złudzeniach”. Dystyngowany, subtelny i kruchy fizycznie inteligent wszedł w niebezpieczny układ ze szczwanym, prymitywnym i topornej postury przedstawicielem „rozwielmożnionej” hołoty, ani podejrzewając, dokąd go to zaprowadzi. Podskórny antagonizm między „panem” bez pieniędzy a „chamem” z KASĄ szybko przerodził się w jawny konflikt, w którym „pańska” wzgarda rejenta napotkała „chamski” odpór Sebka.
Rański jednak ani myślał się poddać. Zainspirowany spotkaniem z tajemniczym rosyjskim inżynierem, którego poznał podczas wakacyjnej podróży Wołgą, zaczął grę z własną wyobraźnią: wykreował się na kogoś, kim nie był – na człowieka mafii kazańskiej, aby „mistyfikacją rzeczywistości” wpuścić Sebka w „tunel paranoi”. Prymitywny umysł nieustraszonego dotąd przedsiębiorcy – kombinującego wszak skutecznie zarówno z podwarszawskimi gangami, jak też z „chłopcami” rosyjskiego gangstera Witii Czeremyszkina – okazał się infantylnie bezbronny wobec paranoicznej konstrukcji, którą „Rański utkał z nitek frustracji, lęków, strzępów swawoli, pospolitej nudy, zawstydzającej w istocie nieodpowiedzialności” i która „zaczęła żyć swoim uniezależniającym się z miesiąca na miesiąc życiem”. Pozornie niewinnymi półsłówkami, dwuznacznikami, aluzjami żądny odwetu za upokorzenia rejent doprowadził swego antagonistę do szaleństwa, zbrodni i… kary. W rezultacie bowiem opanowany panicznym lękiem Sebek stracił głowę i „skasował” na warszawskim dworcu rzekomego Wilka Kazańskiego, przekonany, że ubiegł Rańskiego w zaaranżowanym przezeń zamachu na siebie, lecz wkrótce potem w celi więziennej dowiedział się od swego rejenta, że padł ofiarą li tylko własnego, chytrze podkręcanego „cykora”.
Ale i perfidny gracz Rański nie przewidział, że złapał się we własne sidła, że wykreowana przezeń i uwiarygodniona zbrodnią szajbusa Sebka rzeczywistość pochłonie i jego, gdy „ludzie z miasta” i ludzie z Kazania postanowią „zamknąć” tę sprawę. „Głodny starcia, walki, konfrontacji, ryzyka, niebezpieczeństwa”, ożywiony nowym duchem, zamierzał akurat wyjść z cienia, stać się kimś ważnym i groźnym, gdy tajemniczy klient dopadł go w jego kancelarii i odstrzelił mu połowę twarzy. „Tak strzelają Ruscy” – skonstatował jeden z przybyłych na miejsce zbrodni policjantów. – To ruska dintojra”.
Arcymistrz analizy psychologicznej, objawił się Eustachy Rylski w swojej pierwszej powieści także jako arcyobserwator przemian społecznych w III Rzeczypospolitej oraz jako arcykonstruktor skomplikowanych układów międzyludzkich.

* * *

Czas akcji powieści „Warunek” (2005), od 9 września 1812 do końca lutego 1813 roku. Miejsca wydarzeń: opuszczony pałac książąt Rohatyńskich w Arancewie na przedpolach Moskwy; bezkresne równiny rosyjskie, tonące w błocie lub skute mrozem i zasypane śniegiem; dwór grafa Andrzeja Rangułta w Nekli na Litwie. Tło historyczne: rosyjska kampania Napoleona od oblężenia Moskwy po sromotny odwrót rozbitych wojsk cesarskich. Protagoniści: hrabia Andrzej Rangułt z Nekli, kapitan gwardyjskiego szwadronu szwoleżerów, i porucznik Semen Hoszowski, syn popa z Wikanowki na Wołyniu, kurier sztabu wodza naczelnego.
Pierwszy, niespełna trzydziestoletni, dumny i gwałtowny Litwin o atletycznej budowie i „brawurowej” urodzie, mistrz wojennego rzemiosła, rozmiłowany w zadawaniu przemocy i przekonany o iluzoryczności śmierci, wyrokiem epoki „wielkich, pięknych wojen” skazany na los żołnierza, był nie tylko jednym z najsłynniejszych oficerów napoleońskich, ale także SYMBOLEM i LEGENDĄ Wielkiej Armii. Drugi, również dobiegający trzydziestki, krępy, toporny i mocny, chytry i ambitny Rusin, nie mniej hardy niż graf Rangułt, ale trzeźwy i pragmatyczny, z dyplomem Korpusu Tyzenhauza w Grodnie, samouk, miłośnik arytmetyki, służył wprawdzie – najsumienniej, jak potrafił – w armii, ale nie czuł się w niej „u siebie”. Armia była dlań „nieuleczalnie chojracka, porywająco piękna, w nieznany historii sposób skuteczna, nienasycona w głodzie sukcesów, pewnie prowadzona geniuszem cesarza i dzielnością jego kilkudziesięciu marszałków, a jednocześnie nieodwracalnie przegrana”. Przy całej swej wspaniałości – anachroniczna. Jeśli więc on, „mężczyzna o wiek przed tymi”, którym służył, wziął udział w anachronicznym przedsięwzięciu, to tylko z zimnej kalkulacji. Zatem kapitan Rangułt, „jakie upiory by go nie nękały”, był w gwardii napoleońskiej „u siebie”, porucznik Hoszowski – pozostawał obok. „Rozjechał się z wszystkim i wszystkimi, lecz nie ze sobą. Siebie zachował”.
Równanie ich, ściślej, równanie Hoszowskiego do Rangułta: plebejusza do jaśnie pana, realisty do fantasty, człowieka myślącego (czy raczej kalkulującego) do człowieka czynu wojennego (czy raczej przemocy), nade wszystko zaś realnego żołnierza do SYMBOLU cnót żołnierskich, to oś nowej powieści Eustachego Rylskiego. Błędem byłoby mniemać, że tylko kompleksy – z jednej strony plebejusza, z drugiej arystokraty – wyznaczyły bieg wydarzeń, które w najbardziej nieoczekiwany sposób sprzęgły ze sobą losy Hoszowskiego i Rangułta i przemieniły tych obcych sobie na początku i zgoła nieprzyjaznych ludzi w nierozłącznych, zdanych wyłącznie na siebie, towarzyszy śmiertelnie niebezpiecznej przygody wojennej. Kompleksy, owszem, zantagonizowały ich tak mocno, że stanęli do pojedynku, świadomi, że ów akt pogwałcenia cesarskiego zakazu może ściągnąć na nich gniew samego wodza naczelnego. Nie mieli jednak innego wyjścia z patowej sytuacji, pojedynek był bowiem dla szwoleżerów „obowiązkiem świętym” wobec honoru, sprowokowali więc kuriera sztabowego do uczestnictwa w nonsensownym, jego zdaniem, przedsięwzięciu: sponiewierali go za odmowę „ukontentowania toastem dyktatora”, za niechętną obojętność wobec pronapoleońskiej „egzaltacji panów szwoleżerów”, za napiętnowanie ich pijackiego wycierania sobie gąb słowami „Polska”, „ojczyzna”, „honor”… Uległ więc presji i „jawnie zdesperowany” w przeczuciu tragedii, podjął rękawicę.
To, co nastąpiło, sprzęgło ze sobą dwa biegunowo odległe światy. Oto Hoszowski i Rangułt, przyłapani na łamaniu kategorycznego zakazu, zostali uwikłani w uknutą przez dowództwo intrygę, w wyniku której kapitan, jako defraudant kasy sztabowej, miał zginąć honorowo w pojedynku z Hoszowskim, unikając sądu wojennego i plutonu egzekucyjnego, porucznik zaś miał zostać „sprzątnięty” po cichu jako niepożądany świadek haniebnej afery. Zdawało się, że za moment po słynnym szwoleżerze zostanie tylko legenda, a po nieznanym kurierze sztabowym wszelki słuch zaginie, jednak tyleż brawurowy, co desperacki czyn Rusina spowodował nagły i niebywały zwrot w biegu wydarzeń. Kula, która miała zabić Rangułta, rozniosła na strzępy jego katów, wojskowa podwoda, która miała stać się trumną Hoszowskiego, posłużyła skazańcom za narzędzie dezercji. Bo w jednej chwili stali się dezerterami, skutymi ze sobą werdyktem sądu wojennego i okrutniejszym od niego wyrokiem rosyjskiej zimy.
Lecz wcale nie stali się braćmi w niedoli. Chłód, głód, brud, strach, wyczerpanie jednako odzierało ich z człowieczeństwa i redukowało do czystej, „zawstydzającej biologii”, ale nie równało. Rangułt ordynarniał, potworniał, Hoszowski, mimo że zmieniał się, pozostawał rozpoznawalny. Stopniowo Litwin zobojętniał, Rusin sposępniał, „ale to, co między nimi, złagodniało”. Na przemian padali i podnosili się, silniejszy wspierał słabszego, przezorniejszy mniej przezornego, twardszy mniej odpornego. Przeważnie Hoszowski był tym silniejszym i rozsądniejszym, bronił Rangułta przed skutkami jego jaśniepańskiej nieobliczalności i fałszywie pojmowanego honoru. Hrabia w zamian ukazywał mu rzeczy „piękne”. Jeśli przeżyli straszliwą rosyjską zimę, to dlatego, że właśnie ona, „bezlitosna i suwerenna”, nauczyła ich „pokory wobec przestrzeni, bezludzia, kategoryczności”, pozwoliła im poznać „miarę rzeczy” i tym samym zyskać „cień szansy”. Odnaleźli go w nadziei, że jeśli jeszcze pokonują przestrzeń, to „po coś”, i we wspólności cierpienia. Ich szansą była  w s p ó l n o ś ć.
Dzięki wspólności dotarli do posiadłości Rangułta w Nekli na Litwie. Tam Hoszowski szybko powrócił do sił, hrabia poddał się gruźlicy. Lecz przed śmiercią spłacił dług zaciągnięty wobec Rusina: ocalił mu życie, zabijając wojennych kamratów, którzy, przybywszy do Nekli po klęsce Wielkiej Armii, postanowili wymierzyć „sprawiedliwość” porucznikowi za „złamanie im świata”. Dla Hoszowskiego oznaczało to zrównanie z Rangułtem, dla Rangułta tylko wyrównanie rachunków. „Bo nic nie mamy wspólnego, Semen. Ty mi uratowałeś życie, ja tobie. Jesteśmy kwita” – zaznaczył swoją osobność hrabia, anulując niedawną  w s p ó l n o ś ć. Odrzucił też połowę zawartości – tak zapobiegliwie i skrzętnie przez porucznika hołubionej – sakwy kurierskiej, czyli kwotę, jaką syn wołyńskiego popa przyjął od generała Lamonta „za głowę” kapitana. W Rangułtowym rozumieniu zobowiązań honorowych – zarówno wobec towarzyszy broni, jak i w stosunku do służebnych zwierząt – nie było miejsca na rozliczenia pieniężne, kalkulacje, kombinacje, kompromisy. Rangułt raczej pozwoliłby się zabić aniżeli upokorzyć, Hoszowski przyjmował upokorzenia, byle tylko ocalić skórę. Kapitan nawet umierając z głodu nie zjadłby swoich koni, porucznik uczyniłby to bez skrupułów. Rangułt „pożyczył” sobie kasę sztabową, by odegrać pieniądze szwoleżerów (i ocalić honor), Hoszowski uzależnił udział w pojedynku od wyniku gry w kości (na pieniądze, oczywiście). Z tych i innych powodów prostak nigdy nie „smakował” arystokracie, bez względu na głębokie doświadczenie  w s p ó l n o ś c i  podczas wędrówki.
Trawiony obsesją porucznik podjął wysiłek, aby  d o s i ę g n ą ć  Rangułta po jego zgonie: odrzeć z tajemnic osłaniających LEGENDĘ, oddzielić ziarno ludzkiej prawdy od plewy bohaterskiego mitu, zakwestionować antynomię: OSOBA – SYMBOL. Gdy uwiedzenie siostry Rangułta, hrabianki Anny, nie posunęło go ani o krok ku bratu, Hoszowski wykreował się na  s t r a ż n i k a  l e g e n d y  Rangułtowej. I taki wymyślony przez siebie wyruszył do polskiego korpusu rozbitej Wielkiej Armii, aby oczyścić szwoleżera z niesławy, odzyskać dlań, przyznaną mu tuż przed hańbiącymi zajściami, Legię Honorową i „wydestylować na diament” jego mit. To był – w jego mniemaniu – warunek sine qua non ich równości. Bo „we wzajemności strażnik jest legendzie co najmniej równy – mówił sobie Hoszowski, tracąc miarę rzeczy. – Co najmniej równy. Aby nim zostać, musi się przed legendą uwiarygodnić”. Semen Hoszowski z Wikanowki na Wołyniu, krew z krwi i kość z kości hajdamackiej, wnuk Mikołaja, któremu za koliszczyznę hetman Branicki nogę i rękę kazał odrąbać i tak w step puścić, syn popa, który „co drugi dzień dawał wiernym w cerkwi słowo honoru, że Boga nie ma, a jedyną ojczyzną takich jak oni jest gorzałka”, ów ambitny były kurier sztabowy dał się ponieść szalonym nadziejom. I jechał do pokonanej armii nie jako dezerter, lecz jako sędzia; nie jako oficer, który „podda się sprawiedliwości”, ale jako ten, „który ją wymierzy”.
Dokąd zawiodły samozwańczego strażnika legendy jego niepomiarkowane rojenia, autor nie dopowiedział. Porzucił go po prostu na zaśnieżonej drodze na pastwę nadciągającej rosyjskiej kolumny, „uchwyconej w żelazne kleszcze imperialnej dyscypliny”.

* * *

Do rodziny tragicznych samotników Eustachego Rylskiego należą także bohaterowie jego opowiadań z tomów „Tylko chłód” (1987) i „Wyspa” (2007). Najbliższy Stankiewiczowi wydaje się Zygmunt Kocoń z utworu tytułowego tomu pierwszego, ponieważ, jak tamten, jest ofiarą historii, choć sam stanowczo odżegnuje się od wszelkich z historią związków, twierdząc, że jest obok niej i „tuż ponad nią”. Urodzony w roku 1918 w Uhrynowie na Ukrainie, podczas okupacji hitlerowskiej w Polsce żołnierz Armii Krajowej, po wojnie został skazany na sześć lat „za bandytyzm” i był więziony kolejno we Wrocławiu, Strzelcach Opolskich i w Wołowie, w jednej celi ze znanym przedwojennym PPS-owcem, wybitnym prawnikiem i agrarystą, bojownikiem ruchu oporu, po 1947 roku posłem na sejm, doktorem Juliuszem Sołtanowiczem. Zwolniony po niespełna czterech latach odsiadki, stał się Kocoń częstym gościem wrocławskiego Urzędu Bezpieczeństwa, wzywanym – wedle przewrotnych zapewnienień cynicznych graczy – nie na przesłuchania, lecz na „rozmowy”, mające go przekonać o potrzebie nakłonienia byłego towarzysza celi do współpracy z nową władzą. Dopóki owe „rozmowy” prowadził prymitywny kapitan Kwiatek, przezorny Kocoń pozostawał głuchy jak głaz, gdy jednak „sprawę” przejął wytworny i subtelny, pozornie ludzki i niebezpiecznie inteligentny towarzysz Mieczysław Zdziarski, indagowany zaczął dawać posłuch argumentom przebiegłego manipulatora, który w pewnej chwili zręcznym ruchem wyjął mu z rękawa wszystkie fałszywe karty, a sam wyciągnął kartę wysoką – tzw. raport Jeremiego, tajemniczego geniusza, który z pomocą matematycznej funkcji dynamicznej przygotował projekt rozpracowywania progresji zdrad i sprzeniewierzeń w strukturach AK. Kim był ów Jeremi? Dlaczego nie pozyskał zaufania dowództwa AK? Rozbrojony zagrywką Zdziarskiego twardziel zgodził się na złożenie wizyty – i to samochodem UB – mecenasowi Sołtanowiczowi w Wołowie, gdzie ten wciąż odbywał karę, mimo zaawansowanej gruźlicy płuc. W ten sposób wszedł na drogę, z której nie było odwrotu, i n s p i r a t o r z y  przedsięwzięcia wiedzieli bowiem o nim i o Sołtanowiczu  w s z y s t k o. M u s i a ł  być posłuszny. Zdziarski dostał żądany artykuł Sołtanowicza – jak się okazało, nieprzydatny – chory więzień, zgodnie z obietnicą, trafił do luksusowej lecznicy dla gruźlików. Podczas ostatniego spotkania z mecenasem Kocoń wyjawił mu zamiar zrobienia czegoś, czego stary człowiek nie zaakceptował i od czego próbował go odwieść, jednak młody odrzucił jego racje, czyli względy moralne, wartości „nam najbliższe: wiarę, nadzieję, prawo, obowiązek, wreszcie miłość powszechną”. Pojęcia te – mówił – brzmią dlań  j u ż  pusto, nie znaczą  j u ż  nic, wręcz przyprawiają go o mdłości. A kiedy poruszony do żywego mecenas zadał mu pytanie: „Jeżeli nie moralność w najgłębszym i najszerszym jej znaczeniu, to co pozostaje? Jaka wartość? Jaka idea?”, Kocoń odpowiedział, że żadna; że być może, t y l k o  c h ł ó d. Zbyt daleko odszedł od tego, co „najbliższe i nieprzemijające”. Był już obok historii i ponad nią, stan pustki emocjonalnej i wewnętrznego chłodu stał się dlań stanem naturalnym, zaś miejsce głównej siły motywacyjno-napędowej zajęła  c i e k a w o ś ć. Choć autor tego nie dopowiada, Zygmunta Koconia można domyślać się w „barczystym okularniku z chudą twarzą”, który w dniach Marca 1968, kryjąc się w ciemnozielonej wołdze, nasłuchuje mowy jednego z prowodyrów ulicznej manifestacji, niejakiego Bachmana, który kiedyś był  k i m ś  i nazywał się inaczej.
Chłód jest „stałym, bezlitosnym towarzyszem” bohaterki „Refrenu”, drugiego opowiadania zbioru, aktorki i piosenkarki Anny Kowalik, przez dwadzieścia lat karierowego życia doszczętnie ogołoconej ze złudzeń. Wciąż, mimo czterdziestki, atrakcyjna, wciąż obecna na estradzie i w teatrze, bogata i wytworna, doświadcza  j u ż  wokół siebie chłodu tak dojmującego, że nie może go znieść, pije więc na umór w pustce swego eleganckiego mieszkania. W dniu urodzin przypadkowo usłyszana rozmowa dwóch pomywaczek barowych uruchamia w jej pamięci ciąg zdarzeń sprzed dwudziestu lat, które ukazują poniżający „karierowy” start jej tylko wiadomej dwudziestoletniej dziewczyny, być może, jakiejś drugiej „Anny Kowalik” o innym nazwisku i odmiennym wyglądzie. Równolegle z wątkiem wspomnieniowym rozwija się wątek główny, ciąg spotkań i rozmów aktorki z ważnymi dla niej osobami: z reżyserem, który proponuje jej minutową prezentację nagości w sztuce opartej na „Wojnie i pokoju” Lwa Tołstoja; z przyjacielem-kompozytorem, który przygotowuje dla niej hit na kołobrzeski festiwal piosenki; z redaktorką telewizyjną, która zawiadamia ją o drastycznej „korekcie” dokonanej w jej programie; z przyprawiającym ją o paniczny lęk gospodarzem domu; wreszcie z przyjaciółką z lat młodości. Każde ze spotkań to mocne uderzenie chłodu: propozycja reżysera jest uwłaczająca; kompozycja przyjaciela banalna, a związek z nim pusty; przeprosiny redaktorki telewizyjnej obelżywe; zachowanie gospodarza jawnie wrogie; gościnność Moniki podszyta złością i zazdrością. Nie pozostaje więc nic innego niż alkoholowy odlot…
Znużony jałowością trywialnej wegetacji bohater „Dziewczynki z hotelu »Excelsior«”, bezimienny mężczyzna w wieku lat czterdziestu pięciu, żonaty z obcą mu kobietą, pracujący jako księgowy w firmie pełnej obcych sobie ludzi, zaczyna żyć na pograniczu dwóch rzeczywistości: codziennej, powierzchniowej i onirycznej, głębinowej. Bardzo szybko ta druga rzeczywistość wypiera pierwszą i staje się jedyną ważną rzeczywistością mężczyzny. A jest nią dziewczynka o imieniu Inte, tajemnicza uwodzicielka, która – niczym Mickiewiczowska Świtezianka – przychodzi niewiadomo skąd i odchodzi niewiadomo dokąd, bo przecież hotel „Excelsior”, w którym rzekomo mieszka z matką, nie istnieje, w każdym razie zaintrygowany mężczyzna nie znajduje go w spisie kurortowych hoteli, a „mała” nigdy nie pozwala mu pójść tam ze sobą. Wkrótce uwiedziony zaczyna  w i d z i e ć  rzeczy, których nie widzi nikt inny, a które są  j a w n y m i  komunikatami  s t a m t ą d, zaczyna odczuwać JEJ obecność wszędzie, gdziekolwiek się znajdzie, przestaje odróżniać rzeczywiste od nierzeczywistego. I pewnej nocy wchodzi za Inte do morza i pozwala JEJ poprowadzić się  t a m, skąd przyszedł – ku jasności dzieciństwa. Fascynująca i perfekcyjna narracyjnie opowieść o złej syrenie, która wychodzi z morza, by wabić mężczyzn, ma wiele znaczeń, spośród których wybierzmy jedno: że INTE to ŚMIERĆ, która czai się we wnętrzu człowieka i atakuje, gdy on sam tego CHCE.
Bohaterowie pozostałych opowiadań zbioru drugiego żyją też na pograniczu jawy i snu, bardziej ulegli wobec irracjonalnych podszeptów śnienia aniżeli wobec racjonalnych wymogów codziennej rzeczywistości, rozdwojeni, wręcz  p o d w ó j n i, niepewni niczego: ani swojej tożsamości, ani prawdziwości otaczającego świata, pozbawieni  m i a r y  r z e c z y. Zbuntowany ksiądz Konstanty z tytułowego utworu „Wyspy”, syn wiejskiego pijaka i awanturnika oraz somnambuliczki, absolwent siedleckiego seminarium duchownego i doktorant kurii rzymskiej, rozpustnik i pyszałek, zesłany karnie na pustynną wyspę za „heretyckie” wystąpienia medialne, p r z e m i e n i a  się nieoczekiwanie, w wyniku morderczego pojedynku słownego z emisariuszem kurii, księdzem Mielczarkiem, w owego pokornego klechę, który przybył doń z nakazu kardynała. Wyczerpany zaś upałem i obezwładniony wściekłymi atakami sadomasochistycznego gospodarza samotni, tłusty i spowity w czerń klecha zapada się w otchłań, z której wyłania się bez pamięci i bez świadomości, kim jest, za to z nieodpartym, chłopięcym pragnieniem kąpania się w morzu. Niewzruszony wiadomością o swoim wygnaniu z Rzymu i zesłaniu na wyspę, zostaje tam, szczęśliwy, że znalazł się w raju, pośród  b e z m i a r u  w ó d. Rabuś zaś jego tożsamości rusza do Wiecznego Miasta, coraz „mniej pewny wszystkiego” i coraz bardziej zdecydowany zdać się z pokorą na bieg rzeczy – na pchnięcie „ku porządkowi nadprzyrodzonemu, skoro w przyrodzonym nie znalazł sobie miejsca”. Bo przecież upragniona jedność to „niepodzielność w Stwórcy”.
Gdy Monika, bohaterka opowiadania „Jak granit”, praktykantka fryzjerska z Wągrowca, znajduje martwe ciało Sylwka, swego wakacyjnego „króla życia”, w nędznej norze peryferyjnego warszawskiego blokowiska, jej świadomość, porażona strasznością niespodziewanego „przekazu”, spycha  tę  n i e  d o  z n i e s i e n i a  „informację” w głąb nieświadomości, i od tej chwili dziewczyna zaczyna żyć życiem na poły rzeczywistym, na poły urojonym, w kurorcie, w którym poznała Sylwka, z Sylwkiem, który wprawdzie nie zdradza oznak życia, ale przecież  j e s t  ż y w y. Bardzo powoli chora budzi się z koszmarnego snu i… wzywa policję. Leczenie szpitalne przywraca jej zdolność względnie prawidłowego rozpoznawania rzeczy. Dwa lata później w tymże samym kurorcie Ewa, efektowna, samotna dziewczyna, poznaje rzeźbiarza i powierza mu się z dziecięcą ufnością. Ten mężczyzna bowiem, dla którego jedyną  m i a r ą  r z e c z y  jest granit, kamień, z którym nieustannie się zmaga, jawi jej się jako  a z y l. Wszelkie „tajemnice, zaświaty, trupy”, należące do świata jej przyjaciółki Moniki, to dla niego symptomy degeneracji rodzaju ludzkiego, z powodu których ich nosicielkę należałoby zabić. Ewa ucieka od rzeźbiarza, znika z kurortu. Nie jest Ewą, jest Moniką. Tak w każdym razie przedstawia się taksówkarzowi. A kimże  n a p r a w d ę  jest ta dziwna dziewczyna, która co sezon powraca do miejsca swoich pierwszych wtajemniczeń? Może to Monika przemieniona w Ewę albo Ewa kryjąca w sobie Monikę? Może Monika-Ewa, Ewa-Monika, istota podwójna, dwoista? A może ani Monika, ani Ewa, tylko fantom z czyjegoś śnienia na jawie? Eustachy Rylski lubi zbliżać się do NIEPOJĘTEGO, a potem odchodzić ze słowami: nie wiem nic, nie pojmuję, może to mi się śniło?