Białe i czarne w kolorze. Rozmowa z Wojciechem Albińskim
Czy Pan poluje?
Ostatnio coraz rzadziej. Wzrok i kondycja już nie ta co dawniej, a ponadto świat afrykańskiej fauny jest mocno przetrzebiony. Przez dekady nie obowiązywały przecież żadne limity, ani okresy ochronne.
Pytam, bo w pańskiej prozie epizodów łowieckich jest niemało?
Ponieważ polowanie jest na Czarnym Lądzie rytuałem. Dla pierwotnych mieszkańców kontynentu było sposobem na życie, dla białych kolonizatorów niekiedy koniecznością gwarantującą bezpieczeństwo, częściej rozrywka. Gdy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego już stulecia pracowałem jako geodeta w buszu, musiałem nauczyć się posługiwać bronią. Na wypadek spotkania z lwem, tygrysem czy bawołem.
Kiedy i w jakich okolicznościach opuścił Pan Polskę ?
Wyjechałem wraz z żoną w 1963 roku. Miałem 28 lat, kilka lat wcześniej ukończyłem Wydział Geodezji Politechniki Warszawskiej. Perspektywy pracy w Polsce w wyuczonym zawodzie rysowały mi się raczej w ciemnych barwach, toteż postanowiłem – jak to wtedy określano – wybrać wolność. Patrząc z perspektywy był to krok dość ryzykowny, bo na Zachodzie praktycznie nie mieliśmy żadnych kontaktów, nie wspominając o mizernej znajomości języków obcych. Pierwszy przystanek na naszym życiowym szlaku stanowił Paryż. Potem przez parę lat mieszkaliśmy w Genewie, by w roku 1970 przenieść się do Afryki. Moje stopa stanęła ponownie na polskiej ziemi dopiero w roku 1990.
Utrzymywał Pan jakiś kontakt z ojczyzną?
Radiowy, słuchając sekcji polskiej BBC czy naszej redakcji rozgłośni Radia Wolna Europa, listowny i telefoniczny z matką. Regularnie przysyłała mi książki w języku polskim. Za ucieczkę syna została ukarana kilkuletnim zatrzymaniem paszportu. Spotkaliśmy się dopiero po siedmiu latach w Szwajcarii, potem odwiedzała nas w Johannesburgu. Każdorazowo zresztą przestrzegając przed powrotem. „Nawet w razie mojej choroby nie warz się wracać do Warszawy” – mówiła stanowczym tonem. Gdy w 1985 roku ciężko zaniemogła uszanowałem jej wolę. Nie przyjechałem nawet na pogrzeb. Potem ciotki poinformowały mnie, że w pewnym momencie do konduktu na Powązkach dołączyli nieznani nikomu żałobnicy. Jeden z nich wziął będącego w moim wieku kuzyna za mnie. Bezpieka nawet po 22 latach pamiętała o szeregowym zbiegu.
Skąd wzięły się pańskie zainteresowania literackie?
Jeszcze jako student debiutowałem nowelkami drukowanymi na łamach tygodnika „Współczesność”. W dobrym towarzystwie, gdyż pierwsze kroki pisarskie stawiali tam tak wybitni twórcy jak: Andrzej Brycht, Ireneusz Iredyński, czy – piastujący przez jakiś czas funkcję redaktora naczelnego – Stanisław Grochowiak, że wspomnę jedynie tych, którzy przekroczyli już rzekę Styks. Do pisania powróciłem w latach siedemdziesiątych, kiedy od czasu do czasu zamieszczałem wiersze na łamach paryskiej „Kultury”. Tak na dobre chwyciłem za pióro, a raczej zasiadłem przy klawiaturze komputera, dopiero po przekroczeniu sześćdziesiątki, kiedy nieco spowolniłem życiowe tempo.
Z pewnością ma Pan pisarskie wzorce.
Za młodu zaczytywałem się w Jacku Londonie, Karolu Mayu i Robercie Louisie Stevensonie, a także, zapomnianych dziś trochę krajanach: Ferdynandzie Ossendowskim, Wacławie Korabiewiczu, Kamilu Giżyckim a zwłaszcza Józefie Białoskórskim. Być może pod wpływem tych lektur połknąłem podróżniczego bakcyla. Podczas prac pomiarowych w bezludnej okolicy zawsze woziłem ze sobą przenośną bibliotekę. Gdy z nieba lał się żar w namiocie czytałem ulubionych autorów: Marcela Prousta, Grahama Greene’a, Josepha Conrada i Marka Nowakowskiego, nawiasem mówiąc, klasowego kolegę z podstawówki.
Republika Południowej Afryki była jednym z najbardziej demonizowanych krajów w PRL. Postrzegano ją niemal wyłącznie przez pryzmat polityki apartheidu. Tymczasem z kart pańskiej prozy wynika, że wprowadzenie w RPA równouprawnienia nikomu nie wyszło na dobre…
Myli się Pan. Obecny rząd prowadzi mądrą politykę. Przede wszystkim ekonomiczną, choć nie tylko. Do tego, że doszło jedynie do incydentalnych samosądów i szukania sprawiedliwości na własną rękę bardzo – w moim przekonaniu – przyczyniła się działalność Komisja Prawdy i Pojednania, grupującej białych i czarnych obywateli o różnych światopoglądach, której zadaniem było rozliczenie się z brudnymi plamami przeszłości. W RPA na szczęścia nie wprowadzono „grubej kreski”, tak bardzo skompromitowanej w Polsce.
Czy opisuje Pan rzeczywistość, czy też jest to fikcja?
W każdym z opowiadań oś intrygi odpowiada prawdzie. Niekiedy lekko koloryzowałem pewne sytuacje, wyostrzałem dialogi, wprowadzałem nie istniejące postacie, ubarwiałem biało-czarne schematy. Ale generalnie to literatura faktu.
Dlaczego zatem maskuje Pan poszczególnych bohaterów?
Czasami o to prosili. Niektórzy już nie żyją, a nie czuję się upoważniony do relacjonowania epizodów z ich biografii. Zdarza się, że stosuję kamuflaż, bo przedstawiam coś pro domo sua.
Pośród galerii typów rozpoznałem ojca Innocentego Bocheńskiego.
Zaproszono go do RPA na początku dekady lat sześćdziesiątych w charakterze eksperta… sądowego. Przed trybunałem Temidy miał się wypowiedzieć, czy oskarżeni istotnie są bolszewikami i wyjaśnić czym jest ta ideologia. Ze swego zadania wywiązał się wzorowo. Uświadomił sądowi czym pachnie komunizmem, a zarazem, mam wrażenie, przyczynił się do wydania łagodnych wyroków dla naiwnych i nieświadomych tego co czynią oskarżonych.
Zaskoczył mnie, precyzyjnie wypunktowany w Pana opowiadaniach, obyczajowy kontrast pomiędzy Czarnym Lądem a Europą.
Nieznajomość afrykańskiego savoir-vivre’u powoduje nierzadko tęgie gafy. Przykładowo dobrze wychowana panna z porządnego domu nie patrzy w oczy rozmówcy, gdyż oznacza to bezczelność. Kindersztuba nie pozwala jej też pierwszej powiedzieć osobie starszej lub o większym społecznym znaczeniu „dzień dobry”. Pozdrowiony może uznać to za zaczepną śmiałość. Natomiast witając się z przywódcą plemiennym trzeba zgiąć kark, aby nad nim nie górować. Nie stoi się gdy on siedzi, by nie zmuszać wodza do zadzierania głowy. Nie wypada też go chwalić, udzielać mu rad, ani o nic pytać, ponieważ próby zakłócenia jego myśli mogą wynikać tylko z nieczystych pobudek tudzież zdrady. Nie wszystkie jednak tamtejsze zwyczaje różnią się od europejskich. Zaproszenie gościa na pieczyste to znak akceptacji.
A propos kuchni. Kulinarną specjalnością południowej Afryki jest pap, regularnie konsumowany przez pańskich bohaterów. Cóż to takiego?
Rodzaj pospolitej i bardzo pożywnej potrawy złożonej z mąki kukurydzianej i rozmaitego – mięsnego, rybnego, drobiowego, warzywnego albo owocowego – nadzienia. Danie podaje się w różnych wersjach smakowych: na ostro, kwaśno czy słodko. Ponieważ w Warszawie chyba nie ma afrykańskiej restauracji toteż czytelnicy muszą mi uwierzyć na słowo, że jedząc pap można połknąć język!
Chętnie skosztowałbym tez wzmiankowanego w „Lidii z Kamerunu” wina bananowego, którego w Polsce nie uświadczysz.
Jest białej barwy, o konsystencji gęściejszej od, powiedzmy, rieslinga. Bywa słodkie i półsłodkie. Niezbyt mocne, jakieś dwanaście, trzynaście procent.
Może zaserwują je na premierze filmu opartego na pańskiej prozie…
Kto wie, ale to melodia przyszłości. Od wielu miesięcy Krzysztof Krauze i Joanna Kos przygotowują ekranizację opowiadania „Czy ktoś z państwa popełnił ludobójstwo?” traktującego, najogólniej mówiąc, o rozliczeniach politycznych w RPA, zatem – jak sądzę – temat zainteresuje też widza, szukającego paraleli naszej polityki lustracyjnej i dekomunizacyjnej..
Kiedy padnie pierwszy klaps?
Nie mnie o to pytać, ale ufam, iż jeszcze w tym roku. To dosyć kosztowna produkcja, bo wymagająca afrykańskich plenerów. Na razie trwa więc dopinanie budżetu.
Rozmawiał: TOMASZ ZBIGNIEW ZAPERT
Wojciech Albiński – rocznik 1935, absolwent gimnazjum im. Wojciecha Górskiego i POlitechniki Warszawskiej,z wykształcenia geodeta. Od 36 lat mieszka w RPA. Żonaty, dwóch synów. Autor tomów opowiadań (wydanych nakładem oficyny Twój Styl): “Kalahari” (nagroda literacka im. Józefa Mackiewicza),”Królestwo potrzebuje kata”, “Antylopa szuka myśliwego” oraz „Lidia z Kamerunu”, który w styczniu 2008 roku trafił do księgarń.