20 mar

Marek Ławrynowicz: Grafoman

Każde nieszczęście ma swoją przyczynę. Przyczyną nieszczęść Marcusa Wulfa była Herminia Bocklau. Najpierw, gdy wynajął pokój u Emmy Gerbauer, nie zwrócił na Herminię uwagi, mimo że ich okna były niemal naprzeciwko siebie. Marcus zresztą nie zwykł patrzeć w okno. Gdy wracał z biura pospiesznie zjadał obiad, a potem do późna w nocy czytał i pisał. Znajomych nie miał, zainteresowań poza czytaniem i pisaniem też nie. Można by go nazwać dziwakiem, ale Marcus nigdy by tak o sobie nie pomyślał. Był poetą.
Herminia przeciwnie bardzo lubiła wysiadywać w oknie obserwując różne osoby na podwórku i w oknach naprzeciwko. Była naiwna, sentymentalna, lubiła podwórkowych śpiewaków i akrobatów, a najbardziej lubiła patrzeć w pogodne niebo i marzyć o wielkiej miłości. Mama Herminii lubiła porządek i miała zasady moralne. Tato miał posadę i skłonność do politycznych dyskusji w knajpie do której chodził niemal co wieczór. Tak to powoli upływało im życie.
Herminia natychmiast zauważyła Marcusa. Jego okno było zasłonięte tylko delikatną firanką, która nadawała siedzącemu przy lampie i pracowicie zapisującemu wers za wersem Marcusowi wyraz tajemniczy i romantyczny. Z daleka wydawał się niezwykle pięknym młodzieńcem, toteż Herminia wzdychała na jego widok, zresztą, prawdę powiedziawszy, wzdychała z o wiele błahszych powodów.
Do pierwszego spotkania Herminii i Marcusa doszło na strychu. Był ogromny, każdy z mieszkańców miał na nim swój sznur na którym pracowicie wieszał uprane majtki i koszule. Tak się złożyło, że sznury Marcusa i Herminii były niedaleko, więc pewnego dnia wieszając każde swoje pranie, podnieśli niespodziewanie oczy na siebie, Herminia zarumieniła się po uszy, a Marcus zakaszlał sam nie wiedząc dlaczego, wreszcie pochylił się nad praniem i trwał tak, aż usłyszał, że Herminia nieco szurając nogami zmierza ku schodom.
Od tego dnia Herminia myślała Marcusie jeszcze intensywniej, a Marcus zaczął myśleć o Herminii. Zauważył jej może zbyt obfite, ale jędrne ciało, zręczne ręce, ponętne pośladki wyraźnie zarysowujące się na letniej sukience. Wszystko to sprawiło, że w głowie Marcusa Wulfa lęgły się myśli nie tylko poetyczne, lub związane z ostatnimi lekturami, ale także powiedzmy wprost, nieprzyzwoite.
Gdy zapadał wieczór i w całej kamienicy zapalały się światła Marcus i Herminia niby to zajęci swoimi sprawami zerkali ku sobie i czasem ich spojrzenia się spotykały. Herminia siedziała w oknie haftując makatkę na której dwa gołąbki całowały się w dziobki a Marcus pisał wiersze o miłości. Zresztą i wcześniej większość jego utworów była na ten wdzięczny temat.
Potem doszło do kolejnego spotkania na strychu i nie było to spotkanie do końca przypadkowe. Wreszcie chodzenie na strych weszło obojgu w nawyk.
Siadywali pod niewielkim, wkomponowanym w dach okienkiem i on jej czytał swoje wiersze, a ona nie słuchała tylko patrzyła na jego prosty zgrabny nos, wyraźnie zarysowane brwi i kosmyk włosów opadający na czoło, gdy przewracał kartkę zeszytu. Wydawał się jej najpiękniejszy na świecie, choć prawdę powiedziawszy z bliska Marcus robił raczej wrażenie pospolitego, łatwo znikającego w tłumie młodzieńca. Ale cóż, miłość wszystko widzi inaczej. Najpierw siedzieli naprzeciwko siebie, potem obok siebie, potem ramię Marcusa oplotło kibić Herminii a ona udała, że tego nie zauważyła, wreszcie podczas czytania szczególnie długiego i wzruszającego poematu o miłości rycerza i pasterki Marcus przerwał nagle między czterdziestą szóstą a czterdziestą siódmą zwrotką, pochylił się nad Herminią, ich usta zetknęły się ze sobą, Herminia przez chwilę chciała uciec, wspomniała swą posiadająca niezłomne zasady moralne mamę, a potem sama nie wiedząc dlaczego to czyni przyjęła pocałunek. Od tej pory Marcus już nie czytał Herminii wierszy, tylko całowali się wśród kurzu migoczącego na tle jaśniejącego nad ich głowami okienka. I pewnego lipcowego wieczoru, gdy okienko wypełniało się powoli czerwienią zachodzącego słońca stało się to co się stać musiało: oddali się namiętności z taką siłą, że zadrżały wiszące na sznurach prześcieradła, koszule i barchanowe majtasy. Potem czynili to jeszcze wiele razy, aż Marcus nasyciwszy się Herminią zaczął znów czytywać jej wiersze i to o dziwo nie miłosne, ale filozoficzne, a nawet niekiedy religijne. Herminii zresztą było zupełnie wszystko jedno co czyta, bo była bez pamięci zakochana.
Marcus doznał powodzenia w miłości, ale na niwie literackiej ponosił porażkę za porażką. Niezależnie czy jego wiersze traktowały o Nibelungach, opiewały ojczyznę, czy były po prostu o miłości odrzucały je wszystkie dzienniki, tygodniki, miesięczniki, a także wydawnictwa nieregularne. Marcus cierpiał z tego powodu, ale nie poddawał się, bo wiedział, że niejeden genialny poeta bywał odrzucany, a potem zdobywał laury i nieśmiertelną sławę. Oczyma duszy widział stojące na półce, oprawione w skórę tomy z napisem „Marcus Wulf – Dzieła”. Nie mógł się tylko sam ze sobą zgodzić ile ma być tomów tych dzieł. Czasem wydawało mu się, że osiem, a niekiedy że siódemka to bardziej szczęśliwa liczba. Marzył też w samotności o stowarzyszeniach literackich, których zostanie prezesem, wizytach u premierów i ministrów, eleganckich salonach, gdzie będzie przedmiotem powszechnego podziwu i innych przyjemnych atrybutach bycia geniuszem. Marzenia te sprawiały, że pisał jeszcze więcej i jeszcze częściej chadzał do różnych redakcji.
Herminia z całego serca wspierała wysiłki Marcusa. Chodziła do bibliotek i wynajdywała pisma mało znaczące, regionalne, albo hobbystyczne w których Marcusa mogliby docenić. Poeta biegł tam natychmiast i jak zwykle doznawał porażki. Herminia pocieszała go, a potem wiszące na sznurach prześcieradła zaczynały drżeć, a kurz opętańczo wirował wśród stropowych belek.
Tak mijały dni, tygodnie, Marcusa zaczęło nieco męczyć monotonne szczebiotanie Herminii, jej niekończące się opowieści jak będzie wyglądać w przyszłości ich życie, jakie makatki zawisną w kuchni i ile dzieci będzie się bawić na dywanie w salonie. Nie pociągało go wcale takie życie, ale słuchał w milczeniu, myśląc o swoich sprawach. Z jego uczucia do Herminii pozostała tylko namiętność, więc przerywał jej w pół słowa, zamykając usta pocałunkiem, a potem rzucał się na Herminię jak zwierzę, a ona oddawała mu się wśród pisków i chichotów, cała szczęśliwa, choć gdyby mogła zajrzeć w takiej chwili w duszę Marcusa uciekłaby przerażona.
Wreszcie pewnego dnia poecie dopisało szczęście. Joseph Knapp, redaktor i wydawca miesięcznika „Blumen” przeczytał jego wiersze z uwagą, rzucił kilka wcale roztropnych uwag, a następnie zaproponował by Marcus pisał wiersz do każdego numeru miesięcznika. Wiersze miały być rzecz jasna o kwiatach, w pierwszej kolejności doniczkowych a w dalszej perspektywie polnych i leśnych Marcus biegł do domu jak na skrzydłach. Sława, której tak długo pragnął, nadchodziła. Już widział siebie na salonach, już liczył w myślach otrzymane nagrody literackie i wyobrażał sobie wybitnych poetów i pisarzy wśród których się teraz będzie obracał. Gdy tak marzył nagle uderzyła go pewna kwestia: do świetnej przyszłości jaka się przed nim rysowała Herminia Blockau pasowała jak pięść do nosa. Mogłaby go tylko skompromitować swym wiecznym szczebiotaniem i bajdurzeniem o gołąbkach całujących się w dziobki. Poeta Marcus Wulf potrzebował na nowej drodze damy dystyngowanej, chudej jak piątkowy post, z arystokratycznej rodziny (najlepiej z dużym majątkiem jeśli by to było możliwe). Precz z pulchną, chichotliwą Herminią. Niech wobec przyszłej powagi przepadną szaleństwa młodości.
Tego wieczoru Marcus długo opowiadał Herminii o miesięczniku „Blumen”, szczęściu jakie go spotkało, a potem wdał się w skomplikowane wywody na temat tego, że poezja wymaga poświęceń, czasem nawet poświecenia tego co w życiu najpiękniejsze. Herminia słuchała go wzruszona i potakiwała, a gdy wreszcie dotarło do niej, że to właśnie ona ma być poświęcona na ołtarzu sztuki zdumiała się do tego stopnia, że jej oczy zrobiły się okrągłe, otworzyła usta, przez chwilę wydawało się, że chce coś powiedzieć, zaprotestować, ale trwało to tylko przez chwilę, a potem zaczęła bezsilnie płakać jak skrzywdzone dziecko. Marcus próbował ją pocieszać, ale widząc, że to daremnie opuścił na palcach strych, by nigdy więcej tam nie wrócić. Herminia płakała jeszcze przez dobre dwie godziny, a gdy za okienkiem zapadł zmrok powlokła się do domu pochlipując w zupełnie mokrą chusteczkę. Od tego dnia Herminia Blockau znienawidziła trzy rzeczy: Marcusa Wulfa, poezję i kwiaty.
Czas zwykle szybko leczy rany, ale tak nie było w wypadku Herminii. Okno jej pokoju było szczelnie zasłonięte, a gdy wychodziła po zakupy, wszyscy zauważali, że stała się dziwnie blada, schudła, nos jej się wydłużył. Martwili się tym jej moralna mama i rozpolitykowany ojciec, ale co mogli zrobić? Chuda i blada Herminia nie budziła zainteresowania okolicznych młodzieńców i wszyscy byli zgodni, że czeka ją los starej panny. Tylko na ścianach kuchni pojawiały się wciąż nowe makatki, ale gołąbki nie całowały się już w dziobki tylko siedziały obok siebie obrażone i nastroszone.
W tym czasie kariera Marcusa Wulfa nieustannie się rozwijała. Jego wiersze w miesięczniku „Blumen” zyskały wśród hodowców roślin doniczkowych sporą popularność. Bywał zapraszany na rożne wystawy i targi roślin, gdzie chętnie recytował swoje utwory i zbierał oklaski. Wreszcie po dwóch latach doczekał się zbioru swych wierszy zatytułowanego „Pelargonia i paprotka”, który hodowcy kwiatów chętnie kupowali, a gdy autor pokazał się publicznie, młode i pełne uroku miłośniczki paprotek i pelargonii ustawiały się do niego w kolejce po autograf.
Byłby całkowicie szczęśliwy, ale inne pisma nadal nie chciały drukować jego wierszy. Obrażony przestał chodzić po redakcjach, ale wierzył, że jeszcze pokaże ile jest wart. Mniej więcej w tym czasie objął rządy Adolf Hitler, co Marcus uczcił poematem „Kwiaty Führera” opublikowanym w „Blumen” na pierwszej stronie i dwóch następnych Poza tym nie interesował się za bardzo polityką, bo też dojście do władzy NSDAP początkowo nic nie zmieniło w życiu miłośników kwiatów.
Naziści obiecali Niemcom, że zrobią w kraju porządek i na swój sposób realizowali te obietnice. W końcu porządek zapanował także w literaturze. Powstały Izby Piśmiennictwa -Reichsschriftkammer, które miały skupić wszelkiej maści autorów.
Solidny jak zwykle Marcus natychmiast złożył podanie o przyjęcie. Dołączył starannie wykaligrafikowany życiorys, „Kwiaty Führera”, „Pelargonię i Paprotkę”, całe roczniki miesięcznika „Blumen” i spokojnie czekał na odpowiedź. Odpowiedź długo nie nadchodziła Wreszcie wezwano Marcusa do Reichsschriftkammer gdzie przyjął go chudy urzędnik z latającą grdyka i niemiłym spojrzeniem.
– Mamy z panem kłopot panie Wulf – rzekł – Powiedziałbym duży kłopot.
– Ależ ja nigdy nikomu nie sprawiałem kłopotu – zapewnił gorliwie Marcus.
– Czy pan publikował tylko w „Blumen”?
– Tak. – Marcus spuścił głowę – Gdzie indziej mnie nie chcieli.
– Nie chcieli… – zanotował urzędnik – A czy znane jest panu nazwisko Sielberstein?
– Sielberstein?! – zdumiał się Wulf. – Nigdy o takim nie słyszałem!
– A powinien pan słyszeć. – krzywo uśmiechnął się urzędnik – Bo ten cały Sielberstein to wspólnik redaktora „Blumen” Josepha Knappa. Oczywiście cichy wspólnik, czyli krótko mówiąc parszywy Żyd.
– Ale ja nigdy nie słyszałem o żadnym Sielbersteinie… – wyjąkał nieszczęsny poeta. – Ja tylko opiewałem kwiaty!
– Jesteś żydowskim pachołkiem Wulf! – wrzasnął urzędnik – Nie jesteś godny by cię nazwać Niemcem. Wooon!!!
Marcus chciał jeszcze coś powiedzieć, ale widząc wyciągnięty w stronę drzwi palec urzędnika nie znalazł w sobie dość odwagi. Sam nie wiedział kiedy znalazł się na ulicy. Po tygodniu otrzymał decyzję na piśmie: został objęty Berufsverbot, czyli zakazem wykonywania zawodu literata.
Przypadek Marcusa szybko stał się znany w okolicy. Winę za to ponosił on sam, chodził bowiem codziennie do knajpy, pił bez opamiętania, a potem skarżył się na swój los i bezduszność władz państwowych. Szybko robiło się wokół niego pusto, nikt nie chciał słuchać poematu „Kwiaty Führera”, ani wierszy z tomu „Pelargonia i paprotka”. Na ulicy obchodzono Marcusa Wulfa z daleka, a gdy się komuś kłaniał tamten z reguły udawał, że go nie widzi. Poczuł się samotny, przestał bywać w knajpie, wracał po pracy prosto do domu i do późna w nocy pisał monumentalny poemat „Germania”, który miał udowodnić jego przynależność do narodu. Nic bowiem na tym świecie nie jest wieczne, nawet Reichsschriftkammer i zawsze lepiej przygotować sobie coś imponującego na lepsze czasy.
Herminia na wieść o tym, że Marcus ma Berufsverbot poczuła pewien rodzaj satysfakcji. Zrozumiała, że jest jak czysta i niewinna ziemia niemiecka skalana przez Żydów i ich pachołków. Wieczorami uchylała nieco zasłonę i patrzyła nienawistnie jak Marcus pisze. Miała świadomość, że jego pisanie jest nielegalne i czekała z niecierpliwością, aż ktoś doniesie i Marcus zostanie aresztowany. Ale ta piękna chwila jakoś nie chciała nadejść. W końcu Herminia nie wytrzymała i sama wkroczyła do gmachu gestapo, by złożyć na Marcusa donos. Człowiek w czarnym mundurze, który ją przyjął najpierw sprawę bagatelizował.
– Cóż z tego, że on coś tam sobie pisze mimo Barufsverbot. – powiedział – Ważne, że nie publikuje.
Herminia spojrzała na gestapowca z gniewem.
– Nie publikuje legalnie! – rzekła – A gdzie pewność, że nie pisuje dla nielegalnych pism?
– Jakich nielegalnych? – żywo zainteresował się gestapowiec.
– Nie wiem. – rzekła Herminia i zaraz dodała. – Na pewno żydowskich!
No i gestapo przeprowadziło u Marcusa Wulfa rewizję. Niczego wprawdzie nie znaleziono, ale powiedziano mu jasno: napisze jeszcze słowo, a marny będzie jego los. Marcus bił się w piersi, zaklinał, kajał, więc gestapowcy w końcu splunęli i poszli sobie dźwigając zarekwirowany poemat „Germania”.
Po tym wydarzeniu Marcus rzeczywiście przestał pisać. Bał się nawet czytać. Całymi dniami siedział na krześle i słuchał radia. Z głośnika krzyczał do niego Adolf Hitler, podrywały go z krzesła energiczne marsze, przytłaczał patos Wagnera. Czego by jednak nie słuchał i tak był głęboko nieszczęśliwy. W końcu myśli jakoś tak same z siebie zaczęły mu się układać w wersy, rymować, tworzyć zwrotki. Próbował walczyć ze sobą, przymuszać się do myślenia prozą, ale nic z tego nie wychodziło. W końcu nie wytrzymał, wyrwał kartkę z zeszytu, wlazł z nią pod lóżko i tam jednym ciągiem napisał dziesięć zwrotek. Wszystkie były o poezji, choć poezji jako takiej było w nich raczej niewiele.
Od tego dnia Marcus codziennie właził pod łóżko, albo krył się w kącie za kanapą i zawzięcie pisał. Nikt by na to nie zwrócił uwagi, gdyby nie Herminia czujnie obserwująca Marcusa przez szparę miedzy framugą a zasłoną. Szybko zauważyła, że gdzieś znika na całe godziny. Bardzo ją to zaintrygowało. Za swe skromne oszczędności nabyła wojskową lornetkę, a potem dokonała czynu szaleńczego: nic nikomu nie mówiąc wlazła po chwiejącej się i skrzypiącej drabinie na dach.
Było tam ponuro, ślisko i tajemniczo. Trzymając się komina zsunęła się bliżej krawędzi dachu i ujrzała okno Marcusowego pokoju tuż pod sobą. Przyłożyła lornetkę do oczu i zaczęła penetrować mieszkanie metr po metrze.
Nie trzeba było długo szukać. Marcus leżał na brzuchu pod łóżkiem i… pisał. Herminia aż zatrzęsła się z oburzenia. A potem, nawet nie zachodząc do swego mieszkania pobiegła na gestapo.
Tym razem sprawa była poważna, bo Marcus okazał się przestępcą notorycznym. Gestapo które jeszcze tej samej nocy zrobiło rewizję w jego mieszkaniu znalazło dowody rzeczowe w postaci licznych wierszy na różne tematy. Wulf powędrował do celi, a o jego losie miał zdecydować sąd. Rozprawa trwała krótko. Pan sędzia nie lubił upartych żydowskich pachołków, więc już trzy dni później Marcus Wulf znalazł się w obozie Bergen-Belsen.
Tu zrazu dopisało mu szczęście. Ponieważ na wolności pracował jako urzędnik przydzielono go do obozowej administracji. Siedział sobie Marcus przy biureczku i wszystko zapisywał: nazwiska i imiona więźniów, ich numery, dane personalne, dotychczas wykonywane zawody, a gdy któryś z nich umarł (co się często zdarzało) spisywał pracowicie należące do niego przedmioty od ubrania i butów poczynając, a na grzebieniu i szczoteczce do zębów kończąc. Gestapowiec, któremu go przydzielono polubił z czasem Marcusa, miał bowiem słabość do ludzi całkowicie uległych. I może nawet wszystko by się dobrze dla Wulfa skończyło, gdyby nie przyszła wiosna. Co to ma za znaczenie? Otóż owego roku wiosna nadeszła nagle, pewnego dnia zrobiło się zdumiewająco ciepło, powietrze złagodniało, wszystko niespodziewanie zaczęło pachnieć i mienić się w ostrym wiosennym słońcu. Marcusa opanowała taka radość, że nie wytrzymał Na tylnej stronie formularza, gdzie pracowicie wypisywał przedmioty należące do kolejnego zmarłego napisał entuzjastyczny wiosenny wiersz.
Nikt tego nie zauważył, więc jakieś dwa tygodnie później znów napisał wiersz na tylnej stronie innego formularza. Potem jeszcze innego i tak akta obozu Bergen -Belsen z wolna zaczęły się wypełniać poetyczną treścią.
A potem stało się to, co z góry można było przewidzieć. Nagła kontrola, przeglądanie papierów i potworny skandal, gdy się wszystko wydało. W jednej sekundzie wyrzucono Wulfa z ciepłej i przytulnej kancelarii i wrzucono do głodowego bunkra. Przez pierwsze dni siedział otępiały i zdumiony tym, co go spotkało. Potem zaczął się modlić o ocalenie, ale sam rozumiał, że nic mu te modlitwy nie pomogą. Wreszcie osłabiony, zaczął majaczyć, wydawało mu się że znów jest w redakcji „Blumen”, a na stole leży mnóstwo listów od czytelników. W końcu sam już nie wiedział gdzie jest i kim jest, a wtedy niespodziewanie myśli znów zaczęły mu się układać w wersy, rymować, scalać w zwrotki. Zaczął recytować chrapliwym, ledwie słyszalnym szeptem i umarł w miejscu gdzie powinna być średniówka.
Herminia Blockau żyła jeszcze długo, przeżyła Hitlera, Stalina a nawet Kennedy’ego. Czasem zerkała w stronę okna naprzeciwko gdzie już inny lokator, gruby i łysy przesiadywał przy stole czytając gazety. I zdarzały się chwile, że było jej jakby trochę żal, choć w gruncie rzeczy sama nie wiedziała czego.