07 lip

Małgorzata Łukasiewicz: Kto się boi obcości

„Marko Polo opisuje most, kamień po kamieniu.
– Ale który kamień wspiera most? – pyta Kubłaj-chan.
– Most nie wspiera się na tym czy innym kamieniu – odpowiada Marko – lecz na utworzonej przez nie linii łuku.
Kubłaj-chan trwa w milczeniu, medytując. Potem dorzuca:
– Czemu mówisz mi o kamieniach? Obchodzi mnie tylko łuk.
Polo odpowiada:
– Bez kamieni nie ma łuku.”

Koncept jest morderczy i pouczający. Marko Polo chce przybliżyć chanowi skarby swojej  ojczyzny, więc opowiada o cudach europejskiej przemyślności, tymczasem chana ta cała  kupa kamieni nic nie obchodzi i wolałby posłuchać o łuku, bo to temat znany mu z bezpośredniego doświadczenia. Tak bywa z przekładem, kiedy już wyląduje w kraju języka docelowego. Zakładamy, że ten kraj wykazuje pewien poziom ciekawości i gotowości na przyjęcie obcego przybysza. Ale nawet najdalej posunięta ciekawość bywa wybiórcza. Z własnych doświadczeń wiem, że polska recepcja powojennej literatury niemieckiej bardzo długo koncentrowała się na sprawach takich jak rozliczenia z nazizmem i stosunek do granicy na Odrze i Nysie, z pominięciem wszystkiego innego.

Domena tłumacza, jego zabawy językowe i rozkosze pogłębionej lektury, męka i inwencja to tylko jedna strona, w dodatku nieco sztucznie wypreparowana. Ostatecznie rzadko tłumaczymy do szuflady. Wytwór idzie w świat, trafia do rąk czytelników w innym miejscu geograficznym i kulturowym. Nawet jeśli perspektywa pójścia w świat nie jest dla tłumacza główną motywacją do pracy, to przecież na różne sposoby w jego pracę ingeruje. W myśleniu o przekładzie obok relacji oryginał–przekład pojawia się relacja przekład–recepcja. Pojawia się kwestia, czy dla życia w nowym środowisku będzie miała znaczenie – i jakie znaczenie – obca proweniencja dzieła. I wreszcie tu jest pora, by zmierzyć się z zagadnieniem obcości.

Obcy język to język, którego nie przyswajamy sobie w drodze naturalnej socjalizacji, ale przecież można się go nauczyć. Obce kraje to po prostu zagranica, można tam pojechać,  choćby dla zaspokojenia ciekawości; obczyzna to już gorzej, trafiamy tam niekoniecznie z własnej woli i czujemy się nieswojo. Poza neutralną treścią opisową obcość miewa ładunek emocjonalny i znaki wartości. To, co znane i swojskie, akceptuje się jako normę, to, co obce, łatwo utożsamia się z dziwactwem, kłopotami albo wręcz zagrożeniem. I odwrotnie: znane i swojskie to banalne, nieznane i obce to interesujące. Dziś kategoria ta jest w znacznej mierze zagarnięta przez dyskurs polityczny, pod hasłem dominacji, niwelującego ujednolicania, ekskluzji. Spróbujmy jednak na użytek myślenia o przekładzie chwilowo się w to nie wdawać. Z obcością i tak jest kłopot semantyczny.

Obcość przypisujemy czemuś nie tyle ze względu na właściwości tego czegoś, ile raczej ze względu na nasz do tego czegoś stosunek, zainteresowanie, gotowość przyjęcia do wiadomości, a nawet wzięcia pod uwagę. Ktoś, kto lubi gry słowne, mógłby w tym miejscu powołać się na funkcję przyimka „wobec” – potraktowany etymologicznie, zakreśla granicę, ale inicjuje też ponadgraniczną relację, akurat w pół drogi między „obcością” a „obcowaniem”.

Literatura od różnych stron interesuje się obcością i robi z niej użytek. Egzotyka, czy to bliższa dokumentowi, czy baśniowej fikcji zawsze sprzyjała przełamywaniu konwencji, a czytelnicy cenią ją dla walorów poznawczych i przygodowych; coś z tego żyje pewnie nadal w atrakcyjności gatunków fantasy i SF. Obcy, zewnętrzny punkt widzenia pozwala przedstawiać w sposób niebanalny i odświeżający stosunki skądinąd swojskie: Montesquieu wykorzystał to w Listach perskich. Rosyjscy formaliści wypromowali chwyt uniezwyklenia, Brecht – efekt obcości. Wreszcie znany jest w literaturze zabieg, który zasadza się na rozmyślnym wprowadzeniu do utworu pewnych sygnałów obcości, w przekonaniu, że będzie to z pożytkiem dla książki. W Polsce przykładem takiej mistyfikacji są kryminały, które Maciej Słomczyński opatrywał nazwiskiem Joe Alex. Racji łatwo się domyślić: utarty w pewnym okresie pogląd, że dobry kryminał to kryminał angielski, operujący angielskimi realiami, dodatkowo może niechęć autora, by do akcji wprowadzać przedstawicieli milicji obywatelskiej. Mistyfikacją, która zyskała największy bodaj rozgłos w historii literatury, były Pieśni Osjana. James Macpherson opublikował je jako przekład nieznanych dotąd zabytków języka gaelickiego z III wieku. Choć autentyzm Pieśni szybko zakwestionowano, była to sensacja, poruszająca umysły uczonych filologów, nową wrażliwość literacką i narodowe uczucia Szkotów. Obce pochodzenie może więc zwiększać atrakcyjność utworu do tego stopnia, że niekiedy się je finguje.

W statystykach wydawniczych z reguły wyodrębnia się „literaturę obcą”. Na listach bestsellerów, książek polecanych itp., w pismach recenzenckich też często pakuje się ją do osobnej rubryki (och, wcale to nie oznacza, że recenzent zajmie się analizą albo oceną przekładu). Takie podziały coś uwydatniają, coś innego zacierają. Zacierają np. dystans czasowy, choćby największy, jakby okoliczność, że mamy do czynienia z utworem wprawdzie rodzimym, ale powstałym przed wiekami, nie stanowiła charakterystycznego wyróżnika ani trudnego progu do pokonania. Do działki „prozy obcej” trafią np. obok siebie Jane Austen i James Schuyler.

(…)

Cały esej do poczytania w wersji papierowej “Wyspy” – do kupienia w Empikach i w sklepie rynek-ksiazki.pl