22 paź

Krzysztof Masłoń: Markowe pisanie, markowe życie

Dopiero po wielu latach doszedłem do przekonania, jak bardzo jednak byłem przez tamten czas zdewastowany. Zniewolenie wdarło się w umysł, zatruło wyobraźnię, niewidzialne cugle trzymały mnie na uwięzi i choć widziałem zło i czułem jego skutki, nie zdołałem tego, co pisałem, wypiętrzyć, unieść wysoko, jak marzyłem, i przez to uczynić doskonalszym, trwalszym, bardziej porażającym. Grzęzłem tak często, zapadałem się głęboko. To były koszty. Już do końca nie dam rady. Szkoda.

To są ostatnie słowa Marka Nowakowskiego opublikowane w samym końcu jego 79-letniego życia w Postscriptum, finalizującym Dziennik podróży w przeszłość.
A jednak dla uważnego czytelnika prozy Marka Nowakowskiego gorzkie słowa z Dziennika podróży w przeszłość nie powinny być zaskoczeniem. W opowiadaniu Jeden dzień w Europie z 1982 roku znalazło się, na przykład, takie wyznanie: „Ten ciągły boks. Ze sobą i z pisaniem. Lat przybywa. Po czterdziestce. Książek kilkanaście. Obca łapa nigdy moim pisaniem nie sterowała. A mimo to, ile spętania, niemożności. Krok coraz cięższy, niewola przyzwyczajeń, drobne, coraz częstsze ustępstwa. Gorączka uszła. Płaskie, rozdeptane te moje dni, noce”.
„«Piszcie dalej towarzyszu – pouczał mnie kiedyś pewien partyjny specjalista od literatury – tylko potrzebne większe wyważenie, selekcja, rozsądek, z latami tego nabierzecie ». Oto przestroga. Ci więzienni strażnicy od kultury! Pouczające. Nie daj Boże…” – wspominał w tym samym opowiadaniu, ale marna to była pociecha. Zaraz też, charakteryzując jedną z postaci swej prozy, znów zastanawia się nad sobą. Tak to brzmiało:

Malarz taki rozbawiony. Właściwie jaki jest? Chwilami ani śladu pogody w nim. Śmiertelnie zmęczony. Pomięty, przepuszczony przez magiel. Ale nigdy nie powie nic. Ile trzeba wysiłku, żeby zachować taką równowagę? Ostrożnie kluczyć i szukać neutralnych rewirów. W ludziach, sztuce, życiu. Czy takie rewiry istnieją? Jakim prawem oceniam tak pochopnie? Kto mi dał to cholerne prawo? Pisarska megalomania. Nisko pochylam głowę. Rumieniec wstydu oblazł policzki.

Jego wysokość
Wstydził się? Za co, do cholery! Miałem kiedyś znajomego, studiowaliśmy w tym samym czasie. Ja polonistykę, on astronomię. Ten sam uniwersytet, okazało się, że i podobne wybory czytelnicze. Tyle, że czytaliśmy inaczej. Dla mnie Nowakowski był wtedy pisarzem, którego sytuowałem wśród wielu innych, ważnym, ale nie jedynym. Dla niego był on i długo, długo nic. Gdy spytałem go, skąd takie uwielbienie dla twórcy Gdzie jest droga na Walne, spojrzał na mnie koso i, zacinając się, orzekł: „Bo on nie kłamie. Nigdy”.
Żachnąłem się, po co te wielkie słowa i to „nigdy”. Mijały lata, a ja przekonywałem się, że ten astronom miał już wówczas w oku coś, czego mi brakowało, bo jeśli dziś miałbym powiedzieć, co w pisarstwie Marka Nowakowskiego jest dla mnie najważniejsze, podejrzewam, że powtórzyłbym słowa mojego rozmówcy sprzed lat.
Co nie znaczy, że bez zastrzeżeń akceptowałem wszystko, co wychodziło spod pióra pisarza. Paradoksalnie, przeszkadzała mi ta wysoko zawieszona przez niego w latach 70. poprzeczka. Do dzisiaj zresztą uważam, że najlepsze w jego wielkim (także ilościowo!) dorobku były opowiadania z tamtej właśnie dekady: Gdzie jest droga na Walne, Wesele raz jeszcze, Książę Nocy. Po 13 grudnia 1981 roku o pisarstwie Marka stało się głośno za sprawą Raportu o stanie wojennym. Te lapidarne prozy, drukowane w prasie podziemnej, czytałem bez zachwytu. Wydawały mi się nazbyt doraźne, bez drugiego dna, bez oddechu.
Minęło trochę lat i rozmawiając z Markiem, wyciągnąłem tamte dawne zastrzeżenia, widać wciąż we mnie obecne. Zareagował, jak to on, bardzo powściągliwie, nie przekonywał mnie do swych racji. Tyle, że grubo później, dokładnie w 1998 roku na pierwszej stronie wydanego po raz drugi Judasza na placu Defilad napisał mi: „Zajrzyj, Krzysiu, jeszcze raz w opowiadania z Raportu o stanie… i sprawdź!’. Zajrzałem: o co mi chodziło?
Nie rozumiałem chyba, że tamten czas wymagał zupełnie innej literatury, rąbiącej swoją prawdę prosto z mostu, nie bawiącej się w półsłówka, agitacyjnej. Dla Nowakowskiego było to oczywiste. A dekada lat 80. zaowocowała w jego twórczości tak ciekawymi zbiorami, jak: Zakon Kawalerów Mazowieckich, Dwa dni z Aniołem, Grisza, ja tiebie skażu… A jeszcze Wilki podchodzą ze wszystkich stron, Portret artysty z czasów dojrzałości czy, nieco inny od wszystkich, Karnawał i post.
W tym ostatnim tomie opowiedział Marek o swoich ulubionych pisarzach i ich książkach: o Iwanie Buninie, Czechowie, Bablu, o Julianie Wołoszynowskim i Stanisławie Rembeku. W 2006 roku Marcin Woski, wtedy dyrektor I Programu Polskiego Radia, poprosił Marka, Eustachego Rylskiego i mnie, byśmy przed mikrofonami raz w miesiącu pogwarzyli o swoich ulubionych lekturach. Długo te pogwarki nie trwały, bo Marcina zdjęli, ale pamiętam, jak Marek opowiadał i o wielkich Rosjanach, i równie wielkich Amerykanach, ale i o Wacławie Berencie, i o literaturze sensacyjno-przygodowej, w której się rozczytywał, no i naturalnie o Józefie Mackiewiczu, na którym poznał się znacznie wcześniej niż tzw. czytająca Polska. Już w 1959 r. dostał od Agnieszki Osieckiej Kontrę przywiezioną przez nią z Paryża. A potem, kto wie, zastanawiam się teraz, może to Kazimierz Orłoś, z którym w pewnym czasie stanowili – zdawałoby się – nierozłączną pisarską parę, podrzucił mu książki swego wuja? W każdym razie Marek cenił braci Mackiewiczów, bo Cata także.
Nie krył podziwu dla pisarzy różnych czasów i stylów. Byle byli, bagatela, wielcy. Jak Ernst Junger, o którym z zachwytem pisał w opowiadaniu Bożydar z początku lat 90.:

Junger nie bał się śmierci. Bohater spod Verdun, Sommy, Marny, kilkanaście razy ranny. Pour le Merite, najwyższy order za odwagę. Podczas nocnego bombardowania Paryża wychodził na taras hotelu i patrzył. Spoglądał na ognistą iluminację miasta. Popijał białego szampana, wrzucał do kielicha krwiste poziomki. Sycił oczy pięknym widokiem trunku i nieba. Wyzywał kostuchę, gardził nią po pańsku. Dożył późnej starości, pisuje nadal. Wspaniały dziad, jego wysokość Junger.

Fascynowali go też pisarze dotknięci jeśli nie obłędem, to przynajmniej jakimś dziwactwem. Z błyskiem w oku opowiadał o dożywającym swych dni w hotelu Europejskim w Warszawie Kazimierzu Tetmajerze, gdzieś napisał, że przed laty chodził za Tadeuszem Peiperem, podpatrywał go. Czy chciał poznać jego tajemnicę, dotknąć jej?

Perypatetyk
A chodził, powiedziałbym, bez przerwy. Spacerował po mieście, przemieszczał się, wszędzie pieszo. Dopiero pod koniec, gdy choroba go przyduszała do ziemi, na miejsca spotkań wybierał lokale położone możliwie blisko jego mieszkania w Śródmieściu, przy ulicy Śniadeckich. Wcześniej przemierzał stołeczny Szlak w tą i z powrotem, ale zapuszczał się chętnie i w inne rejony, na Mokotów, na Ochotę. Perypatetykiem był wybitnym.
O mój Boże, zaczynam używać Jego składni. Niepowtarzalnej. To chyba w Bożydarze napomknął, że wszyscy wokół mają samochody, a on nawet prawa jazdy nie zdobył, choć mu je proponowano. Wtedy zacytował też swoją żonę, Jolę i jej wyrzut: „Nieźle sobie wymyśliłeś! Pisarz! Nic zrobić nie umiesz. Nawet zmienić przepalonych korków nie potrafisz”. To był, oczywiście, żart, ale jakby nie całkiem. Marek Nowakowski umiał jedno, za to znakomicie: pisał jak nikt.
Kilkakrotnie, w różnych opowiadaniach, przytaczał słowa swego ojca (kiedyś przypisał je wujowi), który ciesząc się potomkiem, powtarzał: „Kardynalik, generalik…”, w marzeniach obmyślając dla syna piękną przyszłość. A tu wyrósł mu pisarz… Trudno, rzecz jasna, traktować opowiadania Marka jak literaturę faktu, niemniej zapamiętujemy z nich obraz zawiedzionego ojca, który nie do końca akceptował to, czym się syn zajmuje. A tu jeszcze ciotka Zofia domaga się: „Przestań pisać te duperele!”
Nic dziwnego, że w Bożydarze Nowakowski snuje refleksje o tym, komu potrzebne jest jego pisanie: „Dla kogo może to mieć jakieś znaczenie? Gdyby tak nagle zaprzestać. Nikt by tego nawet nie zauważył. Żeby chociaż pisać w duchu społecznie pożytecznym, wzniosłym. Opowiedzieć się z całym impetem po jednej stronie. Bóg i ojczyzna. Walka o prawa obywateli. Pisaniem zagrzewać do czynu. Budzić nadzieję. Misyjne posłannictwo literatury. Tak głęboko osadzone w tutejszej tradycji. Czułem to ciśnienie wszędzie”.
Niejednokrotnie przypominał początki swego pisarstwa, opowiadając nie tylko o tym, co pisał, ale i jak pisał. Na spotkaniach autorskich ciekawi słuchacze pytają czasem pisarzy, jak przebiega u nich proces twórczy. Nowakowski zaczynał tak: „Nie chciałem biurka ani gabinetu. Najchętniej wtedy pisywałem w mieszkaniu rodziców przy kuchennym stole. Stary, wyślizgany blat, pełen sęków i dziur. Potrzaskiwał ogień w fajerkowej kuchni. Bury kot wygrzewał się na opuszczonych drzwiczkach piekarnika. Idylliczny obraz. Czasy wolności i rękodzieła. Jeszcze zaznałem pióra i atramentu. Stalówki! Rondówka, serek i ta z krzyżykiem”.
Kiedy poznałem Marka, nie używał już stalówek. Bez przesady. Ale przychodził do redakcji i z teczki – a bywało, że i z kieszeni – wyciągał karteczki zapisane w miarę równym, czytelnym pismem. Kogoś innego redaktorzy zrzuciliby ze schodów, domagając się dostarczenia cyfrowego zapisu tekstu. Od Marka z nabożeństwem brano szpargały, w pas się kłaniając. Tyle było Jego.
Był postacią barwną, znaną z nietypowych raczej zachowań. Janusz Krasiński wspominał, jak w dniu, kiedy został wiceprezesem Związku Literatów Polskich, Marek zaproponował mu odprowadzenie do domu, a po drodze spełnienie toastu za pomyślność. Następnie zaciągnął go nad Wisłę, bynajmniej nie do „Retmana” – na przykład, lecz na zieloną trawkę. Następnie wyjął zza pazuchy pół litra i żeby się uhonorowanemu koledze nie przewróciło w głowie, zaordynował wypicie życiodajnego płynu z gwinta.

Anturaż
Słabość do alkoholu była nam bliska – zanotował Nowakowski w Piórze. – Po gorzałce życie nabierało lepszego tempa, stawało się swobodniejsze, fantazja ponosiła. Nie byliśmy zbyt mocno uzbrojeni w świadomość, kim jesteśmy i gdzie jesteśmy. Życie w naszym kraju nie dawało jasnej odpowiedzi. W chwilach bezradności chętnie sięgaliśmy po butelkę. Alkohol był w naszym obyczaju stale obecny. Z radości i ze smutku. Z beznadziei i nadziei. W euforii zwycięstwa i w poczuciu klęski. Jedni w tej terapii zupełnie się zatracili, inni wychodzili cało. Wielu obiecujących artystów pędzla, pióra zamieniło się w zniewolonych alkoholików, bełkoczących tę samą pieśń o buncie i zapowiadających wiekopomne dzieło. Wielu z nas stawało się kieszonkowymi dekadentami epoki socjalizmu. Jeżeli chodzi o mnie, to bywałem tu i tam. Z czasem nauczyłem się igrać z alkoholem coraz ostrożniej. Starałem się, żeby nie był górą nade mną.
Piło się jednak z Markiem, co tu dużo mówić, nie najlepiej. To znaczy, na początku bywało wspaniale, bo kieliszek-dwa-no niech będzie trzy sprawiały, że nie tylko biesiada, ale zwykłe spotkanie nabierało innego kształtu, języki się rozwiązywały, zresztą – jak powiedział Nowakowski w jednej ze swoich rozmów z Krzysztofem Świątkiem (Okopy Świętej Trójcy) – „kopcenie, picie i gadanie – nie ma nic lepszego, jak jest jeszcze porozumienie i każdy dowiaduje się czegoś od drugiego”. Ale nie zawsze było tak pięknie. Pamiętam sytuację, gdy znany i bliski ideowo (!) Markowi pisarz odszedł od naszego stolika ze łzami w oczach, tak był przez niego postponowany. Kiedy autor Hadesu przekraczał cienką, często niezauważalną granicę między rauszem a upiciem się, trzeba było na niego uważać. Stawał się zaczepny, prowokował scysje, rwał się do rękoczynu (i to jeszcze wtedy, gdy stuknęła mu sześćdziesiątka). Sądzę, że zapominał wtedy o swoim wieku; potrafił, rzekomo serdecznie, poklepać po plecach przygodnego znajomka z siłą ciężarowca, czy na ulicy celowo zatoczyć się i pchnąć jakiegoś przechodnia wyłącznie dlatego, że ten mu się nie podobał.
Z drugiej strony przechadzki z Markiem Nowakowskim i z alkoholem w tle miały swój niepowtarzalny anturaż. Po pierwszym takim spacerze ulicami: Poznańską, Emilii Plater, Nowogrodzką, zakończonym w sławnym niegdyś „Dziku” byłem kompletnie oszołomiony. Tyleż alkoholem, ile znajomościami Marka, który na Poznańskiej zachodził do każdego warsztatu, sklepiku, barku i wszędzie miał przyjaciół, którym na jego widok jaśniały oczy, na stołach pojawiały się półlitrówki, a na drzwiach – jeśli to było możliwe – wywieszka z napisem: „Chwilowo nieczynne”.
Miał też swoje knajpy, najwyżej cenił spośród nich te, które miały długą historię. Mogły być zapuszczone, brudnawe, byle jakie, ale nie powstały wczoraj czy przedwczoraj. Zdarzyło się, że z Ameryki zjechał nad Wisłę Henryk Skwarczyński i umówiliśmy się w „Szwejku” na MDM-ie, właśnie ze względu na Marka, by ten nie miał daleko z domu. Zasiedliśmy z Henrykiem w restauracyjnym ogródku, wzięliśmy po piwie i oto nadszedł spóźniony, za to mocno zdenerwowany Nowakowski, który nawet nie przysiadł, tylko kazał nam się zbierać, bo tu – cytuję – „wszyscy żrą i drą mordy”. Posłusznie poszliśmy za nim, niedaleko, bo do sąsiedniej kawiarenki, w której poza nami i barmanem nie było nikogo, telewizor warczał, na półkach pyszniło się podłe wińsko, no… koszmar. Ale Mareczek był kontent; poczuł się u siebie.
A tak naprawdę, to „u siebie” ostatnimi czasy czuł się chyba tylko w „Mesie” na placu Zbawiciela. Wspominano go też tam jak nigdzie indziej.

Protagonista
Przez długie lata nazywano Nowakowskiego – bez sensu – piewcą marginesu społecznego,
„małym” realistą, ograniczającym swoje pole obserwacji do złodziejskich melin i podłych szynków. Tak, naturalnie, nie było, ale i mnie denerwowało gloryfikowanie przez niego kryminalistów z całą ich grypserą, kodeksem moralnym spod ciemnej gwiazdy, „charakternością”, w której najmniej było charakteru właśnie. Po promocji Redy, bodaj w 1998 roku, zaczepiłem go wprost: Po co tworzysz legendy o ludziach, którzy nie zasługują na nie? Zaśmiał się tylko, Jola mu zawtórowała. Kto jak kto, ale ona – adwokat z dużą praktyką, znała środowisko Markowych bohaterów aż za dobrze. I wiedziała, co w ich projekcji literackiej jest prawdziwe, a co nie. W Piórze, mającym znamienny podtytuł Autobiografia literacka możemy przeczytać: „Mieszałem prawdziwe życie z fantazją, przerabiałem tych prawdziwych ludzi na trochę innych, ale podobieństwo i przede wszystkim ksywki, jak mówiło się na przezwiska, pozostały prawdziwe. I nic w tym dziwnego, że Stasiek Migda, kolega, murarz z tej samej ulicy, gdzie mieszkałem, zapytał wprost: Te, Marek. Czy to prawda, że on żyje z kozą?”. Przypomnę, że chodziło o bohatera opowiadania Złoto z tomu Benek Kwiaciarz, którego autor przedstawił – cytuję Pióro – „w roli zaszczutego, ośmieszanego nieszczęśnika szukającego przyjaźni wśród zwierząt. Jego pupilką była koza, opisałem sytuację jako nieco dwuznaczną”. No, ale na Markowe szczęście „ludzie z branży” orzekli, że pisarz „nie kapuje”, co najwyżej komuś zdarzało się zażartować: „Nie gadajcie tyle przy Marku! Zapamięta i opisze!”.
Pierwszy raz Markowe słowa przeczytałem w roku 1968. Tego starego złodzieja, a cóżby innego, pożyczył mi kolega z licealnej klasy, którego ojciec pracował razem z siostrą Nowakowskiego; oboje byli prawnikami. Od kolegi dowiedziałem się, że siostra pisarza bardzo dumna jest z niego, ale nie ukrywała, że rodzice w przeszłości miewali z synem niemało kłopotów. Ten stary złodziej robił furorę i wśród innych naszych rówieśników, zauważyłem jednak, że przez większość z nich czytany był na podobieństwo Stanisława Grzesiuka. A to, co najbardziej trafiało do nich, to gloryfikacja świata przestępczego, stąd taki Kwadratowy, protagonista opowiadania o tym samym tytule, stawał się kimś na podobieństwo idola; w końcu to był „największy połykacz”. Dziwny to był czas, małolactwo zapatrzone było w „git ludzi”, a mnie akurat towarzystwo to nie odpowiadało. Pewnie dlatego szukałem w prozie Marka Nowakowskiego czegoś innego, co bez trudu znalazłem w kolejnych jego książkach, wypożyczanych z bibliotek i zaczytywanych po wielokroć. W efekcie pod koniec pierwszej klasy liceum uznałem siebie za specjalistę od Nowakowskiego. Czy tamten kolega także i później sięgał po jego opowiadania? Wątpię, wyjechał do Ameryki, pewny jednak jestem, że Tego starego złodzieja nie zapomniał.
Tymczasem Marek stawał się, jakby niepostrzeżenie, po tym jak był „hłaskoidem”, przedstawicielem „czarnego nurtu” literatury, „małym realistą” – kolejnym bardem dawnej Warszawy. „Życie Literackie” porównywało go do Wiecha, robiono też z niego na siłę literackiego odpowiednika Grzesiuka, a nawet Jaremy Stępowskiego. Po latach w klubie na Ochocie patronował Nowakowski pierwszej prezentacji albumu T. Love Szwagierkolaska, którym Muniek et consortes reanimowali takie piosenki jak U cioci na imieninach czy Felka Zdankiewicza. Znałem je, oczywiście, na pamięć, we wdzięcznej pamięci miałem trzy Grzesiukowe książki, tak się złożyło, że zdążyłem wcześniej poznać Zygmunta Staszczyka i Andrzeja Zeńczewskiego, liderów T. Love, niemniej jednak zaangażowanie Marka w to, było nie było, komercyjne przedsięwzięcie, trochę mnie zdziwiło, czemu dałem wyraz w rozmowie z pisarzem. Marek nie tłumaczył się specjalnie, bo i nie było z czego, ale zapamiętałem, że powiedział tak jakoś: Będę wspierał to wszystko, co podtrzymuje pamięć o tym mieście, takim, jakim kiedyś było. Dlatego życzliwie traktuję i Staśka Wielanka, i tych chłopaków, choć podobno Muniek nawet nie jest z Warszawy. – Częstochowa też godne miasto – odrzekłem i temat uznaliśmy za zakończony.

Kozak
Dziś myślę, że każde z nim spotkanie poszerzało moja wiedzę o pisarzu i jego twórczości o zupełnie nieoczekiwane fakty. Kiedy w 2003 roku poprosiłem Marka, by wziął udział w moim (a jak!) spotkaniu autorskim z okazji wydania książki (Lekcja historii najnowszej) , w której zebrałem wywiady z pisarzami, wziął ze sobą wyciętą recenzyjkę z „Życia Warszawy” sprzed, bo ja wiem, piętnastu lat. Do głowy by mi nie przyszło, że ten absolutnie wielki pisarz przywiązuje taką wagę do tego, co ktoś, mniej lub bardziej sensownie, wspomniał o jego książce. Stanowczo się nie doceniał. Teraz czytam, po raz nie wiem który dedykację, jaką napisał mi na tytułowej stronie Sieroty Europy, a w niej podziękowanie, „że tak cierpliwie od tylu lat bierzesz pod lupę moje pisanie”. Mój Boże, toż w życiu nie czytałem niczego lepszego!
Nawiasem mówiąc, Marek nie byłby sobą, gdyby na tym spotkaniu kogoś nie zaatakował. Wypatrzył sobie siedzącego skromnie w dalszym rzędzie Jerzego Pilcha i kilka jadowitych zdań poświęcił jego pisarstwu, „oszukańczemu” – jak się wyraził. Nie muszę się rozwodzić nad tym, że Pilch nie był tą oceną zachwycony.
Podobnie i mnie nie spodobał się zbytnio sposób, w jaki – innym razem – Marek zaprezentował mnie czytelnikom. Było to w Toruniu, gdzie Świat Książki w końcu tamtego stulecia zorganizował coś na kształt literackiego festiwalu, nad którym patronat prasowy objęła „Rzeczpospolita”. Pamiętam, że obok Marka była tam wtedy Maria Nurowska, Zygmunt Kubiak, Stefan Chwin. Pisarze prowadzili lekcje w toruńskich liceach, mieli też spotkania, m. in. w reprezentacyjnej sali Dworu Artusa. I na taki wieczór z Markiem Nowakowskim tam właśnie się udałem – na swoje nieszczęście. Markowi zachciało się akurat opowiedzieć o knajpach swojego życia. Po kolei przedstawiał więc historię i dzień dzisiejszy stołecznych lokali i spelunek, ze znawstwem i swadą, a gdy czegoś nie był pewny zwracał się do mnie – bo odkrył mnie na wypełnionej do ostatniego miejsca sali – jako do, jak twierdził, „eksperta w temacie”. Czytelnicy popatrywali na mnie: jedni ze zgrozą, drudzy z nieskrywanym potępieniem, sympatii nie dostrzegłem. Mówi się trudno; znosiłem te uwagi z przyklejonym do twarzy uśmiechem, raz tylko, gdy zaczął wspominać restaurację w dawnym Cedecie i znów odwołał się do moich doświadczeń, kategorycznie oświadczyłem, że nigdy tam nie byłem, bo w końcu lat 50. chadzałem raczej do piaskownicy a nie do przybytków sztuki gastronomicznej. „Być może, być może…” – orzekł Nowakowski, nie przejmując się zupełnie faktem, że istotnie byłem od niego o te skromne osiemnaście lat młodszy.
Wpadał Marek od czasu do czasu do redakcji, przynosząc swoje teksty. W starej siedzibie „Rzepy”, przy placu Starynkiewicza, kończyło się to zwykle w jednym z barków, albo redakcyjnym albo, częściej, na dole w nieistniejącej już, powiedzmy, że kawiarence. Często schodził tam ze świętej pamięci Maćkiem Łukasiewiczem, „na dwie szybkie” – jak mówił. Panowie darzyli się obopólną sympatią. Wpadał też do mnie, odrywając od biurka i wyciągając, a to na kawę, a to choćby na papierosa. A gdy miałem czas, to też „na dwie szybkie”. Później też zachodził do „Rzeczpospolitej”, już na Prostą. Ze sterty książek zawsze leżącej obok mego komputera wyciągał jakiś kryminał lub powieść sensacyjną, brał ją do domu, bo – mówił – „dobrze przy takiej lekturze odpoczywa”. Na jednym z takich ostatnich spotkań pokazał mi stare zdjęcie, które – jak mi się zdaje – wylądowało na obwolucie Dziennika podróży w przeszłość. Komentował je słowami w rodzaju „gdzie są chłopcy z tamtych lat”, każąc mi podziwiać muskulaturę rozebranego do połowy chłopaka, którego ledwie widziałem na fotografii marnej jakości. Rozemocjonowany, opowiadał, jaki to z tego faceta był kozak. Wydawał mi się, że dziś byle dresiarz po obowiązkowym stażu w siłowni robi większe wrażenie, ale zachowałem tę refleksję dla siebie. Marek był wierny przeszłości. Swojej młodości też, choć nie całej.

Bajczarz
Nie było przypadkiem, że w ostatnich książkach uporczywie powracał do swoich początków, nie tylko pisarskich. Miał szczeniacki epizod w Związku Młodzieży Polskiej, gdy jako siedemnastolatek został etatowym pracownikiem tej organizacji. Wracał do tego maniakalnie, wciąż roztrząsając, co by mogło się zdarzyć, gdyby nie los, który – szczęśliwie – skierował go na zupełnie inną drogę. Czy dlatego jednak napisał na koniec gorzkie słowa o swoim „zdewastowaniu”? Nie sądzę. Był to raczej wynik przemyśleń związanych z samym funkcjonowaniem pisarza w okresie PRL-owskim, kiedy to z konieczności nawet najbardziej nonkonformistyczny literat wikłał się w kłopotliwe związki z decydentami politycznymi, redaktorami, a przede wszystkim cenzorami. O swoich bojach z tą ostatnią Nowakowski napisał dostatecznie wiele, by teraz przypominać to jeszcze raz. Wystarczy, że odwołam się do anegdoty autorstwa Kazimierza Orłosia, który w Historii Cudownej meliny opowiedział o tym, jak pewnego razu zachował się Marek przechodząc koło siedziby Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk przy ulicy Mysiej. Otóż, było nie było, wzięty prozaik wszedł do środka, gdzie… oddał mocz. Potraktował, zdawałoby się, wszechwładną cenzurę niczym szalet publiczny.
Wspominana dziś cenzura wydawać się może mało szkodliwa. Ot, musiał przez nią pisarz zmienić ostatnie zdanie opowiadania Gdzie jest droga na Walne z „Jak ruski anioł wyglądał” na „Jak turecki anioł wyglądał”. Głupie? Jeszcze jak. Śmieszne? Tak sobie, bo oczywiście średnio inteligentny czytelnik nie mógł nie zastanowić się nad tym, co raptem w naszej siermiężnej rzeczywistości robią anioły z Turcji rodem, ale skąd mógł wiedzieć co naprawdę miało tu być napisane. Dochodziła jeszcze autocenzura.

Czy się jej poddam? – opowiadał w wywiadzie Grzegorzowi Eberhardtowi (Okopy Świętej Trójcy). – Czy ona weźmie górę i zacznie wodzić moim piórem. Bardzo tego nie chciałem. To były przeczucia niebezpieczeństwa, zagrożenia. Tak to się zaczynało. To były moje pierwsze boje. Stawałem się pisarzem. Czy wygrałem batalię? Myślę, że nie dałem odebrać sobie wolności w pisaniu.

Powinien pozostać przy tym zdaniu, a jednak wątpliwości go nie opuszczały, świadcząc, że stawiał sobie niesłychanie wysokie wymagania. A że, jak każdy prawdziwy artysta, był nadwrażliwcem, zranić go było – wbrew pozorom – bardzo łatwo. W opowiadaniu Bożydar wspomina, jak poeta Ryszard Krynicki powiedział mu kiedyś: „Twoje pisanie takie wspaniałe” i zaraz dodał, a propos innej prozy – Sieroty Europy: Jeżeli na początku opowiadania wystąpi kostur, to musi on zastukać w finale. Tą dwuznaczną pochwałą użądlił boleśnie – komentował Nowakowski. – Byłem dla niego tkaczem papierowych historyjek. Wyrobnikiem. Składaczem. Bajczarzem”. Czy aby na pewno Krynicki szydził z niego? A czy był z niego „bajczarz”? Po części każdy sięgający po pióro staje się nim.

Gniew
Który to już raz sięgam po jego ostatnie książki, te pisane już w wolnej Polsce? Nie stała się dla niego Polską jego marzeń, choć pewnie mogła. Mało kto był tak predestynowany do zajęcia w III RP wysokiego stanowiska, do czerpania profitów ze swej wcześniejszej działalności jak Marek. Nie chciał, pazerność na dobra doczesne była mu z gruntu obca, zaś zaszczyty… Tych mu raczej szczędzono. Jeśli Markowi Nowakowskiemu zależało na czymś, to na pisarskiej sławie, a tej nie zaznał.
Kolejne, wydawane przez niego tomy odnotowywano, recenzowano albo i nie. Chwalili go krytycy uznawani za prawicowych, lewicowi wytykali autorowi Psich Głów rzekome anachronizmy, Salon wzgardliwie milczał. A przecież znał ten Salon doskonale. I przejrzał go na wylot. W Piórze opowiada historię, którą już wcześniej przetwarzał literacko, nie tak szczegółowo jednak. Zdarzenie miało miejsce na przyjęciu w mieszkaniu Julii Hartwig i Artura Międzyrzeckiego przy Sadowej. Powodem była wizyta w Warszawie redaktora francuskiego „Temps Moderne”. Polsko-francuski charakter spotkania podkreślał udział w nim Kazimierza Brandysa (z żoną) i jego tłumaczki, Francuzki Anny Posner. Obecni byli jeszcze Ewa Fiszer, Julian Stryjkowski, ktoś tam jeszcze.

Mówiono – wspominał Marek – o ostatnich nowościach wydawnictwa Gallimarda, nagrodach Goncourtów, sztukach teatralnych Sartre’a, Anouilha, prozie Aragona, poezji Eluarda, malarstwie Buffeta. No i zrobił się Paryż! Kazimierz Brandys najbardziej paryski. Dowcipny, błyskotliwy, prezentował świetny kunszt konwersacji. Mówił po francusku, prawie tak biegle jak goście z Paryża. A z okien był widok na brzydką, syfiastą Marszałkowską. (…) Piją sobie z ust. Ci durnie z Zachodu, zainfekowani komunizmem. Ta gruba, ciężka Anna Posner pewnie należy do KPF. Dlaczego nie? Udawany salon. Udawana swoboda. Kazimierz Brandys przekładany, wydaje go Gallimard. Cenią go, pisze tak lekko, finezyjnie. Takie krągłe frazy, esprit iście paryski. Rue de Seine, mówili, jakaś ciekawa wystawa. Coś się we mnie zakotłowało. Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek! Gdzie ja, do kurwy nędzy, jestem! Nie byłem z nimi. Zapragnąłem zaznaczyć swoją odrębność. Wtedy to zacząłem robić szkarady.

O tych „szkaradach” rozpisywać się nie będę. Kto nie wie, w czym rzecz, niech sięgnie do książki.
Ale coraz bardziej dystansował się Nowakowski od luminarzy środowiska pisarskiego. Autorami związanymi z PZPR jawnie gardził, jeśli zaś chodzi o „dobre towarzystwo”, o stalinowców, którzy w ciągu jednego dnia przepoczwarzyli się w opozycję, to nie potrafił wybaczyć im, ani tej nagłej wolty, ani – tym bardziej, gorliwego uczestnictwa w „hańbie domowej”. Niechęć do tej formacji pozostała mu na dłużej, choć przecież takie, na przykład, Strzały w motelu „George” swój pierwodruk miały jeszcze w „Gazecie Wyborczej”, w której rządy sprawował Adam Michnik, bliski jeszcze wtedy Markowi – w końcu weteran walk z komunizmem, polityczny recydywista, a do tego autor Z dziejów honoru w Polsce. Na dodatek żona Marka broniła Michnika w sądzie. Co z tego pozostało? Głęboki uraz, ale przede wszystkim gniew, że człowiek, który powinien być ikoną sprawiedliwości i wolności, tak skwapliwie wziął udział w tworzeniu w Polsce Nowego Ładu, co tam, to on go stworzył! Ten były bojownik o wolność słowa  zaczął wytaczać sprawy sądowe tym, którzy kwestionowali ów Nowy Ład i oburzali się na rolę, jaką w tym – bynajmniej nie zbożnym – dziele odegrał.

Pojedynek
Obawiam się, że z książek, które Marek Nowakowski napisał już w wolnej Polsce, w pamięci czytelniczej przetrwają jedynie nostalgiczne Powidoki, wspomnienia warszawskie.
A przecież to całkiem niedawno powstały i nawiązują tematycznie do Powidoków tomy Nekropolis, w której pisarz opowiedział już nie o dawnej Warszawie, ale o Warszawie umarłej, o Warszawie, której nie ma. I znakomite autobiograficzne książki: PióroDziennik podróży w przeszłość. I zbiór Czarna i Mała, z jakże innym od całej reszty Piorunkiem, smutnym opowiadaniem o prowadzonym na spęd źrebaku, ale i o radości życia, i o… miłości – choćby i do zwierząt. Warto jeszcze przypomnieć obraz postpegeerowskiej rzeczywistości, jaki stworzył Nowakowski w Psich Głowach.
Nie wypinał piersi po ordery, jakie powinien otrzymać za walkę z komuną. A walczył swoim piórem, tworząc całkowicie niepoprawne polityczne opowiadania, ale i podpisując listy protestacyjne w rodzaju Memoriału 101, skierowanego przeciw projektowanym, prosowieckim zmianom w Konstytucji PRL. Był pionierem drugiego obiegu, który inicjował, będąc współzałożycielem legendarnego Zapisu. W 1984 r. został aresztowany i oskarżony o działalność na szkodę interesów PRL we współpracy z zagranicznymi ośrodkami dywersyjnymi. Protesty, nie tylko polskich pisarzy spowodowały uchylenie aresztu tymczasowego i wypuszczenie Nowakowskiego na wolność. Sześć lat później uchylony został także cały dęty akt oskarżenia. Ale z politycznym kombatanctwem Marek nie obnosił się. To zupełnie nie było w jego stylu.
Był „pojedynkiem”, jak sam o sobie powiadał. Pisarzem osobnym. Nieoglądającym się na mody i trendy, przeciwnie, jak kiedyś zauważył Jan Walc – staromodnym. Odnośnie do formy pisarskiej, ale i do męskiej elegancji, do wyboru lektur, do określenia światopoglądu też. „Będąc pisarzem staromodnym – twierdził Walc – nie próbuje Nowakowski dokonać zasadniczego przełomu w sztuce prozatorskiej, wymyślić nowego kierunku, stworzyć własnego wymyślonego świata. Tym wszystkim zajmuje się zupełnie chyba wystarczająca ilościowo grupa jego kolegów. Jeżeli jednak jest na przykład taka potrzeba – w tym przypadku społeczna – żeby napisać literacki raport o stanie wojennym, wiadomo dokładnie, na kogo w tej sprawie można, a na kogo nie można liczyć”.
Na Marka liczyć można było zawsze.