Karen Kovacik: Warszawski architekt
dla Witka Gabrysia
Niech będzie modernizm, mówi, i w promieniście płaskim świecie
na kwadracie bristolu wyrasta lśniący sześcian.
Potem pojawiają się balkony, świeżo woskowane podłogi, kuchnie
jeszcze nie tknięte tłuszczem i dymem. Czy doda
wysokie stożki cedrów albo czupryny topoli?
Wszystko jest możliwe pod cienką warstwą gwaszowego nieba.
Jego własne mieszkanie jest reliktem po odgórnym planowaniu:
niskie sufity, pękające płytki, pomarańczowe linoleum
z utopii lat siedemdziesiątych. Odkryte przewody
zwisają w sieni, winda cuchnie odpadami.
Freudowski billboard zasłania numer domu
ceną cygara „both strong and hard”.
Jak on się porusza między tymi światami?
Jaki paszport intelektu lub ducha pozwala mu
porzucać rozmach paraboli i wpasowywać się w kratkę
korytarza łzawiącego cebulą? Na jego planszy Warszawa
pojawia się płaska jak papier, płomień podnosi stronę
nim granitowe sny górników wstrzymają świat.
Na zewnątrz zimny deszcz, kominy i chodniki
koloru herbaty, kobiety w negliżu ściągają pospiesznie
dobytek z balkonów. Lubię ten próbny szkic ręką w powietrzu
przed pierwszą linią, kiedy wszystko może się pojawić —
nawet ten podmiejski austriacki hipermarket,
nawet wieżowiec płatków śniadaniowych, Dunaj mineralnej.