Józef Hen: Historia pewnej powieści
Posłowie do książki Nikt nie woła
Najpierw było życie – potem pisanie. Najpierw ucieczka ze stalingradzkiego batalionu pracy, żeby dotrzeć do armii Andersa, gdzieś w Uzbekistanie – tak, najpierw to: głód, nędza, upokorzenia. I znowu batalion pracy, ale tym razem dobrowolnie. Żeby przetrwać. To ten batalion w Angrenie pod Taszkientem, który czytelnik poznał, i to ci ludzie ze wspólnego namiotu, występujący w książce pod własnymi nazwiskami: Łaboresznych, Wasiljew, Wołyński, Gilman, Kuszer (w powieści jednak Uszer), Tatar Zinatulin, który naszym namiotem dowodził, i Tatar Fajzijew, dumny, że „siedem klas konsył”; Azerbejdżanin Hadżimuchamedow, w ogromnej futrzanej czapie; Niemcy: Werner, Hahn, Derbent i lejtnant Steinkopf; inżynier Sitnikow, technik Rybak i jego zapłakana żona. Znowu ucieczka (formalnie dezercja, za którą groziła czapa), dotarcie do armii Andersa, dramatyczna komisja – już wiadomo, że ostatnia – kolejne upokorzenie – ale wreszcie jakiś dokument, świadectwo istnienia, i do tego nieoczekiwany dar niebios: mundur, płaszcz, buty, wspaniałe angielskie buty – całkowita odmiana. A potem już Samarkanda, szkoła pedagogiczna, fabryka. I Ona…
Rzecz znamienna – coś, co chyba da się wytłumaczyć od strony psychologicznej: w Samarkandzie nie pisałem o tym, co niedawno przeżyłem – pisałem o Warszawie. Znajomi, dręczeni nostalgią, zapraszali mnie wieczorami na duszone buraki cukrowe, żebym im czytał fragmenty – zdarzało im się i popłakać. Być może, czułem, że nie jestem gotów, by zmierzyć się z wciąż czekającym tematem, że jeszcze muszę dojrzeć, nabrać dystansu. W Lublinie, jesienią 1944 roku, czyli dwa lata później, jakaś próba jednak się zdarzyła. Na odwrocie plakatów hitlerowskich, wzywających Polaków do obrony Europy przed bolszewikami, napisałem opowiadanie pt. Dokument. Bolesny epizod z Jangi-Jula. Zaniosłem rękopis do redakcji „Gazety Lubelskiej”, gdzie wcześniej zamieszczono fragment mojej „warszawskiej” prozy (którą Janusz Minkiewicz natychmiast schlastał, że „napisana tajemniczym szyfrem”). W „Gazecie” Dokument przeczytali, pochwalili i powiedzieli rozsądnie, że to nie jest czas na publikowanie takich opowiadań. Ale poprosili, żebym im rękopis zostawił. Musiał on zrobić chyba wrażenie, skoro w dwa lata później w Łodzi redaktor Grzegorz Jaszuński, wtedy w „Robotniku”, wciąż go miał. Przewiózł go i zachował przez wszystkie wojenne przeprowadzki i ewakuacje, czego nigdy mu nie zapomnę. Dokument włączyłem do mojej debiutanckiej książki Kijów, Taszkient, Berlin, która ukazała się jesienią 1947 roku z podtytułem Dzieje włóczęgi. Włóczęga w niej była, ale nie było batalionu pracy. Ani miłości.
Temat czekał. Nie myślałem o nim – nie był czas po temu. Nastał rok 1956, czas „odwilży”, u nas i w Moskwie, przede wszystkim w Moskwie. Nikita Chruszczow wygłasza na zjeździe partii referat o zbrodniach Stalina. Redaktorzy tygodnika „Świat”, widząc we mnie „sowietologa”, uznali, że powinienem pojechać do Moskwy jako ich korespondent. Udało mi się uzyskać zgodę na odwiedzenie Uzbekistanu. Mój mały triumf: obdartus włóczęga wraca po dwunastu latach do miejsc dramatycznych przeżyć, bosych wędrówek bez dokumentu, bez papierka – wraca, z neseserkiem w ręku, jako pisarz i korespondent (z akredytacją), ze wścibską, sprawnie fotografującą retiną. Oto znowu Jangi-Jul, miejsce głodówki i rozpaczliwych upokorzeń – teraz gotują tu na moją cześć urzędowy pilaw. Taszkienckie bazary. I wreszcie Samarkanda, tu wita mnie sekretarz związku pisarzy. Z dawnej załogi fabryki prawie nikogo nie ma, rozjechali się, nie ma Mordwina Nikaszyna (w powieści Nisupin) i nie ma rzucającego porzekadłami Biezzubowa, i cioci Niury, i oczywiście Wiery Nikołajewny (w powieści Antonowny), i dawnych strażników i strażniczek – a co z Nusią? – wyszła za mąż za jednonogiego blacharza Seriożę, pojechali całą rodziną na Syberię, za którą Andrejewna tak tęskniła. Zastałem na szczęście Asrora (w powieści Karim z czajchany) i to w dawnym domostwie; wcale mu nie zaimponowałem odmianą mojego losu, swój awans życiowy – z ucznia bednarskiego na nauczyciela – uważał za bardziej znaczący od mojego, „ty zawsze książki, zawsze pisanie”, przypomniał i jeszcze dodał: „Miałeś piękny płaszcz”. Objąłem ramionami jego cudownej dobroci matkę, Szaroat-apę, bardzo teraz wzruszoną, a Jakub-dżon, najmłodszy brat, który mnie pamiętał, chociaż wtedy, przed dwunastu laty, był małym szkrabem, sfotografował mnie w okienku mojego pokoiku, z którego wychodziło się na daszek. Gulsara zaś, teraz piękna czarnowłosa siedemnastolatka, lekko skośnooka, tak jak moja dziewczyna, gotowa była pojechać ze mną do Polski jako druga żona, na co Asror od razu przystał: „Można – czemu nie?”.
I wreszcie zetknięcie ze szkołą. Jest matematyk Borys Jefimowicz, jest jego żona, pyskata, szurnięta teraz Maria Isaakowna, która ma program wiecznego pokoju przez podzielenie globu na kwadraty, i jest ich czarnooka córka Nela z mężem. I było spotkanie z wciąż utrzymującym formę nauczycielem uzbeckiego Gijasowem, który, kiedy wyrecytowałem mu koniugację czasownika „men cholaman”, zalał się łzami; nigdy nie przypuszczał, że ja się tego uzbeckiego naprawdę uczyłem, że coś z jego nauk zawiozę do legendarnej Warszawy.
I najważniejsze spotkanie: z dziewczętami ze szkoły pedagogicznej. Przyszło ich ze sześć czy siedem, teraz kobiety trzydziestoletnie. Dawno się nie widziały, mnie zawdzięczają spotkanie ze sobą, szampan i smażoną rybę – „za naszego żołnierzyka”, „za twoją Renę”, „zawsze mówiłam, że będziecie parą”. A kiedy zaczęły śpiewać, odnalazły się od razu, śpiewały tak pięknie jak dawniej – i odmłodniały.
Wędrowałem samotnie wąskimi, krętymi uliczkami, przez które prowadziłem moją dziewczynę pośród lepianek pozbawionych okien, wspomnienia mnie nie odstępowały, przeżywałem wszystko raz jeszcze, gorycz i szczęście, i już wiedziałem, że będę o tym pisać, nie ucieknę od tego.
Jako korespondent miałem jednak określone zobowiązania. Z reportaży zamieszczanych w prasie uzbierał się tom Skromny chłopiec w haremie. Był to bestseller – częściowo zapewne dzięki tytułowi, ale chyba także dlatego, że czytelnicy wiedzieli, że jest w książce prawda. Rosja i Azja Środkowa zobaczone od wewnątrz – bez agitki i bez zacietrzewienia. Żaden korespondent zachodni nie miał na to szans. Żaden nie znał Asrora i dziewcząt ze szkoły pedagogicznej. Nakład się szybko rozszedł, ale o dodruku, poinformowano mnie w wydawnictwie, nie ma już mowy, odwilż się skończyła. Tym bardziej że w „Litieraturnej Gazecie” ukazał się długi artykuł atakujący Skromnego chłopca…: Na czyj młyn? [Na czju mielnicu?]. Wiadomo na czyj – Józef Gen został w tym artykule zdemaskowany jako „burżuazyjny nacjonalista”. Odtąd jako „Gen” byłem tam na indeksie. Jako „Chen” jednak, dzięki sprytowi jakiegoś życzliwego redaktora, czasami zaistniałem. (W połowie lat sześćdziesiątych, w kawiarni literackiej, usłyszałem nieoczekiwane komplementy za Skromnego chłopca… od Bogdana Czaykowskiego, młodego poety z grupy londyńskiej – wtedy bodajże profesora w Manitobie. – Czytał pan to? – zdziwiłem się. – Tak, po angielsku. Rozmowie przysłuchiwał się Jurek Krzysztoń, który mnie z p. Czaykowskim poznał. – Po angielsku? Nie było takiego wydania! – Owszem, było. Pentagon wydał pańską książkę dla swoich pracowników jako druk wewnętrzny i ktoś znajomy mi ją pożyczył. Może ten atak w „Litieraturce”, pomyślałem, spowodował ich zainteresowanie. You never can tell. Szkoda tylko, że skąpiradła nie przysłali mi egzemplarza i małego honorarium).
Wyjechałem do Obór, pożyczyłem od siostry trochę pieniędzy, żebyśmy mieli z czego żyć – i zacząłem pisać. Tamto wróciło. Znowu byłem tym gniewnym, zawziętym chłopcem, który obiecywał sobie: „Napluję im wszystkim w twarz”. Komu? „Wszystkim, którzy pięknie gadają”. Pojawił się tytuł Nikt nie woła, a później podtytuł części pierwszej: BOSO. Kiedy Bożek, już po komisji, w butach i w mundurze, szepnął: „Teraz wam pokażę”, postawiłem trzy kropki i zamknąłem brulion. Przepisałem tekst, 180 stron maszynopisu, i zaniosłem do Czytelnika.
Nie mogę narzekać na wydawcę, redaktorzy byli najwyraźniej pod wrażeniem. „Wydajemy!” – tę decyzję, pamiętam, przekazała mi Helena Wilczkowa. Ależ nie, sprzeciwiłem się, zaczekajcie, muszę dopisać drugą część, W BUTACH, to będzie niby druga strona lustra. „Panie Józefie – na to pani Helena – niech pan nie zwleka. Nie mamy za dużo czasu. – Pamiętam, że dodała (i nigdy tych słów nie zapomnę): – To jest sprawa pańskiej kariery”. Aż tyle sobie obiecywała! Ale ja się uparłem: zaczekajcie. Kiedy po pół roku przyniosłem drugą część, tę samarkandzką, W BUTACH, było już za późno. Po „odwilży”. Wydawca nie posłał nawet książki do cenzury. Na ukazanie się czekała 33 lata.
Ale to nie znaczy, że książki nie czytano. W Oborach maszynopisy krążyły z pokoju do pokoju. (Niektórzy je chomikowali). Pamiętam długą rozmowę z Andrzejem Stawarem, wtedy bodaj najwybitniejszym krytykiem literackim, marksistą źle widzianym przez władzę, zakończył ją tak: „Niech pan przeniesie akcję do innego kraju, na przykład do francuskiego obozu pod Algierem. Z tymi realiami nigdy jej panu tu nie wydadzą. Szkoda książki”.
Szczególnie pilnie czytali maszynopis filmowcy. Pani Sława, sekretarka zespołu „Kadr”, kiedy tylko złapała wolną chwilę, wystukiwała pracowicie kolejne kopie. Był rok 1959; po sukcesie Krzyża Walecznych, w reżyserii Kazimierza Kutza według moich opowiadań, w „Kadrze” oczekiwano ode mnie następnej dostawy. Miałem tylko Nikt nie woła. Konwicki (kierownik literacki ) i Kutz zapalili się. „Słuchaj, ten romans z drugiej części to coś niezwykłego! Zrób coś, żeby można było kręcić!” Naradziliśmy się. Wysnuj film o trudnej miłości – miłość jest możliwa wszędzie, przekonywali. Zgoda. Trzeba uciec z Samarkandy, uciec od sowieckiej rzeczywistości. Przeniosę akcję do Polski, tuż po wojnie, na czas wielkiej wędrówki na Ziemie Zachodnie. Tylko w ten sposób dadzą się uzyskać jakieś zbliżone uwarunkowania psychologiczne. Podobna bezradność tych dwojga i poczucie osamotnienia. Ale czemu Bożek ze scenariusza ma u siebie w kraju odczuwać osamotnienie? Powiedzmy, że się ukrywa, że się kogoś boi. Nie wykonał danego mu rozkazu, miał kogoś zabić – nie chciał tego, nie zabił, wmieszał się w tłum repatriantów. To jakby Maciek Chełmicki z Popiołu i diamentu – przyszło nam na myśl – nie zabił Szczuki. Wykonał rozkaz czy go nie wykonał – dla tego akurat filmu powinien to być wątek drugorzędny, „przeszkoda komediowa”, jak mawiali dawniej dramaturdzy. Scenariusz pt. Nikt nie woła opublikował „Dialog”.
Coś jednak z książki (i z życia) musiało w filmie, którego akcja toczy się w wolnym kraju, siłą rzeczy uciec. Dramatyczność czy jakaś, rzekłbym, ostateczność (tak jak było w życiu) sytuacji, słów, także tych niewypowiedzianych. Tam, na uchodźstwie, oboje znajdują się pod nieustanną presją – rzeczywistości, toczącej się historii, złych mocy, z którymi zmagają się, by ratować swoją miłość. Tego napięcia, tych emocji nie można wywołać w wersji filmowej, kiedy nie ma już wojny, głodu, brak butów nie jest wyrokiem, zawsze jest jakieś wyjście. Zamiast konieczności, od której nie ma odwołania, pojawia się tylko pokusa. I słabość. Jej słowa „Ja ci przebaczam”, które przeszły z życia do powieści, z powieści do scenariusza, mają w filmie inną wagę. Ten sam dialog inaczej brzmi w dalekiej Samarkandzie – inaczej w kraju. Stąd może ciążenie realizatorów – reżysera Kutza i operatora Wójcika – do innej narracji, bardziej symbolicznej, z wyrafinowaną plastycznością ujęć.
Nie mogę tu pominąć pewnych prób wydania książki. Nowa naczelna w Czytelniku, żona byłego ministra spraw wewnętrznych, przedwojenna komunistka, osoba wpływowa, zwierzyła mi się, że powieść ją wzruszyła, chciałaby doprowadzić do wydania, pomyślmy wspólnie, co się da zrobić. Czy gdyby Nikt nie woła było trzecią częścią cyklu powieściowego – spytałem – której dwie pierwsze części dzieją się w Polsce przedwojennej, byłyby większe szanse? Tak, może jako część większej całości książka nie byłaby takim wyzwaniem, zgodziła się. I tak powstały powieści (które i tak planowałem) z cyklu „Teatr Heroda” – Przed wielką pauzą (1966) i Opór (1967) – dobrze przyjęte przez czytelników i nawet przez recenzentów. Towarzyszka Wichowa, wciąż pełna wiary, posłała maszynopis Nikt nie woła do drukarni. Cenzura go zatrzymała i przesłała wyżej. Zanim sekretarz od spraw kultury się nim zajął, wybuchł Marzec 1968, mowy już nie było o żadnej liberalnej decyzji, i to wobec książki mojego autorstwa. Wiceminister kultury sam raczył zatelefonować do wydawnictwa z nakazem, by odlany w ołowiu skład stopić.
Mijały lata. Powstał podziemny „Zapis”, wydawano książki w drugim obiegu, których fatalny druk, na powielaczu, psuł wzrok gorliwym czytelnikom. Wiktor Woroszylski, który czytał swojego czasu Nikt nie woła w maszynopisie, zwrócił się do mnie po tekst do „Zapisu”. „Witek – powiedziałem – ja mam w Czytelniku Montaigne’a. Przecież oni to zatrzymają! Co mam robić? Wydasz mi Montaigne’a?”. Nie, nie wyda, Montaigne drugiego obiegu nie interesuje.
Była ze strony Czytelnika jeszcze jedna próba – w roku 1982, już w „stanie wojennym”. To może się wydawać paradoksem, ale właśnie wtedy, ze względu na swoistą taktykę polityczną władz, było czasem łatwiej o liberalną decyzję. Posłano część pierwszą do drukarni, pod zmienionym zresztą tytułem, cenzura znowu przesłała skład wyżej, do decyzji młodego głuptasa, którego Jaruzelski mianował nie wiedzieć czemu sekretarzem do spraw kultury. Młodzieniec zdecydował, że książka nie może się ukazać, ale tym razem dowiedzieliśmy się przynajmniej dlaczego: bo w książce przedstawione są sprawy Niemców Powołża, które po radzieckiej stronie są nieobecne.
Trzeba było Okrągłego Stołu w 1989 roku, wyborów, transformacji ustrojowej, by Nikt nie woła mogło się wreszcie ukazać. Zajęło się powieścią Wydawnictwo Literackie, to samo, które teraz dociera ze wznowieniem do Ciebie, czytelniku. Jak się czułem trzymając po 33 latach egzemplarz w ręku? Po tak długim czekaniu uczucia są złożone, satysfakcja niełatwa. Cały czas nurtuje świadomość zmarnowanej egzystencji tej książki, czasu jej niedostępności, a więc i niemożności podzielenia się z czytelnikiem moim fundamentalnym doświadczeniem. Przecież po to została napisana!
W letni, upalny dzień spotkałem w Konstancinie kierownika produkcji filmu Nikt nie woła, entuzjastę tej powieści, którą jako jeden z pierwszych poznał z maszynopisu. Teraz, kiedy się ukazała, przeczytał ją ponownie. „Musiałeś tam wiele złagodzić”, powiedział. Zaprzeczyłem stanowczo. „Nic nie złagodziłem. Nic nie zmieniłem. To czasy się zmieniły! I ty, ty też się zmieniłeś”.
I jeszcze jedna rozmowa, w tym samym Konstancinie, tego samego lata. Starsza, bardzo dystyngowana pani, erudytka, po przeczytaniu Nikt nie woła, powiedziała, wyraźnie skrępowana: „Przepraszam, że to poruszam… Ale czy pan wie, jakie były dalsze losy tej dziewczyny, która żegnała się z Bożkiem na peronie? Czy wie pan, co się z nią stało?”. „Tak, wiem”. „Co?” „Jest babcią moich wnucząt”. Pani otworzyła usta, jakby musiała nabrać tchu – i rozpłakała się.
sierpień 2012