Czesław Markiewicz: Stacja Hospicjum
Miasto złożyło się z często używanych części mowy: po – z – nań.
Potem głos: kobieta cała w megafonach, że główny. Wysiadam.
Śmiertelną nudę zabijam drylowaniem wierszy nietutejszej Tomaszewskiej.
Zamiast pestek wypadają pomarańcze. Zmartwychwstaję w Café „Voyage”.
Ontologizuje mnie promocja espresso afogato. Słodki smak przemijania.
Na znak protestu zjadam śródziemnomorskie é. Uszy odcina od ciszy dyskrecja
śniadego głosu Erykah Badu. Wtór sandwiczy zmasakrowanych celofanem.
Nie pomaga jazgot zarzynanych piskląt: KFC 24h.
Z podręcznej matki wystaje bagażowa główka dziecka: różowy kwiat magnolii.
Niegrzeszny chłopiec serdecznym fuckiem wydłubuje gołębiom oczy. Nakarmione
odlatują jako te boże krówki. Blisko przemijają pępki dziewczyn.
Czy mógłbyś mi kupić czarne wsuwki do włosów – pyta kędzierzawy kolczyk.
Wiją się srebrne opaski na biodrach. Rozpaczliwie szukam czegoś do zapisywania.
Niestety – między szynami kochają się pospiesznie wypisane długopisy. Dalej już
tylko ściana z plakatem „Nefretete Go-Go Club”. Uciekam najszybciej jak potrafię:
bistro „Central”. Niestety – uśmierca mnie tutejszy pryncypał,
bo niczego od niego nie chcę, niczego nie zamawiam, nie odczyniam.
Krzyżujemy wyłącznie dziewice spojrzeń. Ktoś się dobija do komórki.
Oddzwaniam do świata: nikt nie otwiera. Na chwilę poumierali.
Zostawiam w skrzynkach równo po kropelce krwi. W płucach przeciągnięty
Next. Cała plantacja Marii. Na żyłach rozpinam jasny ogień wspólnoty.
Patrzę przed siebie. Daleko. Dalej niż przysięgałem. Na horyzoncie jak Hollywood:
wielki napis WC. World Center – myślę po raz pierwszy przed właściwą śmiercią.
Zamykam wieko Tomaszewskiej. Nucąc Zorbę wypatruję Boeingów.