30 paź

Wojciech Chmielewski: Śmierć z widokiem na ogród

Zamordowali chłopaka. Miał na imię Bogdan, był w wyższej klasie. Widywałem go na korytarzach i w kiblu. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Brunecik, pociągła twarz, Marcin Borowicz tuż przed maturą albo może Emil Sinclair, bohater powieści, którą przeczytałem ostatnio. Tak teraz o Bogdanie myślałem.

W załomie muru przy sali od francuskiego najchętniej siadywałem na drewnianej podłodze. Sam albo z Sylwią. Ta dziewczyna jakoś lgnęła do mnie i w klasie już uważano nas za parę. Wyobrażałem sobie morderstwo dokonane na zimno na niewinnej ofierze, którą następnie wrzucono do ścieku zwanego Wisłą. Sylwia coś do mnie mówiła, kartkowała zeszyt czy książkę, obserwowałem ją jakby zza cienkiej zasłony. Za co? W kieszeniach Bogdan miał zapewne to, co ja: chustkę, podarte bilety autobusowe, długopis z napisem „Zenit” oraz legitymację szkolną w plastykowej ramce. Moja była w kolorze żółtym. Został zakatowany lub może uduszony. Wszystkie szczegóły śmierci Bogdana starannie przed nami zatajano, by atmosfera w liceum była taka, jak dawniej. To się nie udało. Śmierć chłopaka, z którym mijałem się na schodach w starej części budynku, z którym zapisany byłem do szkolnej biblioteki, i którego ręce dotykały tych samych drabinek w sali gimnastycznej, spowiła szkolne korytarze beznadzieją z niczym dotąd nieporównywalną. Może właśnie o to chodziło mordercom Bogdana. Zleceniodawcą musiał być oficer służby bezpieczeństwa, znający się na psychice ofiar. Potrafił wyobrazić sobie ich reakcję na czyn, który przecież był powtarzalny, mógł spotkać każdego z nas. Sterroryzował mnie wtedy, to pewne. Byłem niezdolny nawet do uczenia się.

Nie mogłem patrzeć na łacińskie słówka, ani na moją ulubioną antologię tekstów literackich. Na niebieskiej okładce były osty, rysunek Wyspiańskiego. Sylwia starała się mnie powstrzymywać, ale coraz częściej zdarzało mi się opuszczać lekcje. Przesiadywałem wtedy w parku po drugiej stronie ulicy i wpatrywałem się tępo w fontannę, w której trytony pluły wodą. Zbliżał się koniec trzeciej klasy, za rok miałem zdawać na Akademię, teczkę kompletowałem z Panią Tolą i Wieśkiem. Teraz jakby przestało mi zależeć. Dalej malowałem i rysowałem, ale mimowolnie, od niechcenia. Od czasu do czasu opuszczałem zajęcia w pałacyku, włóczyłem się po mieście, myszkowałem po bramach, oglądałem książki i sztychy w antykwariatach. Cień zwątpienia zaczął rządzić w moim pokoju, na szkolnych korytarzach i na ulicach z nierównymi chodnikami. Wchodziłem do kościołów. Wysłuchiwałem mszy i nabożeństw, dźwięku organów i dzwoneczków, zupełnie jak w Cichej Dolinie. Jeszcze kadzidło. Brakowało mi tylko zapachu rozgrzanej łąki i wilgoci cmentarnego cienia. Coraz później zacząłem wracać do domu. Matka wyczekiwała mnie w ciemnym pokoju, ojciec zwykle spał. Pił coraz więcej. Po raz pierwszy zapragnąłem wtedy powrócić do miasteczka, zamieszkać znowu z babcią i malować cegły w murze.

Pewnego dnia opowiedziałem o wszystkim mojej przyjaciółce. Wybraliśmy ławkę w pobliżu fontanny, posadziłem Sylwię na kolanach i objąłem w pasie. Jej szyja i miejsce za uchem, gdzie opadały kasztanowe włosy, pachniały oliwkowym mydłem. Całowałem ją tam. W parku było o tej porze niewiele osób, tacy jak my obsiedli nieliczne ławki, pod kwitnącymi kasztanowcami zalegał cień. Było mi dobrze z Sylwią, dlatego dziwnie łatwo przyszło mówienie o sobie. Ulotniła się gdzieś poprzednia pewność siebie, pieczołowicie pielęgnowana przez kilka ostatnich lat. Zacząłem żyć nie dla jakichś zamierzeń, planów, nie dla malowania, dla Pana Boga, dla matki i ojca, dla babci. Zacząłem żyć nie wiadomo po co. Było w tym upojenie i czułem je wraz z zapachem szyi Sylwii, kiedy z bliska podziwiałem jej równe zęby, ładne, pociągnięte cynobrową szminką usta. Objęła mnie za szyję i zaczęła przekonywać, żebym był taki jak dawniej, nie dał się sprowokować kłamcom i skurwysynom, nie dał się im zniszczyć. Bała się. Wierzyła we mnie i tego jej nigdy nie zapomnę.

Popatrzyłem w górę. Słońce przeświecało przez liście, było ciepło. Potem spojrzałem prosto w oczy mej przyjaciółki. Jak inny był w nim świat od tego, który otaczał mnie na co dzień. Głębszy i jaśniejszy. Ciemnobłękitny, z odcieniem żółci. Teraz całowałem Sylwię w usta, a ona starała się odwzajemniać, chociaż moje wargi i język napotykały wciąż jej zęby.

Nauczycielka nosiła na rękawie opaskę z czarnej krepy, była w ciemnych okularach. Słuchaliśmy:
— To przez zapalenie spojówek, bardzo państwa przepraszam. A wracając do konceptu barokowego, o którym rozmawialiśmy, to obraz śmieci był w tej epoce odległy od naszego i zarazem bliski. Odległy, bo śmierć była widziana przez poetów jako coś nieuniknionego, z życiem związanego, zwłaszcza w wieku XVII, stuleciu wojen, jakie dotknęły Rzeczpospolitą oraz związanych z wojnami głodu i epidemii, śmierć stała za progiem, należało się jej zawsze spodziewać. Była oswojona. Dziś tak nie jest, dziś śmierć jest traumą, bliżej nam do ludzi renesansu niż baroku. Bliski naszemu widzeniu śmierci był natomiast jej wymiar symboliczny — z rozkładających się zwłok znanych z wyobrażeń średniowiecznych, śmierć przeobraziła się w barokowego kościotrupa, często misternie cyzelowanego w marmurze, pozłacanego, jak w słynnym Asamkirche w Monachium. Nie boimy się kościotrupa. Czy ktoś z państwa był w Monachium? Nie? Jeszcze nie. Jak będziecie, a na pewno będziecie, kiedyś, kiedyś, koniecznie trzeba tam pójść, świątynia jest późnobarokową, właściwie już rokokową, perełką. Koniecznie, konieczne! Proszę państwa, śmierć barokowa i pobarokowa, szyderczo szczerzy zęby, jest elegancka i arogancka, przestaje być plebejska, staje się mieszczańska, taką śmierć znamy choćby z opowiadań Tołstoja czy Tomasza Manna. Bliżej nam do niej, nawet po epoce pieców, nie muszę chyba państwu przypominać tego pojęcia, tak? Nie muszę? To dobrze. Opowiadania Adolfa Rudnickiego się kłaniają. Inne ważne dla państwa tropy to wiersze Rymkiewicza, a także Dylana Thomasa. Jako humaniści powinniście znać tych twórców o śmierci piszących, chciałabym, żeby na następnej lekcji dwie osoby przygotowały krótkie referaty na temat motywu śmierci u Rymkiewicza, kto się zgłasza? Ktoś chce poprawić ocenę? Oraz o twórczości Dylana Thomasa, służę tomem wierszy, w naszej bibliotece raczej nie do zdobycia, jest tam też mądra przedmowa. Jutro przyniosę. To kto? Nie ma chętnych? Zaraz wyznaczymy, zwłaszcza że Thomas należy do najwybitniejszych przedstawicieli… Dobrze, zapisałam. Co jeszcze… Proszę państwa, zbliża się matura, co prawda jeszcze nie państwa, ale proszę bardzo uważnie śledzić tematy, starać się zrobić plan do każdego z nich, to jest w państwa interesie, za rok to wy będziecie pisać i do tego należy się dobrze przygotować. Jeszcze Celan! Koniecznie! Rany boskie, zapomniałabym!!! A nikt z was mi o nim nie przypomniał! Proszę państwa, humaniści! Kto zgłosi się do opracowania motywu śmierci u Paula Celana? Króciusieńko, naprawdę bardzo, bardzo trudny poeta, ale musimy o nim wiedzieć. Dobrze. To już mamy tych trzech. O, jak pięknie się ułożyło, poezja polska, angielska i niemiecka, barok i nowoczesność, fuga śmierci, Holokaust, ciemności. Zapowiada się pasjonująca lekcja, ale wszystko zależy od was. Proszę państwa, ja się żegnam, uciekam, trochę wcześniej wyjdę, posiedźcie cicho te dziesięć minut, bo muszę załatwić coś w pokoju nauczycielskim, naprawdę muszę, a wy musicie mi wybaczyć. Do zobaczenia, żegnam się po angielsku, nie barokowo. Ciiiii!!!!

Pogrzeb Bogdana był w gorący dzień. Tylko w głównej alei cmentarza, pod drzewami, zalegało trochę cienia. Kołnierzyk koszuli boleśnie obcierał mi szyję, starałem się nie patrzeć, na tych, co przyszli, chociaż w kościółku zapełniły się wszystkie miejsca. Mdlący zapach kwiatów mieszał się z jeszcze jedną wonią, której nie potrafiłem zidentyfikować. Zupełnie inny zapach. Jakby spod ławek kościelnych, tak pomyślałem. Kątem oka dostrzegłem, że przyszedł Gieńko, taka postać, był starszy ode mnie, ponoć działał ostro w opozycji, walczył z juntą, nie zdał, odszedł z naszego liceum do innego. Zawsze przynosił gazetki, kupowałem je od niego, widziałem go po raz pierwszy chyba od roku, ale nie zmienił się: czarne długie włosy opadające na twarz, wojskowa katana, przez ramię torba. W ręku wiązanka. Podszedł do trumny, położył wiązankę, odwrócił się i zobaczyłem, że ryczy. To było gorsze niż ten pogrzeb. Gieńko był zawsze wesoły, nawet komunistów nienawidził z uśmiechem, teraz był inny, obcy. Pomyślałem o sobie. Kim ja, kurwa, jestem? Przestraszyłem się przekleństwa wypowiedzianego w myślach pod kościelnym sklepieniem. Ale dalej poszło już gładko. Kto ja jestem, no kto? Co ja robię, po co? Dla kogo, dla siebie? A jak dla siebie, to dobrze? Na pewno dobrze? Ten Gieńko to jest gość, wszystko dla innych, z liceum go wyrzucili, a jak się nie uczył, to widocznie nie miał czasu, bo działał, to samo Bogdan, załatwili go za to, leży pięć metrów stąd albo to, co z niego zostało, to, co z nim zrobili. Krwawa miazga, takie wieści krążyły po szkolnych korytarzach i nie było powodu, by im nie wierzyć. Ja za to maluję obrazki, bzdura jakaś, coś sobie wyobraziłem, wmówiłem, a najgorsze, że w to uwierzyłem, nadal pewnie wierzę, trzymam się kurczowo nie wiadomo po co, nie wiadomo, dlaczego, dla kogo.

Oślepił mnie promień słońca padający przez okno, zmrużyłem oczy. Wyżej był witraż: na tronie siedział król z mieczem na kolanach, a nad jego głową ptak — jaskółka. Trzymała w dziobku zieloną gałązkę.

Oderwałem się od obrazka w chwili, gdy czterech jednakowo ubranych panów podźwignęło trumnę. Ponieśli ją przez środek kościoła, a kiedy przechodzili koło mojej ławki, zrozumiałem skąd wziął się niepokojący mnie zapach. Już nie odczepił się ode mnie, tam, w alejce, pod drzewami, podczas słuchania miarowego zasypywania mogiły, układania kwiatów, nawet kiedy szedłem pod cmentarnym murem ku wyjściu, przykleił się od wewnątrz i dusił. Rzygałem w przerwę między grobami, ktoś z tyłu klepnął mnie w plecy. Okazało się, że to Gieńko, że zna lokal, skromnie stojący pomiędzy kamieniarskimi zakładami. Właściwie była to pomalowana na zielono buda, w której serwowano piwo i zakąski. Stanęliśmy za wysokim stołem przykręconym śrubami do ziemi. Przed nami wypełnione kufle.
— Pij, to przepłuczesz wszystko — zachęcił Gieńko.
Pomyślałem o Sylwii, która nie chciała iść na pogrzeb, o tym, co teraz robi, może czyta Celana, może pije herbatę rumiankową, rozmawia z matką przy kuchennym stole. Albo sączy wodę mineralną z bąbelkami. Ta myśl miała mi chyba pomóc w ocuceniu się, ale nie pomogła.
Pociągnąłem duży łyk piwa. Miało żelazisty posmak.
— Wiesz, zginąć za ideę… — zacząłem, ale Gieńko przerwał mi ruchem ręki.
— Już nie, już tak się nie robi. Nie możemy pozwolić sobie na straty, musimy przyczaić się i, robiąc swoje, doczekać do końca, do chwili…
— Ale trup, trup! — Piwo zaczynało krążyć i buzować. Patrząc na Gieńka, zacząłem wyobrażać sobie tamtą, skatowaną twarz, czerwone mięso, strużki krwi jak na  średniowiecznych obrazach Chrystusa albo lepiej — na drewnianych rzeźbach, tam, gdzie artysta z precyzją oddawał każdą rankę, każdą kropelkę.
— To nie tak — kontynuował Gieńko — że my mamy się biernie przyglądać, jak generałowie zabijają ludzi. No nie, tego nie powiedziałem.
— Musimy też ich zabić, powiedz, że musimy! — rozdarłem mordę.
— Niczego nie musimy, musimy się napić.
Stanęły przed nami dwa ociekające piwem kufle. Gieńko musiał zamówić do nich zakąskę, jajo w majonezie, postawił na stoliku, zapalił papierosa i dmuchnął dymem. Znowu zebrało mi się na pawia. Wyszedłem z budy i chlusnąłem nieopodal, na trotuar. Żołądek miałem pusty, dlatego po powrocie do baru zacząłem łapczywie chlać piwsko.
— Lepiej?
— Może.
Czułem pustkę, którą gorączkowo starałem się wypełnić. Piłem dalej.
Szybko zamówiłem dwa kolejne piwa. Wchodziły lepiej. Gieńko też pił, mrużył oczy i patrzył na mnie. Zacząłem opowieść o sobie, wtedy chyba tylko o tym potrafiłem mówić. Słuchał. Od Cichej Doliny aż do ostatniego roku w liceum, z matką, ojcem, siostrą Lidią, Sylwią, napomknąłem nawet, że babcia haftuje serwetki. Przy osobie Sylwii zainteresował się nieco, zapytał, która to, sprawdzał, czy ją pamięta. Nie pamiętał, machnął ręką. Przyniósł dwa nowe browary. Piliśmy. Otoczenie nie istniało. Tkwiły w nim smętne cienie przy innych stolikach, często odbywające drogę do baru i do kibla, ale właściwie nie byli to ludzie. Raczej widma. Jeszcze gorąca atmosfera z kłębami dymu. Ale ja czułem się dobrze, nie chciałem już ginąć, walczyć, nie chciałem nikogo zabijać, nie chciałem też malować, ani nawet dalej myśleć o sobie. Patrzyłem Gieńce w twarz, była pociągła, z dużymi oczami, lekko podkrążonymi. Pomiędzy zębami miał tytoniowy osad. Uśmiechał się czasami. Nie czułem upływu czasu, stały przed nami kolejne kufle, lubiłem moczyć usta w pianie i byłem podekscytowany tym nowym dla mnie odkryciem.
— Interesuję się fotografią — mówił Gieńko — artystyczną, także aktem, dzisiaj nocujesz u mnie, starzy nie mogą cię zobaczyć w tym stanie, pokażę ci trochę zdjęć.
— Nie wiedziałem, że jesteś artystą, Gieńko, to wspaniale! — rozczuliłem się. Dwie łzy płynęły mi po policzkach, chciałem, aby on je widział, żeby spływały jak najwolniej. Napawałem się podniosłą atmosferą chwili, w której napotkałem bratnią duszę. On był taki jak ja, on też szukał, nie uczył się, bo poszukiwał, buntował się, był inny, w opozycji, a jednak pozostał sobą, czego tak bardzo mi brakowało. Ja nie byłem taki czysty i szlachetny, zawsze byłem tylko wyobrażeniem, projekcją albo kimś, kim dopiero miałem zostać, po maturze, na studiach, po studiach, cholera wie kiedy, może nigdy. Gieńko na szyi nosił rzemień z krzyżem wykonanym z dwóch hufnali. Zapytałem go, skąd go wytrzasnął, powiedział, że z Bieszczadów.

Potem znowu wymiotowałem. Tym razem pomagał mi, trzymał głowę, zresztą w ogóle podtrzymywał mnie całego. Leciał sam browar, a przy ostatnich skurczach poczułem gorzki smak żółci. Do domu Gieńki dotarliśmy ciemną nocą, szedłem jakoś, ale słabiutko, taksówki nie chciał brać, na pewno bał się, że napaskudzę i taksiarz wezwie psy. Spacer jednak dobrze mi zrobił, musiałem przecież zmobilizować się i zadzwonić do domu. Nie pamiętam tego telefonu, ale rankiem Gieńko poinformował mnie, że takowy miał miejsce. Z obolałą głową oglądałem jego zbiór zdjęć, podobały mi się niektóre, zwłaszcza miejskie obrazki, podwórka, fragmenty ocalałego bruku wystające zza połupanego asfaltu, kapliczki, dzieci na trzepaku z rozdziawionymi buziami, dużo dzieci. Wrażliwy był Gieńko, do tej pory myślałem o nim wyłącznie jako o zimnokrwistym konspiratorze. Od razu też skojarzyłem jego zdjęcia z moimi obrazami z miasta, opowiadałem mu o nich. Rwały się zdania, piliśmy herbatę z kubków ukradzionych z baru mlecznego, takich węższych u dołu, zagryźliśmy pyralginą.
Słońce zaświeciło w matowe szyby mieszkania Gieńki. Jakaś dziewiąta rano. Przypomniał się pogrzeb, zaczęliśmy o tym mówić i wtedy Gieńko wyciągnął inne zdjęcia, z liceum. Był na nich denat, stał z innymi, uśmiechał się, jakaś szkolna wycieczka. Rozpoznałem jedną z nauczycielek. Gieńko też był na tym zdjęciu, a jakże. Obejmował dwie panienki.
— Ta jedna, po lewej, to była moja pierwsza. W ogóle pierwsza, wiesz, właśnie na tej wycieczce.
— Wiem, wiem — przytaknąłem gorliwie, chociaż nic nie wiedziałem, nie potrafiłem sobie nawet tego wyobrazić.
Chciałem się zapytać, jak to jest, czy się nie bał, ale milczałem. Czy nie bał się konsekwencji, to miałem na myśli, ale przestraszyłem się, że zada pytanie, czy ja to już robiłem. Gieńko drapał się w głowę, podszedł do magnetofonu i włączył go.
Dobrze się z rana słuchało. Muzyka zaczęła mnie pochłaniać, starałem się wejść w nią najgłębiej jak się tylko dało, przymknąłem oczy. Wibrująca gitara Edge’a musiała ruszyć też Gieńkę, bo usłyszałem szuranie i tupanie ze środka pokoju. Tańczył, rzucając szeroko ramionami, a wyraz twarzy świadczył o niezłym odlocie. Wraz z coraz szybciej dudniącym basem, jego ruchy stawały się obsesyjne, nieskoordynowane. Nagle spojrzał w moją stronę i podbiegł. Chwycił mnie za przegub i pociągnął do siebie.
— Nienawidzisz systemu, chcesz być wolny, tańcz! — Przyłożył twarz do mojej, poczułem zapach potu. — Piekło to są inni! Tańcz!
Z początku mi nie szło, ale szybko się wciągnąłem. Złapałem rytm, poruszałem się coraz szybciej, kręciłem się i ślizgałem na płytkach pcv. Na moment zapomniałem o wszystkim, istniałem tylko w wypełniającej pokój Gieńki muzyce. W ten sposób  przesłuchaliśmy kasetę do końca, potem opadliśmy na krzesła. Pomyślałem, że było podobnie jak podczas malowania, pozwalało na wejście gdzieś indziej, poza rzeczywistość tworzoną przez upływające jeden po drugim dni.

***

Liceum składało się z dwóch połączonych budynków: przedwojennego i nowego. W starym były parkiety i schody z drewnianymi poręczami, w nowym podłogi takie jak w mieszkaniu Gieńki i moim, poręcze za to metalowe, wyłożone plastikiem w kolorze czerwonym. W starej części był gabinet dyrektora, z pokojem przechodnim, w którym piłowała paznokcie sekretarka. Z nowego budynku był widok na ulicę Królewską i Ogród Saski. Z uwagą obserwowałem kasztanowce, stały w słońcu i kurzu albo w śniegu i słońcu, wraz z Sylwią pomagały mi przetrwać najtrudniejsze chwile w szkole. Na przerwach często stawaliśmy na korytarzu przy szafie na drugim piętrze. Zasłaniała nas nieco, obejmowałem Sylwię w pasie, ona robiła to samo i wkładała mi rękę pod koszulę. To był ciemny korytarz łączący stary budynek z nowym. Poza szafą stało tam jeszcze gipsowe popiersie patrona szkoły, były też drzwi do pomieszczenia o niewiadomym przeznaczeniu. Zawsze zamknięte. Mało rozmawialiśmy, na pewno wymienialiśmy uwagi o nauczycielach, o mającej nastąpić zaraz lekcji. Niewiele pamiętam z naszych rozmów, ale byłem przekonany, że ta dziewczyna rozumie mnie jak nikt inny, do tego zupełnie naturalnie, swobodnie. Lekko, świetnie, tak dobrze jak uczyła się francuskiego. To był jej ulubiony przedmiot.

Od autora: Fragment większej całości.