30 paź

Elżbieta Wojnarowska: Pod bezkresnym niebem (fragment)

Światło

Zaczęła się mordercza droga przez Erg Tenere, z ominięciem Gór Air.  Trzy dni na pustyni. Bez map i nawigacji. Zdani na łaskę dwóch Tuaregów i zabójczego słońca. Wszędzie diuny — niekończące się wydmy. Ciężko było jechać. Samochód robił podjazdy, potem nawrotki, bo warunki zmieniały się z godziny na godzinę, w zależności
od tego, z której strony i z jaką siłą wiał wiatr przenosząc piasek. Trzeba było jechać szybko, inaczej mogli ugrzęznąć.
Albo zjeżdżali z impetem w dół, albo gdy było zbyt stromo, wyhamowywali i wracali po własnych koleinach. Laura miała wrażenie, że kręcą się w kółko, i dawno już zabłądzili. Straciła orientację.
Tenere — to Pustynia Pustyń. Ocean piaszczystych diun. Od wielu godzin jechali pustynią, czuła jak jej błędnik głupieje. W dali widać było tylko kreskę, wzdłuż której pomarańcz łączył się z niebieskim. Piasek i niebo. Bezkresne niebo. Słońce w zenicie sprawia, że ginie trzeci wymiar. Zostaje tylko wysokość i szerokość. Szerokość to 360 stopni, a wysokość bez granic. Nie widać krawędzi wydm, wszystko zlewa się w ruchomy pejzaż. Nagle zjeżdża się w dół, albo równie z nagła wjeżdża pod górę.
Dopiero po południu wraca trzeci wymiar, pojawia się cień. Laura w oddali zauważyła niby widmo, Ahaggar, góry wielkie jak zamczysko, wyrastające z otaczających je piasków na wysokość 700 metrów, w kształcie koła o średnicy prawie 10 kilometrów. Od strony pustyni natknęli się wkrótce na małą kotlinkę, w której rosło kilkanaście wyschniętych, kolczastych drzew i krzewów. Uznali, że to miejsce dobre na postój. Duże drzewo dało im zbawienny cień. Na tym widmowym pustkowiu wyglądało imponująco.
Okazało się, że Tenere sąsiaduje z skalistymi górami. W wielu miejscach piach wdarł się do wąwozów i wypełnił otoczone nagimi grzbietami kotliny. Obara wyjaśnił Laurze, że Masyw Ahaggar został uformowany przez piasek uderzający w skaliste zbocza. Ściany gór zerodowały w ciągu wieków w wyniku uderzeń niesionego przez wicher piasku. Laura patrzyła wokół, jakby była w środku własnego snu. Bezkresna, bajkowa kraina wydm…
Wieczorem wyłoniła się wreszcie przed nimi dolina. Ciągnąca się uskokiem na całej wielokilometrowej długości. Przed wjazdem do doliny natrafili na graniczny posterunek wojskowy. Lufa karabinu ciężkiego kalibru wystawała znad prymitywnego bunkra z kamieni i błota.
— W pobliżu nie ma prawie osad — usłyszała słowa Obary. — Jeszcze niedawno rządzili tu rebelianci. Tuaregowie urządzają rewolty. Wszędzie masakry na tle religijnym, etnicznym. Niedaleko sama zobaczysz pełno wraków aut, w które trafiły moździerze.
Laura była przerażona. Jednak nie pytała o nic, pod bacznym spojrzeniem żandarmów oblewał ją zimny pot. Żandarmi długo oglądali paszporty, nic im się nie podobało. Chcieli zarekwirować nie tylko paszporty, także cały ładunek ciężarówki. Na szczęście wielka łapówka załatwiła sprawę. Obara wszystko wiedział, nawet to, że się zgodzą. Odetchnęła z ulgą, gdy żandarmi przybili im pieczątki do dokumentów i pozwolili ruszyć dalej. Jeszcze trochę i dojechali do Seguedine, pierwszej w Nigrze od Libii zamieszkanej osady.
Pojawiły się kolorowo ubrane kobiety. Na rozpostartych na piasku kawałkach sukna rozłożyły co miały. Często rzeczy bez wartości, ale za wszelką cenę chciały coś sprzedać. Wokół mnóstwo dzieci. Wyciągających czarne rączki. Do wszystkiego i po wszystko. Laura odczuła przerażającą litość. Z czego ci ludzie żyją? — myślała. Obara dał jej kilka monet, poradził, żeby kupiła cokolwiek. Kupiła paciorki, słuchając jak Obara tłumaczył, że ci ludzie hodują kozy, zbierają też w dolinie daktyle. Ale nie wyżyliby, gdyby tacy jak oni nie wydali tu czasem paru monet na niepotrzebne nikomu koszyczki czy twarde jak kamień daktyle…
Obara rozdający szmal biednym? To nie mieściło się Laurze w głowie. Litość u Obary? Pomyślała, że popisuje się przed nią, chcąc zyskać sobie jej względy, ale potem ze zdumieniem uzmysłowiła sobie, że przecież dużo więcej wydał na zapasy, które wiezie w ciężarówce, i że to też pewnie były jego własne pieniądze…
Obara? I akcja charytatywna? Rzeczywiście działo się tu coś dziwnego.
Okazało się, że w Seguedine jest prąd. Pochodził z agregatu, ale chłodził. Można było kupić nawet Colę z Libii, Libii — najbliższej namiastki cywilizacji. Laura nigdy nie widziała takiej nędzy. Za to reklamy Coca Coli były wszędzie. Na każdym parkanie, na każdym bieda-domku. To się nazywa siła perswazji — pomyślała z odrazą.
Zatrzymali się na nocleg, ale nie było tu wcale miło. Wyszli, aby coś zjeść. Podejrzane typy patrzyły na nich z zaciemnionych wejść do licznych kantorków.
— Seguedine, to centrum szemranych interesów — poinformował ją Obara, całkiem spokojnie, prawie z uśmiechem, jakby cały ten bajzel miał w małym palcu. — Zawsze czuć tu zapach kontrabandy i kozy z rożna.
Laura ujrzała, jak w białym Hilixie siedzi facet w srebrnych okularach. Jak drogą nadjeżdża Mercedes w wieku emerytalnym, podobny do olbrzymiego mamuta, zapakowany setkami tobołów, ze dwa metry ponad kabinę, i po metrze na boki. A na tym wszystkim setka ludzi.
— Jak oni to robią, że nie pospadają? — dziwiła się, usiłując zrobić zdjęcie.
Obara natychmiast kazał jej schować aparat.
— Tu wszyscy boją się fotek — tłumaczył. — Świadkowie ciemnych interesów nie są tu mile widziani. A tymi ciężarówkami jadą zwykle przestępcy i gastarbeiterzy. Pierwsi szmuglują z bogatej socjalistycznej Libii to, co dotuje z państwowej kasy pułkownik Kadafi, drudzy powracają do domu po wielomiesięcznej pracy na czarno. Ci mają najwięcej do stracenia. Łupią ich bandyci, celnicy, żołnierze i towarzysze podróży.
Zmęczona i przestraszona Laura nie miała ochoty na spacer. Zabarykadowała się w maleńkim pokoiku w prymitywnym zajeździe, nie bardzo wiedząc, kogo bardziej się obawia, Obary czy tubylców.
Do rana prawie nie zmrużyła oka, choć skąpa kąpiel dobrze jej zrobiła.
Wczesnym rankiem — wyjazd. Laurze wydawało się, że ma połamane wszystkie kości, tak była zmęczona i niewyspana.
Ciężarówka ledwo toczyła się po ubitym klepisku głównej i jedynej uliczki. Ale to nic. Droga do Agadez, to dopiero było wyzwanie!
Kolejne kilkaset kilometrów wydm i pustynnych bezdroży. Nie było innej drogi. I znowu piach, nie kończący się piach. Ból oczu, nie do wytrzymania. I nie do zniesienia lejący się na czerwoną ziemię żar. Rozpalony do białości błękit czystego, ciągnącego się bez końca nieba… Jeżeli przez niebo rozumieć to, co zwykło się uważać w dzieciństwie — pomyślała Laura z goryczą i ze zgrozą. Opuchnięte, wyschnięte na wiór wargi piły z trudem resztki zapasów wody.
I nagle — totalne zaćmienie słońca! Na środku Sahary! Cztery minuty cienia! Dopiero teraz zrozumiała, jak upiorny musiał być strach obserwujących to kiedyś ludzi, trzymanych w ryzach przez miejscowych kapłanów. I jak bezgraniczne i zaciekłe oddawanie hołdu temu najsilniejszemu i najgroźniejszemu z bóstw…
Słońce grzało tak mocno, że raniło głowę. Laura widziała wyraźnie setki, tysiące iskier tryskających z nieba, niczym świąteczne „zimne ognie”. Przypiekały jej czoło, oczy, miała wrażenie, że za chwilę zapłoną i włosy. Zakryła rękami twarz, jakby broniła się przed tym morderczym światłem.

Nienawiść
Coraz częstsze były postoje, modlitwy i posiłki, kierowcy najwyraźniej opadli z sił. Laura drzemała na workach z tyłu ciężarówki.
Do wieczora poszły prawie wszystkie bagietki i cztery z ośmiu standardowych dwudziestolitrowych kanistrów na wodę, zamocowanych na dachu samochodu. Połowa z nich była już pusta, zwykle napełnia się je przy studni do pełna, ale gdzie tu studnia na takim pustkowiu? Albo stacja benzynowa… Co będzie jak stanie auto? Obara z niepokojem patrzył na wskaźnik…
No i stało się. Auto utknęło na diunie, na środkowej części podwozia.
Przednie koła kręciły się, tylne też, a oni zawiśli w powietrzu. W obłoku niesionego z pustyni gorącego piachu… Cóż było robić. Łopaty, i do kopania. W czterdziestostopniowym upale…
Udało się. Po kilku godzinach ruszyli.
Powoli piach przechodził w żwir i kamienie, potem w step i sawannę. Mijali wiele posterunków wojskowych. Ich paszporty zaczęły wyglądać jak pamiętniki, na każdym punkcie kontrolnym wpis i stempel.
Podróż zdawała się nie mieć kresu, ciągnęła się bez końca…
I znów od wielu godzin jechali pustynią. Byle do zmroku.
Coś zamajaczyło przed nimi. W takiej pustce każdy punkt zwraca uwagę. Gdy podjechali bliżej, Laura zauważyła tyczkę. A na niej napis: Mission Berliet No.16.
— Co to jest ? — zdziwiła się.
Obara z trudem starał się ukryć poruszenie.
— To balise — wytłumaczył po chwili. — To jak boje na morzu. Są punktami orientacyjnymi.
Te zostały wyznaczone przez francuską ekspedycję Berliet. Wskazują szlak. Pustynię Tenere przecina kilka szlaków wytyczonych przez balise. Ale mogą też być inne znaki. Jakieś przypadkowe przedmioty, na przykład stara beczka, opona czy wrak samochodu, albo kości zwierząt. Ale najwięcej jest balise. To te tyczki, ustawione przez człowieka. Mamy więc pewność, że nie zabłądziliśmy. Tuaregowie mają pustynię we krwi.
Obara zwrócił się po francusku do kierowcy, i coś mu żywo opowiadał, gestykulując. Obaj zagłębili się w rozmowie. Po chwili dołączył do nich drugi kierowca.
— Skąd pan to wszystko wie? — przerwała mu Laura niezbyt grzecznie. Obserwuję pana od jakiegoś czasu. Zna pan pustynię jak własną kieszeń.
Obara nie odpowiedział. Spochmurniał. Nawet nie odpowiadał na pytania kierowcy. Zagłębił się w ponurym milczeniu. Laura to zauważyła. Zauważyła, że od początku eskapady Obara coraz bardziej zamyka się w sobie. Zrobił się burkliwy, małomówny, niespokojny.
„Jego też gryzie robak” — pomyślała z satysfakcją, której nie zamierzała w sobie okiełznać. Wciąż nie lubiła tego człowieka, i nie wiedziała dlaczego. I czemu obserwowanie jego zmagań z samym sobą sprawia jej ulgę i nieprzyjemne zadowolenie. Jakby strąciła swój problem z siebie na jego barki i teraz z napięciem obserwowała walkę toczącą się w nim, oczekując na wynik.
Nocleg na pustyni. I śmiertelne znużenie, porażające wszystkie mięśnie i wolę. Kamienny sen, głęboki i nie krzepiący.
I błogosławione latarki w nocy, niestety zużycie prądu bardzo tu wzrasta, trzeba było oszczędzać baterie. Dręczyły też dokuczliwe muchy, na szczęście po zmroku także poszły spać.
Nad ranem zimno takie, że trudno było wyjść ze śpiwora. I z namiotu, prawie całkiem zasypanego piachem. Kierowcy skuleni w szoferce, Obara na workach wewnątrz ciężarówki. Kwaśny odór przelewającego się piasku, przepłukiwanie ust wodą z kanistra, i suche daktyle na śniadanie.

Trzeci dzień wyprawy. Żółte kręgi przed obolałymi oczami. To wciąż pustynia. Przyprawiająca o szaleństwo. Nawet mucha wydaje się tu być wysłanniczką z innego świata. Piaski krzyczą, motor ciężarówki w dwugłosie z nimi tworzy iście diaboliczny duet. Laura pomyślała, że wszyscy poszaleli, że szaleje nie tylko pustynia i jej rozgorączkowana wyobraźnia, ale że szaleństwo to tutaj normalny stan, wszystkiego i wszystkich. Wynikający z czegoś nieokiełznanego, co wyłania się z diun. Przeźroczysty, falujący, wszechogarniający obłęd.
W południe dwugodzinny postój, potrzebny przede wszystkim kierowcom. W cieniu ciężarówki Tuaregowie upiekli chleb w piasku, przewracając go po dwudziestu minutach na drugą stronę, a potem obmywając z piachu wodą z baniaka. Miał smak podpłomyka, znany jej dobrze z dzieciństwa. Znów wróciły niejasne wspomnienia, zaczęły
nękać. Laura jadła z trudem, zmuszając się do przełknięcia choćby paru kęsów. Żuć wolno, nie zwymiotować…
Nie patrzyli na nią. Tuaregowie i Obara zamarli bez ruchu, każdy w swoim zmęczeniu. Czuła, że nienawidzi pustyni, siebie i swojego stanu. Miała ochotę zerwać się i odejść. Przed siebie, w głąb tej złowrogiej, pojękującej ciszy. Zostać gdzieś w piasku. Zeschnąć. Skruszeć. Stać się jednym z wielu usypisk, większych i mniejszych kamieni, jakie spotykali czasem po drodze, które były kiedyś skałami, a które zerodowały i osypały się, zamieniając w gruzowisko.
Wybiegła tak nagle, że nie zdołali jej powstrzymać. Była już daleko, gdy poczuła szarpnięcie za rękę. To był Obara. Dogonił ją.
— Dokąd to? — wrzasnął, sapiąc z wysiłku. — Dwa kroki za daleko, i można stąd nie wrócić! Życie ci niemiłe?
— Odczep się! — odwrzasnęła. — Co ci do tego? W tobie przecież też coś śmierdzi, może nie?
— Każdy chowa w sobie jakieś gówno! — wściekł się. — Grunt, to nie ubabrać w nim innych! Jazda do samochodu!
Odtrąciła go z wściekłością, ale zawróciła. Pustynia wyzwala szaleństwo. Tym szaleństwem zabija. Obara ma rację. Trzeba stąd uciekać. Jak najszybciej. Zanim się nie pozabijają.
Po południu natknęli się na kolejny balise. Mission Berliet No.15. Punkt ten leżał na północnym końcu niewielkiego, kamienistego grzbietu, który przecina Tenere wzdłuż linii północ-południe. Dotarli do niewielkiego kopca. Obara kazał zatrzymać samochód. Wysiedli. W zasadzie było to tylko kilka połamanych krzaków i korzenie drzewa, które dawno uschło.
— To Aare Pedru — wyjaśnił i zdjął czapkę, choć słońce prażyło bez litości.
Między potarganym krzakiem a pokręconym suchym pniem leżało bezładnie kilka marmurowych głazów. Nie były wielkie. Takie, jak duży plecak albo torba. Na jednym z nich Laura dostrzegła napis. Podeszła bliżej. Było to nazwisko.
— Thierre Sabine — odczytała. — Kto to taki? — zapytała Obarę, jakby czuła, że ona zna odpowiedź na to pytanie, skoro zdjął z głowy czapkę.
— Twórca Rajdu Paryż-Dakar. Zginął w 1987 roku w katastrofie helikoptera na trasie rajdu. Tu rozsypano jego prochy.
Zamilkł i niczego więcej nie była w stanie się od niego dowiedzieć. Co Obara miał wspólnego z Rajdem Dakar, oprócz niepohamowanej potrzeby wywiadu z Ari Vatanenem? Z pewnością nie przyjechał tu z tego powodu. Skąd znał to miejsce, jeżeli był tu po raz pierwszy? A może nie pierwszy? Ta jego misja? Do kogo właściwie wiezie ten cały ładunek?
Obara wrócił do ciężarówki, gdzie czekali na nich Tuaregowie. Laura nie zadała więcej pytań, czując, że na żadne z nich Obara nie odpowie. Przyczajona, czekała na właściwą sposobność, aby dowiedzieć się wreszcie prawdy o tym człowieku. Coś się tu działo. Ale co?

Od redakcji:  Na napisanie utworu „Pod bezkresnym niebem” autorka otrzymała stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego za 2008 rok. Powieść ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.