30 mar

Wojciech Chmielewski: Gertrud von Le Fort

Siada na krześle ustawionym na tarasie i patrzy na góry. Jesień. Szczyty zawsze ośnieżone, a w dolinach kolory zielony i żółty. Gertrud patrzy na ciemniejącą w wieczornym świetle linię szczytów odcinających się od nieba. W Obertsdorfie o tej porze dnia zawsze panuje głęboka cisza. Za sobą ma Gertrud przestronny salon, na kominku płonie kilka polan. Kobieta szczelniej otula pledem kolana, jest sama, na śnieżnej czapie słońce rysuje ostatnią plamę.
Dzisiaj Gertrud napisała dziesięć stron nowej powieści, potem podyktowała listy swej sekretarce, a po jej wyjściu zjadła lekki posiłek złożony z kromki ciemnego pieczywa, owczego sera, jabłka. Właściwie warto uczcić koniec tak wspaniałego dnia, kieliszek czerwonego wina byłby zwieńczeniem wieczoru z całkiem czarnymi już teraz szczytami i głębokim cieniem kładącym się w dolinie. Gertrud jednak nie rusza się z miejsca. Nie myśli o niczym, pisanie, spotkania z czytelnikami, z wydawcą, rozmowy z najbliższymi przyjaciółmi, filiżanka kawy przy stoliku, w ogródku cukierni na Residenzstrasse w Monachium, jeszcze Asamkirche, złoty kościotrup szczerzy tam zęby, to wszystko nie zaprząta teraz uwagi siedzącej na tarasie swego domu. Przecież tu, w górskiej miejscowości, odnalazła wreszcie spokój, może pisać, odnaleźli ją po wojnie, po tym wszystkim, co naród zrobił sam ze sobą. Cenią, czytają, piszą listy. Gertrud pracuje, dzień po dniu, tak spełnia się życie, a alpejskie powietrze tylko służy, kiedy co dzień zasiada do biurka.
Mniej więcej w tym samym czasie, kilkaset kilometrów na północny wschód od Obertsdorfu, w Warszawie, Mania straciła pracę w hostelu Polskiej Komunikacji Samochodowej na Dworcu Zachodnim.Poszło o to, że w czasie roboty Mania wyszła z facetami do barku na dworcu i tam pili wódkę. Była ubrana w strój pokojówki, fartuszek, bluzkę w paski, czarny krótki krawat. Zwyczajna dziewczyna z Opacza, która załapała się do pracy na wielkiej stacji. Przecież tu i pociągi, i autobusy. Tłumy ludzi codziennie przewalają się przez brudny pasaż. Pod łuszczącym się z farby sufitem zalewa ich zimne trupie światło. Nie wiadomo, czy zdają sobie z tego sprawę, podążają do swoich zajęć, myślą o nadchodzących godzinach, męczy ich poranny głód, więc kupują tu kajzerki, drożdżówki, w piątek kanapki z wędzonką.
Pan Józio już przed ósmą niesie kufel piwa przez pasaż. Idący do pracy patrzą na niego: niepozorny, nieogolony, włosy sterczą z twarzy, właściwie to zlewa się z dworcowym tłem, dlatego panny z Akademii Psychologii Specjalnej w ogóle nie zwracają na niego uwagi, jest pan Józio czymś w rodzaju plamy moczu, którą należy wyminąć, a przykry zapach w pasażu i tak niestety codziennie jest wyczuwalny, potem trudno zjeść pierwszą kanapkę i wypić poranną kawę.
Pan Józio na pewno bardzo dobrze zna Manię, on mieszka w domku wybudowanym przy torach, prąd już mu wyłączyli, zimno tam jak cholera, więc większość dnia spędza na dworcu, a tu jest też Mania. Może była zakochana w tym facecie, który wtedy wyciągnął ją z pracy i z którym chciała wypić, myśląc, że jak wróci z przerwy, to wszystko rozejdzie się po kościach. Zresztą pewnie nieraz piła alkohol w hostelu, tam zawsze się piło i pije, ale tym razem musiała komuś podpaść. Zanim zamieniła się w cuchnące dworcowe monstrum z odmrożoną twarzą, być może była fajną laską z udanym seksem, w którymś z hostelowych pokoi. Brali ją dyrektorzy, może potem nawet kierowcy pekaesów, kto to wie. Pewne jest jedno. Na pijaństwie w godzinach pracy ktoś ją przyuważył i doniósł, a ówczesny dyrektor zwolnił.
Gertrud kiedyś dużo podróżowała. Spotykała się z czytelnikami, całe Niemcy, Szwajcaria, Francja, spotkania autorskie, odczyty, zwiedzanie katedr, klasztorów i galerii sztuki, spotkania z przyjaciółmi. Podczas swoich podróży poznała kiedyś pewną kobietę, Żydówkę, Edytę Stein, która przeszła na katolicyzm i zamierzała właśnie wstąpić do Karmelu. Ciemne włosy czesała z przedziałkiem pośrodku, znała książki Gertrud, ale pisarka wyczuła w niej jeszcze coś, może siłę, która kazała jej zamyślić się nad losem kobiety, zwłaszcza w czasach, kiedy w kraju zaczął rządzić Barkilphedro i jego ludzie. Wymieniały potem listy, „Kochana Baronówno”, tak tytułowała ją Edyta, kiedy już przyoblekła zakonny welon. Z klasztoru w Echt, koło Kolonii nadchodziły listy, Gertrud odpowiadała. Listy Edyty odczytywała potem wielokrotnie, także na werandzie domu w Obertsdorfie, zwłaszcza po tym, kiedy Barkilphedro zamordował Edytę i jej siostrę Różę w Auschwitz. Na przykład taki fragment:

Znajdzie Pani zawsze u nas dom rodzinny. Ufność, iż nasz pokój i cisza promieniują na świat, wspomagając tych, którzy jeszcze pielgrzymują, zawsze mnie uspokaja; zwłaszcza gdy pomyślę, że zostałam powołana do tego cudownego ukrycia, przed wieloma bardziej niż ja godnymi. Nie wyobraża sobie Pani, jak mnie ogromnie zawstydza, gdy ktoś mówi o naszym „życiu ofiary”. Życie ofiary prowadziłam w świecie. Teraz został mi odjęty prawie cały ciężar i w tej pełni mam wszystko, czego mi przedtem nie dostawało. Są u nas siostry, oczywiście, od których Pan wymaga codziennie ofiary. I na mnie – spodziewam się – przyjdzie czas bolesnego odczucia powołania do Krzyża; teraz Pan traktuje mnie jeszcze jak małe dziecko. Na razie łączmy się wzajemnie duchowo, Pani niech, poczując potrzebę zaczerpnięcia oddechu – przynajmniej w ten sposób – chroni się u nas, a da Bóg kiedyś nastąpi to rzeczywiście.

Sprawa wyrzucenia Mani z pracy polegała też na tym, że wiele osób ją wtedy widziało. Gdyby zwyczajnie wypiła dwie setki i wróciła do roboty, nikt by jej nic nie powiedział. Stało się inaczej. Ktoś ją popchnął, może pokłóciła się po pijaku z tym chłopem, co to miał być jej. On ją pchnął, dziewczyna poleciała na szklaną gablotę szpecącą do dziś wygląd brudnego pasażu. Chociaż chyba jest to niemożliwe – tu wszystko jest szpetne, nawet ludzie wchodzący tylko na chwilę w otchłań, czyli do podziemia, co dzień śpieszący do pracy. Mania uderzyła plecami w wielką szybę, rozległ się brzęk, setki szkieł spadły na brudną podłogę, rwetes, zebrali się ludzie. W takiej sytuacji łatwo o donos. Pijana pracownica hostelu PKS leży w odłamkach szkła na podłodze, nawet nie może wstać. Ludzie się śmieją, ten jej facet pewnie pomyślał wtedy, że nie ma co wszystkiego ciągnąć, bzdura, przecież wtedy zabrakło na to czasu, on też musiał być pijany.
Z kolei pan Józio jest dostawcą. Właścicielce budy, grubej babie sprzedającej piwo bez koncesji (a kto tu ma pozwolenie, jak długo teren będzie należał do pekaesu, to browar tu będzie) przynosi w plastikowym worku warzywa, które wyciągnął ze śmietnika na bazarku przy Hali Kopińskiej. Dwa kroki, a przecież się opłaca. Baba wyciąga z wora główkę kapusty, kilka marchewek, kalafiora, dwie cebule. Panie, to już pływa, wkłada cebule z powrotem do worka.
– A ile pan za to chce?
– Puszkę piwa.
Baba wynosi mu kozackie, ale przedtem pan Józio wywala resztę warzyw razem z plastykowym workiem za ogrodzenie, na teren kolejowy, zresztą to również może być ziemia pekaesu. Nie dojdziesz, nie dowiesz się. Łapczywie pije swoje piwo przy stoliku wystawionym przed budą. Zajmuje mu to mniej niż minutę. Odchodzi swoją drogą.
Gertrud zamyka drzwi na werandę, jest teraz w salonie na dole. Na półce nad kominkiem stoi szklana kula, pamiątka z Wenecji. Jest tu też sztych Piranesiego, wisi na ścianie naprzeciw okna, przedstawia fontannę przed kościołem Santa Maria sopra Minerva w Rzymie. Ciężkie meble wypełniają pomieszczenie, dębowa podłoga odbija ich kształty. Pali się lampa. Jest bardzo cicho. Gertrud von Le Fort idzie na górę po schodach, pomarszczona dłoń mocno trzyma się poręczy.
Mania szybko znalazła nową pracę – wzięła w ajencję dworcowy szalet znajdujący się przy końcu brudnego pasażu. W takich kiblach toczyło się często dworcowe życie towarzyskie. Przychodzili do Mani różni, piła z nimi. Imprezy trwały przez wiele godzin, zmieniali się ich uczestnicy. Ile lat byłą babcią klozetową? Trudno powiedzieć, pięć, osiem, dwanaście. Czasami czytała książki, czasy przyszły takie, że różni przynosili książki z domu na dworzec i sprzedawali je za bezcen. Zapamiętała Mania historię Weroniki i jej babci, a także ciotki Edelgarty, kobiet mieszkających w Rzymie. Książkę obłożyła w szary papier i trzymała w szufladzie swojego stolika. Opisy miasta szczególnie przypadły jej do gustu, mogła sobie wyobrazić, że zwiedza wraz z bohaterkami rzymskie kościoły i ruiny antycznego świata. Jak słodko pachną kwiaty i zioła na zboczach Gianicolo! Współczuła Edelgarcie nagłej utraty wiary, załamania, rozpaczy. Przecież ciotka tak troskliwie zajmowała się małą Weroniką, pielęgnowała ją, dlaczego więc jej modlitwy nie zostały wysłuchane? Dom trzech żyjących razem kobiet: babunia otacza się dziełami sztuki, ułomkami wielkiego dziedzictwa starożytności, uzupełniała swą miłość do antyku a to renesansowym popiersiem, barokową miniaturą. Wszędzie pełno kwiatów. Ciotka Edelgarta codziennie przynosiła świeże naręcza z Campo di Fiori, układały w kryształowych wazonach, odbijały się w nich odblaski rzymskiego poranka. Fontanna przed Santa Maria sopraMinerva przedstawia słonia. Dlaczego Mani nic się takiego nie wydarzyło, dlaczego nigdy nie widziała tego słonia, dlaczego siedziała w kiblu i wycierała rzygowiny po pijakach. Sama piła coraz więcej. Kiedyś po wódce z zapamiętaniem podarła powieść o Weronice, strzępy wrzuciła do obsranego sedesu. Spuściła wodę.
Pan Józio idzie pasażem, w jednym ręku delikatnie niesie wypełniony piwem kufel, w drugim wór z szarej folii. Na tłustym łbie ma czarną skórzaną czapkę z daszkiem. Nie wiadomo, dokąd idzie. Chyba nie do swojego mieszkania w kolejowym budynku, bo tam już dawno wyłączyli mu prąd i ogrzewanie. Żeby zasnąć musi być porządnie znieczulony, jak zalegnie w kapocie i nawali na siebie podartych kołder, to noc mu jakoś zejdzie. Skoro świt od razu na dworzec, można rozgrzać stare kości, a i ludzie tu mili. Podróżni zawsze coś zostawią, trzeba tylko umieć szukać, szperać, patrzeć we wszystkie kąty, a te pan Józio zna na pamięć. Mija sklepik z pamiątkami, gliniane aniołki patrzą na niego zza szyby. Pan Józio miał kiedyś bardzo dobrą robotę, był manewrowym na kolei na Szczęśliwicach czy Odolanach, ale kiedyś złapali całą grupę – w tym maszynistów – na piciu wódki, a był to czas masowych zwolnień z kolei. Wyrzucili wszystkich, szybko duża grupa zatrudniła się w innej spółce, nie wciągnęli jednak pana Józia, do dziś ma do nich pretensję, żal w sobie dusi, widują się przecież, tamci zachodzą na piwko do barku na Dworcu Zachodnim. A czasem i flaszkę pod stolikiem rozpiją.
Gertrud von Le Fort, autorka sprofanowanej przez Manię powieści zatytułowanej Chusta Weroniki, przygotowuje się do snu. Zaciąga zasłony w oknach, w tym momencie w szyby uderza silniejszy podmuch. Skrzypią drewniane okiennice. Gertrud powoli zdejmuje ubranie, które po chwili starannie wisi na krześle, bez jednej fałdki. Potem zakłada nocną koszulę obszytą u dołu koronką i wsuwa się pod kołdrę. Sypialnię oświetla tylko lampa stojąca na nocnym stoliku. Cicho jest w Obertsdorfie, świerki chwieją się na stokach, powoli nadchodzi zima. Przed zaśnięciem kobieta wygodnie siada, większą poduszkę ma pod plecami. Zamyśla się jeszcze nad tymi stronicami, które dzisiaj napisała, czy to dobre, czy prawdziwe, opowieść układa się, chyba się układa, jeszcze trzeba pociągnąć, napisać ze siedemdziesiąt stron, wydawca w Monachium ponagla, niecierpliwie czeka na książkę.
I jeszcze wspomina Gertrud matkę, dobrą, dumną kobietę. Jak po śmierci ojca zaszyła się z dziećmi w Ludwigslust, uczyła je wszystkiego, piosenek, malowania, robótek ręcznych. Czytały Tołstoja i Balzaca. Długie godziny milczenia, pracy w milczeniu. Gertrud pisała wiersze. A potem matka z dziećmi odwiedziła Rzym i młoda dziewczyna po raz pierwszy zobaczyła słonia przed kościołem Santa Maria sopraMinerva. Po drugiej stronie placu ciemniał Panteon. To było bardzo dawno temu, w innym świecie, nad Rzymem kołowały stada gołębi, stolica świata przeglądała się w jasnobłękitnym niebie.
Wyćwiczony ruch starczej ręki. Z szuflady stolika Gertrud wyjmuje różaniec w szyldkretowym pudełku, prezent od ojca świętego. Szeleszczą paciorki, kobieta zaczyna modlitwę. Wiatr w Obertsdorfie poszedł spać na dobre.
Mania mości się na legowisku zrobionym ze starych kartonów. Za dworcem w stronę Pruszkowa, po prawej stronie torów stoi słup trakcyjny. Pod nim zrobili sobie obozowisko. Wokół posłania Mani kręcą się postacie. Są zupełnie czarne, poruszają się chwiejnie, słychać głosy, które dochodzą do Mani w postaci jednostajnego szumu. Na hałasujące pociągi i kolejkę WKD zupełnie nie zwraca uwagi. Nie jest zimno, kobieta nocowała już po poczekalniach, na peronach zimą, twarz ma odmrożoną, obrzmiałą, na pewno uodporniona. Nakrywa się Mania postrzępioną kołdrą wyciągniętą z fajansu, dobrze jej, dziwne, bo przecież nic nie piła, choć ci czarni, co majaczą wokół jej barłogu, proponowali denaturat. Rozcieńczony wodą, z plastykowej butelki. Nawet noga dziś nie boli, cała w niegojących się ranach, owinięta brudnymi bandażami. Jak wda się martwica, trzeba będzie chlasnąć. Wzięli Manię do szpitala na Barskiej w związku z nogą, ale uciekła na dworzec po dwóch dniach. Zobaczy się, co z tym całym zamieszaniem będzie dalej. Mania nie modli się. Przed zaśnięciem wypowiada tylko zdanie, którego nauczyła ją kiedyś babka: „Matko miłości, boleści i miłosierdzia, módl się za nami”.
2011

Opowiadanie pochodzi ze zbioru Najlepsza dentystka w Londynie,
który ukaże się w marcu 2014 r. nakładem Wydawnictwa Arcana.