15 lip

Tomasz Leszczyński: Pod Mesalką

W drodze do domu skręciłem do pubu. Pchnąłem ciężkie drzwi „Morgana” i wszedłem do środka. Panował tam przyjemny półmrok. Świeczki, które postawiono na solidnym barze, przeglądały się w ścianie butelek. Wyglądały tak, jakby w ich wnętrzach rozpalono ogień. Migotały, kusiły i obiecywały. Trzewia same kurczyły się z podniety. Podszedłem do baru i odsunąłem wysoki taboret, szurając nim po podłodze. Usiadłem, a dłonią strząsnąłem z blatu niewidzialny kurz. Cycata Anna, barmanka, odkleiła się od kaloryfera i zajęła miejsce na posterunku. Chwyciła kufel i zaczęła nalewać piwo. Dzisiaj miała opiętą, czarną bluzeczkę z dużym dekoltem. Kiedy podawała mi piwo, bez skrępowania podziwiałem jej piersi.
Lepiej włączę ci telewizor – zaproponowała.
– To włącz. Byle nie na sport – poprosiłem. Pół szklanki piwa wypiłem od razu. Resztę sączyłem, gapiąc się jak Liverpool rozgramia Manchester albo na odwrót. Dochodziła osiemnasta. Był wtorek, dopiero.
Pół godziny później do baru zawitał starszy jegomość. Oberwany był jakiś i nosił się staromodnie. Buty miał brudne i nawet ślady, które zostawiał, miały kolor ołowiu, zupełnie jak niebo owego popołudnia. Przyczłapał do baru:
– Piwko, kochana! – rzucił i kiedy barmanka odwróciła się i schyliła po kufel, przyczepił swój wzrok do jej tyłka. W kąciku jego ust pojawiła się ślina. Zorientował się, że patrzę na niego i szybko się oblizał.
– Och panie, jak ja lubię piękne kobitki! – przyznał się. Nie podjąłem tematu. Dla świętego spokoju dalej śledziłem, jak na murawie radzą sobie wychuchani chłopcy. – Ale ja się chyba jeszcze nie przedstawiłem – zagaił. – Jestem profesorem muzyki, i wykładam o tutaj, przy Parku Wodiczki – wyciągnął rękę, którą zmuszony byłem uścisnąć.
– A nie powinien pan w tej chwili czegoś wykładać? Zamiast siedzieć już przy barze?
– I tu się pan myli – kontynuował stary. – Ja, proszę pana, czekam na piękną kobietę! A robota nie zając.
– Na żonę? – zapytałem.
– Ach tam panie – żachnął się. – Czy ja bym się tak wymodnił dla żony? Najlepszą marynarkę włożyłem. Przywiozłem ją sobie z Londynu, jeszcze przed Stanem Wojennym.
– To może kochanka?
– Oj chciałbym! – znowu zaślinił się pedagog. – Jakie ona, panie, ma nóżki, a jakie cycuszki! Palce lizać.
– To może postawi mi profesor piwo? – zasugerowałem, bo finansowo to wyliczony byłem ostatnio. – Tajemnicy dochowam. O schadzkach profesora na mieście nie powiem.
– Zgoda – wymamrotał. – Ale następna kolejka to na pański rachunek?
– Może być. Przecież nie będę pana naciągał. Wiem, ile kobieta kosztuje.
– Ale warto panie, warto – westchnął profesor i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki wyświechtany portfel. Pachniał on brudnymi banknotami oraz lekami. Kelnerka nalała mi kolejne piwo i ponownie mnie przyłapała, jak wzrok mój ześlizgiwał się po jej biuście. Tym razem szelma się uśmiechnęła. Profesor wlał w gardło od razu pół kufla i jak uczniak podniósł dwa palce, zamawiając następne.
Wypiliśmy drugą kolejkę i tak jak obiecałem, postawiłem następną. Po trzech piwach nasza rozmowa się ożywiła.
– A kiedy, profesorze, pokaże mi pan tego anioła? – zagadnąłem niewyraźnie. W barze zrobiło się głośno. Przy stolikach nie było już wolnych miejsc. Większość z nich zajmowali studenci. Młodzi, szczęśliwi, podnieceni gwarem, lekko wstawieni. Ich partnerki z czerwonymi od pąsów policzkami coś im przekornie tłumaczyły, oczy im się śmiały i zęby błyskały. Bar też już był obwieszony ludźmi – głównie ekspatami, wgapionymi w tabele Premiership czy jakiegoś tam Championship, które teraz były dla nich wersetami Koranu. Nie byłem pewien, czy profesor mnie usłyszał. Widać było, że nie był już w formie. Okulary zsunęły mu się bliżej czubka nosa i łokieć coraz częściej nie mógł się zakotwiczyć na barowym blacie.
– A która jest godzina? – zapytał, nie domykając szczęki. Sprawdziłem zegarek, którego skórzany pasek już mocno czuć było potem. – Dochodzi dziewiąta.
– To już niedługo – odparł, niebezpiecznie kiwając się na stołku.
– Niech profesor tak nie majta, bo zamiast schadzki z boginią będzie miał randkę z chirurgiem! – ale ten się tylko bardziej ucieszył i tak odbił, że ledwie mogłem go chwycić. Złapałem taboret za oparcie, lecz on i tak zdążył wytrącić z ręki siedzącej obok niego kobiecie drinka. Zaczęła się śmiać. Widać, przyzwyczajona była do etykiety barowej. Przeprosiłem ją za zachowanie dziadka i pokazałem barmance, by nalała jej to samo, oczywiście na mój rachunek. – Czas profesorze opuścić ten okręt! – krzyknąłem mu do ucha.
– Tak, tak! Trzeba coś zjeść! – zapalił się stary. – Zapraszam pana na żur! Do Mesalki! – profesor zacisnął dłoń na moim barku i się podciągnął. Chwilę potem stał już pierwszorzędnie. Obrócił się tylko do kobiety, którą w zasadzie poturbował, skłonił nisko, ujął za dłoń i w ramach przeprosin ją pocałował. Kobieta była zachwycona. Ktoś inny, pijany zaczął klaskać. Chwyciłem profesora pod rękę i poszliśmy w kierunku drzwi. Tylko młodzi się na nas jeszcze gapili, kiwając z dezaprobatą głowami. Skurwysyny.
Wyszliśmy na Tamkę i powlekliśmy się ku Krakowskiemu Przedmieściu. Zabrało nam to prawie godzinę. Profesor co chwilę przystawał i rozprawiał o żurze. Jego sekret leżał podobno we wkładce. Lecz gdzieś miałem te rozważania. Nie jadłem tego dnia jeszcze niczego ciepłego, a lało bezlitośnie i buty już mi całe przemokły. Przy pomniku Kopernika zapytałem go, po cholerę idziemy do tej Mesalki, i czy nie można by zjeść czegoś gdzie indziej, bo tam pewnie drogo. Ale on do mnie konspirą zasunął i okiem mi mruga, że to tam owa dama wyznaczyła mu spotkanie. Z początku trochę mnie wkurzyło, że dalej będę musiał się dziadem zajmować, no ale żur mi obiecał i kobitkę tak zachwalał, że sobie pomyślałem, a nuż to jakaś fajna sunia. Jeszcze w knajpie wspominał, że nie ma jeszcze czterdziestki. Dobry wiek. Doświadczenie to podstawa. Takie to wiedzą, czego im trzeba, i same do seksu się palą. Kumpel mi mówił, że one to się nie lubią obcyndalać. Albo zabierasz się za robotę, albo spadaj. Może Bozia nie wyposażyła mnie hojnie, ale wstydu sobie nigdy nie narobiłem. Ja to sobie mówię, że może jest mały, ale udany.
Wtoczyliśmy się do Mesalki. Nie pamiętam jak było w środku. Chyba ponuro. Profesor klapnął na pierwsze z brzegu krzesło. Kiedy zaproponowałem, aby przenieść się nieco bardziej w głąb lokalu, by nasz stan nie wzbudzał takiego zainteresowania, ten na głos odmówił: „Spierdalaj!”. Nie było dyskusji. Zrobiło mi się głupio. Ponieważ nie mogłem się zapaść pod ziemię, schowałem się w toalecie. Siedząc na kiblu, wypaliłem trzy papierosy. Potem obmyłem zimną wodą twarz, przepłukałem usta, wygrzebałem z kieszeni gumę miętową i wróciłem na salę. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Udałem się więc do stolika, przy którym profesor w najlepsze chłeptał swój żur. Obok niego zaś, tyłem do mnie, siedziała kobieta cała ubrana na czarno. Kiedy do nich podszedłem, profesor przedstawił mnie nieznajomej.
– A oto mój przyjaciel… – chciał jeszcze coś dodać, ale zapomniał co.
– W takim razie pani musi być tą profesora przyjaciółką, na którą cały wieczór czekamy! – przejąłem pałeczkę.
W sumie była to prawda, chociaż w tym momencie zacząłem tego żałować. Kobieta przyjrzała mi się i nieprawdopodobnie czerwonymi ustami namiętnie wyszeptała:
– Zdrastwujtie. Oksana – stary był wniebowzięty. Zaczął cieszyć się jak dziecko i znowu niebezpiecznie kiwać się na krześle.
– A nie mówiłem? Anioł panie! Ładniejsza niż na zdjęciu! – po czym zbliżył się do mnie i mrugając, podsunął mi pod nos wymiętoszony świstek papieru, na którym dojrzałem zupełnie gołą dupę, centralnie we mnie wycelowaną i numer telefonu. Czy była to pani Oksana? Na tym etapie znajomości nie mogłem tego jednoznacznie stwierdzić. Na pewno straciłem animusz. Zaproponowałem więc drinki. Pani zgodziła się na dżin z tonikiem, profesor wziął kolejną whisky, a ja dla jasności umysłu zamówiłem sobie piwo. Kiedy podano alkohol, profesor zagadnął kobietę.
– Czym się pani martwi, Kseniu? – kobieta rozejrzała się tak, by nikt jej nie usłyszał, a następnie w miarę prawidłową polszczyzną objaśniła problem.
– Bo ja nie wiem jak was policzyć. Czy wy chcecie osobno, jeden po drugim, czy może razem we trójkę? Będzie trochę taniej.
Pytanie to zawisło w powietrzu i nikt w tym momencie nie czuł się na siłach udzielić na nie odpowiedzi. Minęło kilka sekund. Ku mojemu przerażeniu zauważyłem, że profesor z błyskiem w oczach zbierał się do jakiejś wypowiedzi. Nie zdążył jednak, gdyż warknąłem na niego, by zajął się swoją whisky, tym samym zwracając na siebie uwagę po raz drugi tego wieczora i to w tym samym lokalu.
– No chyba że mam zadzwonić po koleżankę? – próbowała dogodzić nam kobieta. – Czeka tu niedaleko. W taksówce.
– To wspaniale! – wypalił profesor.
Zanim zdążyłem pozbierać myśli, byliśmy już w drodze do samochodu, prowadząc z Oksaną profesora pod pachę. Był to czerwony, czyli w kolorze miłości, fiat. Staruszek miał bardziej w czubie niż sądziłem. Ledwie stawiał nogi. Posadziliśmy go więc na tylnej kanapie w środku, aby nie wypadł nam przypadkiem po drodze. Z przodu siedziała koleżanka – Liliana, która podała kierowcy na kartce zapisany adres przybytku uciech. Po kilku minutach byliśmy na miejscu. Panie zebrały się do wyjścia. Profesor jednak nie ruszył się nawet na centymetr. Spał w najlepsze. Poprosiłem kierowcę, by chwilę poczekał. Kiwnął głową nic nie mówiąc. Wysiadłem z paniami i odprowadziłem do drzwi wyjaśniając sytuację. Przeprosiłem również za nieoczekiwany koniec zabawy, co wcale nie było dla nich takie oczywiste. W klatce schodowej musiałem się z nimi rozliczyć. Dwie godziny razy dwa, skoro koleżanka już się pofatygowała, plus taksówka, razem czterysta pięćdziesiąt złotych. Miałem w portfelu pięć setek, przeznaczonych na rachunki. Nie miały wydać. Powędrowały na górę, a ja z powrotem do samochodu. Usiadłem obok profesora i sięgnąłem do jego wewnętrznej kieszeni po portfel. Wtedy uaktywnił się kierowca:
– Panie, co Pan?!
Odpowiedziałem mu, że sprawdzam tylko gdzie mieszka. W portfelu znalazłem dowód osobisty. W miejscu zamieszkania stało Górnośląska. Było to niedaleko mnie. W kieszeni zostało mi dwadzieścia złotych i parę moniaków. Wystarczyło. Profesora odstawiłem pod drzwi i poczekałem aż upora się z zamkami. Taksówka odjechała. Zanim zniknął w klatce schodowej z mdłym światłem, uścisnął mi dłoń i w pijackim widzie wybełkotał: „krieg ist krieg, schnaps ist schnaps”.
Do domu wróciłem naokoło, przez delikatesy Europa, w których można było jeszcze nabyć alkohol. Przed snem podobno dobrze zaczerpnąć świeżego powietrza, więc usiadłem na upstrzonej ptasimi gównami ławce w parku przy Rozbrat. Odbiłem korek, zapaliłem papierosa i pociągnąłem długi łyk wina. A potem następny.