Teresa Tomsia: Domowe nostalgie
Ciepło domostwa zapamiętane w pierwszych latach życia daje poczucie trwania we właściwym miejscu i czasie, a łagodne przemijanie z nadzieją na jutro bywa nieocenionym darem, gdy pamiętamy o nietrwałości istnienia. Mit rodzinnego stołu ze światłem wigilijnej świecy pomaga zachować więzi z bliskimi, wzmacnia charakter i styl dawnego gospodarstwa. Obrazek z dzieciństwa na przedmieściu pomorskiego miasteczka, gdy rano wchodzę w słoneczne podwórze – z widokiem na pompę i klomby nasturcji – wyprowadzał mnie wielokrotnie z zawiłych późniejszych ścieżek.
Niekiedy, zanim wyruszę poza dom, przystaję na chwilę przed wejściowymi drzwiami do klatki schodowej i spoglądam na pusty jeszcze o tej porze plac zabaw – w grudniu, jak teraz, pokryty brudnym śniegiem, a niedawno czerwony od rozdeptanych owoców jarzębin. Koi mnie widok cichego skrawka naszego blokowego podwórka pod telewizyjną wieżą z kilkoma metrami żywopłotu i kępką młodych drzew. Nieodmiennie wydaje mi się, że nagle pośrodku uśpionego pejzażu coś się poruszy – i że to będzie postać przyjaciela ciągnącego za sobą walizkę na kółkach. Jego odwiedziny niosą przedsmak świątecznych przygotowań i niezależnie od tego, czy zostaje dłużej, czy wpada na krótko w drodze do kogoś innego, nasz dom rozjaśnia się jego obecnością. Więź przyjaźni to tajemnica, zagadka, której rozwiązanie znają tylko ci dwoje zmierzający ku sobie z nadzieją zrozumienia i przejrzenia się w odbiciu – na obraz i podobieństwo, bywa – na dopełnienie noszonego w sobie braku. Gdy patrzę w zamgloną przestrzeń, wydaje mi się, że idzie, że przyjechał niespodzianie i zaraz poprosi o mocną czarną kawę – widzę go z torbą przewieszoną przez ramię, przybliża się i oddala, czarny kapelusz niknie za kioskiem z gazetami albo stoi w centrum, po kostki w topniejącym śniegu, lepkie płatki oklejają jego okulary. Bezszelestnie jak we śnie wchodzi w obcą przestrzeń, mijając oszroniony klon i starą pompę, by już na zawsze przemienić pejzaż alei w obszar oczekiwania.
M. szuka od lat utraconego domu. Wiele razy przeżywał uroczyste dni z moją rodziną w Poznaniu, jednak niepełny blask pierworodnego miejsca kładł się cieniem na radość wspólnego świętowania. Odjeżdżał nienasycony, unosząc w dal dotkliwe zamyślenia. Zgromadzenie duchownych i grono artystów nie dało poczucia pełni. Wciąż próbuje odnaleźć to, co zostało mu w dzieciństwie odebrane, a co okazuje się niezbędne, by nieść światło domu w sobie: poczucie wartości, zaufanie i wzajemność we wspólnocie. Wyrusza nieustannie pod cudze okna i patrzy z ciemności w rozświetlone wnętrze pokoju, w którym spełnia się sacrum rodziny. Zamawia kawę w pobliskiej kawiarni i czyta listy Kafki, które wszędzie wozi z sobą, a po godzinie lektury wpatruje się w pejzaż za oknem i w rytmie stukotu kół ogląda obrazy z przeszłości – dawne i obecne łączy się w jedno, obraz odbity w szybie pociągu oddala się i przybliża, nie sposób wejść w głąb, oddalić zapamiętane. Porusza i wzrusza, choć też i zadziwia jego determinacja, z jaką – przełamując swój wewnętrzny opór czy skrępowanie – stara się dojść prawdy o sobie w esejach i określić swoje relacje z płcią piękną. Przemiany obyczajowe widoczne w społeczeństwie powodują zbliżanie się ludzi ku sobie, ich większą otwartość w okazywaniu emocji; M. czerpie więc z rzeczywistych doświadczeń, biorąc je za dopełnienie nauk ewangelicznych, a mierząc się z uczuciami, niepokojami i wyobrażeniami, zatrwożony przemijaniem, szuka konkretnego porównania w miejsce myśli ogólnej – w obcym cytacie.
Utrata kołyski jest ostateczna, ale może warto dać się światu na nowo usynowić… Rodzice M. zbudowali willę, którą opuścili, by szukać szczęścia poza granicami ojczyzny. Zasiedlanie cudzego miejsca, choćby przejazdem, okazuje się nieskuteczne i powiększa nostalgiczne pragnienie dotknięcia rzeczy, które porzuciliśmy. Nie da się przenieść w inny świat przydomowego ogródka. Drzwi domu wcześnie zmarłej babci, która opiekowała się nim w pierwszych latach jego życia, na zawsze pozostaną zamknięte i niedostępna pozostanie bliskość rodziców zajętych zdobywaniem rzeczy.
Katastrofa, jaką stała się dla moich przodków wojna, deportacja na Sybir i wygnanie z Kresów, to dla naszej rodziny początek ery dziedziczenia popiołów. Wspinam się po stopniach ganku i wyżej – drewniane schody wiodą pod strop poniemieckiej posesji z widokiem na Świdwin – pomorskie miasteczko przesiedleńców z ulicą kwitnących bzów prowadzącą na śmietnisko, pola i cmentarz.
„Dziedziczka wydziedziczonych” – krytyk1 określił mnie celnie, nie miałam przecież szansy odwiedzić seniorek naszego rodu podczas świąt Bożego Narodzenia: babci Walerii Gołackiej w domu na nowogródzkiej ziemi oraz matki ojca – Józefy z Iżyckich – w jej rodzinnym dworku w Złotnikach czy w Sokołowie na ziemi tarnopolskiej. Od zawsze brakowało dziadka Bronisława, który był legendą legionów, ukrytym bohaterem narodowym, cieniem przywoływanym w rocznicę śmierci w łagrze. Dziadka Franciszka, spadkobiercę ziemiańskiej tradycji, znam jedynie ze zdjęcia w bryczesach i ze szpicrutą.
Mój ojciec Michał wchodził ze mną po stromych drewnianych schodach na strych i patrzyliśmy razem z wysoka na pejzaż miasteczka rozłożonego w dolinie rzeki Regi. Pokazywał, kiedy owoce są dojrzałe, zauważał srokę uciekają ze zdobyczą na pobliską gruszę. Jesienią podpierał winorośl, gdy wiatr kruszył suche łodygi i obrócone w proch niósł poza ogród na pola. Przedzieram się wciąż ku tamtym chwilom wśród kresowych legend, zakurzonych notatek, pieśni, wiązanek i świec, by móc stanąć bliżej – znów doznać wspólnej obecności.
Dom w Słonimiu na Kresach, w którym dorastała moja matka Zofia, został postawiony niedaleko dworca kolejowego przez Wojsko Polskie, gdy zakończyła się zwycięsko wojna polsko-bolszewicka i po 1920 roku zubożałe miasto powstawało z wieloletnich zniszczeń spowodowanych okupacją zaborców i walkami o niepodległość. Odbudowa ulic z domami i alejami oraz zagospodarowywanie się mieszkańców trwało latami. Mama była wtedy pięcioletnią Zosią, gdy jej rodzice wprowadzili się do jednorodzinnego zabudowania przy ul. Piłsudskiego 40, latem 1933 roku. Był to dom parterowy wybudowany z czerwonej cegły, kryty blachą, ze strychem, bez podpiwniczenia, mający około 150 metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej. Od strony ulicy wchodziło się po kilku stopniach na drewniany ganek, następnie do sieni i przedpokoju, z którego prowadziły schody na strych. Spłacali raty, jednak nie zachowały się żadne dokumenty nabycia własności. Być może domy w pobliżu garnizonu należały do wojska. Przedtem, przez kilka lat, tak jak inne rodziny żołnierzy zawodowych, egzystowali w mieszkaniach urządzonych nieopodal koszar w baraku przystosowanym do celów mieszkalnych. Ten utracony dom znam z opowieści. Ocalony we wspomnieniach, przyjmuje wciąż nowe znaczenia.
Zmienia się pojęcie domu i wspólnoty rodzinnej. W prywatnych rozmowach czy publicznych debatach coraz rzadziej przypominany jest polski dom kresowy, otwarty dla wędrowca, z dodatkowym talerzem dla gościa, chyba że z okazji Wigilii. Nieustające spory toczące się wśród polityków różnych opcji nie prowadzą do wspólnej pointy i pojawiają się także w wielu prywatnych domach, jakby zabrakło wspólnego mianownika poczucia jedności miejsca i czasu. Nie ma powrotu do spopielonego domu, ale pamięć nie pozwala zaprzestać zaglądania przez okno, przymierzania się do wejścia przez drzwi kuchenne, siadania na kominie, błądzenia w ogrodzie kołysanym lipcowym wiatrem.
Pytam nocą Anioła Rilkego, czy błądzenie w wielkopolskim pejzażu jest moim przeznaczeniem, czy tutaj i właśnie tak muszę szukać swojego miejsca, ugniatać figurki z gliny w osiedlowej piaskownicy na poznańskim Piątkowie, wyglądać czułych gestów, potwierdzać wartość oznaczoną drukiem, pisać listy, na które próżno czekać odpowiedzi? Z tego, co pozostało w pamięci, próbuję skleić duchowe schronienie. Lepię z tego, co jestem w stanie przyjąć. Opowiedziany dom z ogrodem znaczyć może więcej niż rzeczywisty. Przywoływany w pamięci intensywniej pachnie i przybiera wciąż nowe odcienie.
Dom trwa, póki w nim żyjemy.
Dom istnieje w nas, gdy nim żyjemy.
Poznań, 20 XII 2012 r.