Piotr Wojciechowski: Skało moja
Zaczynam pisać ten tekst w dniu, w którym ma się odbyć promocja mojej nowej powieści Tratwa manekina. Nowa powieść, nowy wydawca, nowe miejsce – Kawiarnia Niespodzianka na nowe miejsce z MDM-u przeniesiona. Wątpliwości, smutki – stare. Komu potrzebne te historie o wymyślonych ludziach, których czytelnik sam sobie musi wyobrazić? A do tego ci wymyśleni drepcą po polskich ścieżkach, ulicach, drogach, nie wypuszczają się dalej niż w czeskie górki. W księgarniach tyle do kupienia książek, które przeniosą czytelnika, a zwłaszcza czytelniczkę, do krajów prawdziwszych niż Polska – do Nowego Jorku, Los Angeles, San Francisco, do Paryża, na Rivierę, do Toskanii, na greckie wyspy. Po co miałby czytelnik łazić, a zwłaszcza po co by ona łazić miała, w deszcz po szutrówkach między Świeradowem a Giebułtowicami?
A przecież czytelnik, co się czuje inteligentem, nie chce już tracić czasu na bajki. Uwierzył, że tylko prawda jest ciekawa, że prawda to literatura faktu – reportaż z dalekich krajów albo coś o drugiej światowej, coś o aferach i celebrytach, pamiętniki aktora z nazwiskiem albo jak były polityk pisze o chorobach swojego psa…
Po co im wymyślone historie o deszczu w Górach Izerskich i garstce ludzi słuchających Haendla? A przecież każdy z nich, czytelników, powinien wiedzieć, a jeszcze bardziej każda z czytelniczek powinna wiedzieć, że tylko fikcja potrafi powiedzieć tę prawdę, która się w prawdzie nie mieści, tylko fikcja jest prawdziwa.
To nie jest tak, że dziś trudno wydać, wypromować, sprzedać powieść mocno powieściowatą, bo ludzie przestają czytać literaturę piękną. Nie jest tak, że już na dobre mężczyźni uciekli do laptopa albo do pubu, kobiety do literaturki o miłości szczęśliwej i bogatej. Tego się nie da załatwić kłapaniem o cywilizacji obrazkowej, dominacji telewizji i internetu nad biblioteką.
To nasz gatunek, gatunek homo sapiens, sam sobie popsuł busolę przetrwania, popsuł z nadmiaru wiedzy, popsuł z braku mądrości. Gatunek nagradzał ludziom trud posiadania dzieci, ale z ociąganiem i nader skąpo wydzielał ludziom łakocie szczęścia za to, że się łączą w pary, kopulują, rodzą, posyłają młode do szkoły i na uczelnie. Niecierpliwi ludzie wymyślili więc wiele sposobów na włamywanie się do spiżarni z łakociami szczęścia. Mądrość ostrzegała, ale woleli posłuchać obietnic wiedzy.
Ćpają teraz to szczęście, drą się ku niemu na skróty, opychają się nim zawiedzeni, że nie słodkie, ale mdłe, popiołem chrzęści w zębach, padliną zajeżdża, zamiast pachnąć ambrozją. Już coraz lepiej wiedzą, że połaszczyli się na surogat ze smoły pogazowej, że paskudztwem się karmią. Mimo to coraz bardziej masowo dezerterują z okopów rodzicielstwa i rodzinności w stronę paśników, gdzie im szczęście sypią. Tak jakby nie wiedzieli, że to dokarmianie przed odstrzałem.
Dlatego czytelnictwo pada. Książka jest częścią ludzkiej rodziny, czasem całą rodziną samotnika. Kiedy już rodzice nie muszą być mądrzejsi od dzieci i dla dzieci, po co im za mądrością w książkach śledzić? Dlatego dziś córki i synowie nie chcą przyjmować bibliotek po matek i ojcach. Książka już nie mebluje życia. W karton – do piwnicy. W karton po wizirze i do antykwariatu albo na makulaturę, tam przyjmą jak leci, Homer z Parandowskim, Dickens z Kaden-Bandrowskim, Dostojewski z Berentem. W karton po piwku i wystawić przed blok, niech se bidny weźmie i sprzeda, trzeba mieć serce dla bidnych.
A ja tu powieści piszę z jakiegoś rozpędu po przodkach…
Dlaczego się przy tym upieram?
Pytano kiedyś gazdę Andrzeja Stryczulę z Brzegów koło Jurgowa, po co ciągle do Rzymu jeździ. Do naszego Jana Pawła jeździł, w porządku, góral do górala. A po co do Benedykta, po co do Franciszka?
– Bo mnie stać! – odpowiedział gazda.
– Mnie też stać i piszę – odpowiadam w tym samym duchu. Bo co można odpowiedzieć tym, co zadają pytania bez sensu, wedle schematów dziennikarskiego kłapania?
– Skało moja! – tak do Przedwiecznego woła często autor Psalmów. A ja nie bojąc się bluźnierstwa, zawołam – Skało moja do Geologii, do muzy moich pierwszych uniwersyteckich lat we Wrocławiu. Tam mnie uczono o tym, jak miliardy lat nakładają się warstwami na grzbiet naszej planety, jak ginące gatunki zostawiają swoje nikłe i dwuznaczne ślady w wapieniach czy piaskowcach i schodzą ze sceny. Skało moja – ty mnie nauczyłaś tyle o skałach, wulkanach, głębinach Ziemi, o tym jak oceany i wichry zmiatają jednych, aby innym stwarzać przyjazne raje, a tysiąclecia tykają jak ząbki trybów w starym zegarze. Ty mnie – skało moja – zaprzyjaźniłaś z tysiącami, milionami, miliardami lat zapisanymi w kamieniach, to dzięki tobie mam taki dystans do miliardów przetaczających się przez giełdy XXI wieku, do milionów trwonionych na pensje niepotrzebnych urzędników, do tysięcy, za którymi ganiamy, aby było co jeść.
Kiedy budzi mnie lęk o polską literaturę, o naszą kulturę, o byt najszybciej starzejącego się państwa świata, przez chwilę przewracam się z boku na bok, a potem, aby spokojnie spać znowu, przypominam sobie, że planeta nasza ma się dobrze, że będzie się miała dobrze nawet wtedy, gdy zostanie zapomniane ostatnie polskie słowo, że będzie się miała dobrze nawet dużo później, gdy Tatry będą już dnem nowego oceanu, a Antarktydę zamknie się na całe lato z powodu upałów.
Kiedy przed świtem, w dniu promocji mojej nowej książki przebudził mnie lęk o polską prozę artystyczną i o frekwencję w Kawiarni Niespodzianka, uświadomiłem sobie nagle, co znaczy tytuł mojej nowej książki. Tratwa to symbol ocalenia. Po co ocalać manekina, przecież giną ludzie?
Ależ, drodzy Państwo, manekin to takie okładkowe przejęzyczenie. Chodziło o „Mankind” – gatunek ludzki. To jego chcę wciągnąć na tratwę. Tak sobie myślę o świtaniu – i wtedy – skało moja – znów mogę spać spokojnie.