30 mar

Joanna Lech: Twój dom nie ma drzwi ani okien

1.
Mieszkasz w miejscu, gdzie przecinają się wszystkie drogi. Mieszkasz przy rzece, w zakolu. Na wzgórzu, gdzie szumią liście, pory roku i dnia nachodzą na siebie i miesza się czas. Żeby do ciebie trafić, wystarczyło pójść którąkolwiek ulicą, bo wszystkie drogi prowadziły prosto pod twoje okno. Lub przejść przez siatkę i pobiec plątaniną ścieżek wzdłuż krzewów i za drzewami, ukrytymi wśród traw ścieżkami, żeby nikt nas nie widział. Ale gdy weszłam na twoje podwórze, widziałam tylko tynk. Twój dom nie ma okien ani drzwi, nie ma żadnego wyjścia. Twój dom był jedną, długą ścianą, ceglanym murem, o który uderzałam pięścią. Stałam z twarzą do tej ściany, z opartym czołem, jakbyśmy się bawili w chowanego i miałam szukać, choć tak naprawdę czekałam na ciebie. Długo już tak czekałam. A ty nie wychodziłeś. Słyszałam jedynie głos twojego ojca. Krzyczał. Zamknęłam oczy. Słuchałam, jak krzyczy na ciebie i jak krzyczysz, gdy cię uderza. Zacisnęłam palce na cegle. Była zimna. Jeden, policzyłam w myślach. Chciałam uciec albo wejść i strzelić mu w głowę, ale nie mogłam ruszyć się z miejsca. Zamiast tego liczyłam; dwa. Gdzieś skrzypnęła podłoga. Trzy. Wstrzymałam oddech, gdy słyszałam; cztery. Jak płaczesz; pięć. I nie mogłam nic zrobić, sześć, więc zaciskałam powieki i przeklinałam, otwierałam i zamykałam na przemian. Siedem. Niczego nie mogłam zrobić, więc wrosłam w ziemię i stałam się drzewem. Uschłam. Przyległam do ściany. Nad murem biegł pas tynku z zatopionymi szkiełkami, przesuwałam palcami po szkiełkach. Krzyki były tak głośne. A one były piękne, mieniły się w słońcu. Tłuczone szkło jak drogie kamienie, rubiny i szmaragdy, skarby świata całego. Podważyłam jeden paznokciem. Trzymałam go między palcami i przestałam słyszeć cokolwiek. Gdy patrzyłam przez niego w słońce, wszystko wyglądało inaczej. Dziewięć; gdy po chwili wyszedłeś z domu, obojętny i zimny jak zawsze, schowałam go do kieszeni. Co jest, kłębuszku, spytałeś, naciągając mi czapkę głęboko na oczy. Udawałeś, że nie widzisz nic dziwnego w noszeniu jej całe lato, że nie zauważasz wystających spod wełny kosmyków. Ja udawałam, że nie widzę twojego siniaka. A szmaragd pokazałam ci dopiero, gdy już siedzieliśmy na moście; z nogami w powietrzu, z rękami w kieszeniach. Wziąłeś go ode mnie i trzymałeś w zaciśniętej dłoni. Powiedziałeś, że to nic specjalnego, stłuczka z tych wszystkich butelek, które twój ojciec przepił. Przykleił je do ściany, żeby pamiętać, jak wiele ich było. No i żeby się wstydzić. Powiedziałeś, że to chyba właśnie znaczy patrzeć przez dno butelki. Ale powiedziałeś to, mrużąc oczy, z tym swoim krzywym, złośliwym uśmiechem, więc nikt ci nie wierzył. Kolejno braliśmy kamień. Gdy się patrzyło przez niego w słońce, wszystko wyglądało inaczej. Cała wieś była zielona, jakby budynki i drogi zostały zalane wodą. Ludzie dryfowali, zanurzeni w tym blasku jak wielkie nieme ryby. I wszystko było zamglone, zupełnie inne. Jasne, ten dzień i wszystkie jego odcienie, nic więcej nie było ważne. Twoje odbicie rozmyte przez szkło, światło.

2.
Zakradaliśmy się pod twój dom, tak, żeby nikt nie zauważył. Przemykaliśmy z plecami przyciśniętymi do ściany i wydłubywaliśmy szkiełka końcami scyzoryków. Bo gdy nas tylko przyłapałeś, strzelałeś z procy. Nie to, żebyś sam tych szkiełek czasem nie zbierał, choć uważałeś, że to głupie. Ale nie chciałeś, żeby inni chodzili z lepszymi. Myślałam, że może po prostu nie chciałeś, żebyśmy odłupywali ci dom, kawałek po kawałku przenosili go w kieszeniach do swoich małych pokoi? Już i tak wyglądał na wystarczająco opuszczony, ciemny i pusty, tylko czerwona cegła, zabita kilkoma deskami dziura przy kuchni i niżej ten oskubany pas tynku. Pamiątka z czasów, gdy twój ojciec pracował za granicą i miał dokończyć budowę, którą jeszcze ojciec jego zaczął; i tak to stało do dziś, rozwalone. Ale Twój Drogi Tato dokończył budować jedynie szopę, tę samą, która stała w kącie podwórka, w której teraz siedział całymi dniami i pił. A dom stał rozebrany. Ale to nie miało znaczenia, nawet te kilka brakujących szkiełek nie miało większego znaczenia. Nawet, jeśli zauważyła je twoja ciotka, nic nie mówiła. I wkrótce wszystkie dzieci bawiły się w te podchody, tylna ściana twojego domu była zupełnie pusta. Zdobycie szkiełek urosło do rangi sztuki, trzeba to było robić rzędami, sposobem, niczym jakiś magiczny rytuał. Handel wymienny miał swoje niepisane normy i zasady, powstała nawet gra w podrzucanie szkiełek i wróżenie, jak z kości. Diamenty nosiło się ze sobą wszędzie, w kieszeni. Układaliśmy wzory na ziemi, patrzyliśmy przez nie, biegając ze szkłami przy oczach po całej wsi. Sama miałam ich cały woreczek, z tym pierwszym, największym zielonym okiem, którego mi każdy zazdrościł. Lubiłam przesuwać placem po jego chropowatych krawędziach, zawsze wtedy, gdy nie mogłam zasnąć, kiedy się bałam. Ważyłeś go w dłoni, jak diament. Oglądałeś pod lupą, szukając pęknięć, drobnych rys i zadrapań. Nie było żadnych. Mówiłeś, że to oko Pandory, które wyrwał jej czarnobrody pirat, a ja mówiłam, że to łza królowej wróżek, cokolwiek to miało znaczyć. Ale brzmiało jasno i pięknie, jak coś cennego, jak coś, co mieliśmy na własność. Kolorowe kamienie, mieniące się jak w kalejdoskopie. Zastanawiałeś się czasem, skąd się tam wzięły? Spytał cię kiedyś Marcin. Wzruszyłeś ramionami. I po co? Nikt nie wiedział. Nasze domy były otynkowane, pomalowane na jasno. Nikt takich wzorów nie miał. Twój był wyjątkowy. Po tym remoncie miał mieć nawet werandę i balkon. No i cały miał być tym szkłem obsypany, mówiłeś, szklany dom, pełen słońca, zupełnie przezroczysty.
Ale jakoś nie wyobrażałam sobie twojego ojca przyklejającego kolejno szkła do ściany, jeden po drugim, klejem. Już raczej myśleliśmy, że przywiózł te butelki z zagranicy i je nocami rzuca w mokry tynk, rozbija o dom, tak jakby chrzcił rufę statku.

3.
Poza tym szkłem rzucaliśmy na drogę albo do rzeki. Zwłaszcza, jak siedzieliśmy na mostku i robiłeś zakłady; czy temu przebije oponę, czy tamtemu. Czy wcale nie trafi. Najczęściej właśnie te wszystkie maluchy i polonezy omijały szkło szerokim łukiem i żaden kołem nie trafiał. Ale czasem się zdarzało, że opona poszła z jękiem, piszczał samochód na asfalcie i nagle trzeba było wiać bokiem, co sił w nogach, gubiąc kurtki i buty i wszystko inne po drodze. Już po kilku takich wypadkach dorośli zorientowali się, że jakieś szkło brudne w portkach nosimy i to my się bawimy tak słodko. I to już był koniec, woreczki zostały zabrane i skonfiskowane kolekcje. Ale wtedy to już nie miało znaczenia, bo twój ojciec zauważył w końcu ogołocony mur i zamiast się gniewać, śmiał się, że już nie mamy doprawdy co robić. Niby gnojki już takie podrosłe, a ściany mi skubią jak dzieci, powiedział i zaciągnął cię do piwnicy, gdzie trzymał dwa wielkie worki tłuczonego szkła, jeszcze z czasów budowy. Całe miliony szkiełek tam były, miliardy całe. Taki skarb; przesypywałeś je między palcami. A ojciec stał nad tobą i śmiał się, śmiał aż po brzuchu się klepał. A bierzcie se wszystkie, co wyskubią to się zara podmuruje i znów posypi, powiedział łaskawie. Ale przecież już nikt ich nie chciał. I tylko dziury w ścianach straszyły, bo niewiele ze szkła się uchowało, te największe, najgłębiej chyba wbite i brzydkie. Twój oojciec nigdy nie miał czasu, żeby je dokleić. I czasem jak przychodziłam, to śmiać mi się chciało z tych wszystkich podchodów. Jednak wciąż trzymałam to pierwsze, zielone oko, czasem je jeszcze nosiłam, kiedy najbardziej się bałam. Potem leżało w szufladzie biurka przez tyle lat, żebym kiedyś, czegoś tam szukając, skaleczyła o niego palec. A potem śnił mi się twój dom, złożony z kolorowych butelek jak z klocków; z witraży zamiast okien, posklejanych z tych szkiełek. Ten dom nie miał drzwi ani żadnego wejścia, jęczał. Trzeszczał milionami malutkich skrzydełek, bo w środku mieszkały jedynie wróble. Miliony zielonych ptaków wypełniało twój dom ze szkła od podłogi do sufitu, szczelnie, zabierając całą przestrzeń w pokoju, pochłaniając w siebie całe światło, całe powietrze.