Piotr Wojciechowski: Pieśń kozła
Nie przegadałem jeszcze tego ze znającą się na terapii uzależnień przyjaciółką, bo bliskość kryzysu podniosła popyt na usługi terapeutyczne, pacjenci walą do Leny, zajęta świątek- piątek. Nie przegadałem, a będę musiał wiedzieć, czy Arnold Sitarz jest prawdziwy tak jak go wymyśliłem. To znaczy – czy jest wystarczająco dobrze zmyślony, bo przecież tylko fikcja jest prawdziwa. To moja praca. Opisuję, jak fikcyjni bohaterowie radzą sobie, przeżywając fikcyjne przygody. Szukam więc czegoś – dla tych zmyślonych postaci – co jest przygodą prawdziwą, a potem stwierdzam, że oni ciągną mnie za sobą i na siłę stawiają w sytuacji prawdziwej i to dotkliwej przygody.
Arnold jest Anonimowym Alkoholikiem i muszę spytać Leny, czy w stosowanych terapiach uzależnienia od wódy pomagają rozmaite hobby, no, na przykład jakie? Arnold – zmyślony – zabrał się do poznawania w najdrobniejszych szczegółach mitów Greków i Rzymian. Czyli do tej osobliwej nieprawdy, która jest wieczna i mocna. Fikcyjny Arnold czyta o fikcyjnych przygodach Tezeusza, Prometeusza, Achillesa, Edypa, Demeter, Kory i Apolla u Jana Parandowskiego, u Roberta Gravesa, u Jana Zielińskiego i innych autorów. Tak jak ja czytałem kiedyś naprawdę o nich, w książkach rzeczywiście wydanych. Ale aby Arnold nie nabrał nade mną przewagi, nie dojdzie on do lektur Mircea Eliadego, Leszka Kołakowskiego, Iana Barboura, Rollo Maya i innych, nie dojdzie do antropologicznych i lingwistycznych refleksji nad mitem. Mam dla niego inną przygodę, spotka naprawdę Korę, córkę Demeter. Na plaży w Odessie. Z tym, że nie spotka jej, ale będzie szukał Kory na plażach Odessy, wysłany przez babkę i matkę dziewczyny. Tylko nie przez boginię Demeter, ale przez starą Smytnową z Mołdawanki i przez jej synową, Sońkę Laforż. Tak było w opowiadaniu Odessa wszystkie plaże z tomu Serce do gry, podobnie, ale inaczej będzie w filmie.
Od przygód trochę odwykliśmy i samo słowo wynaturzyło swoje znaczenia. Kiedyś na spotkaniu z młodzieżą bardzo elitarnego warszawskiego liceum zapuściłem się w rozważania o antropologii przygody i ośmieliłem zapytać, jak młodzi rozumieją znaczenie słowa „przygoda”. Odpowiedź przyszła jednoznaczna od paru osób naraz – przygoda to jest nieprzewidziany stosunek płciowy. A tymczasem, młodzi przyjaciele, prawdziwa przygoda to zamknięte drzwi. Ktoś, kto przed tymi drzwiami staje, ma klucz. Jeśli kobieta – to ma pełną torebkę kluczy, jeśli jest mężczyzną – ma ich pełne kieszenie. Ona lub on mają kłopot. Żaden z kluczy nie pasuje do tych drzwi. My też mamy pełne kieszenie kluczy – to nasze kody kulturowe, nasza wiedza o człowieku i materii, nasze sposoby rozumowania i wyuczone schematy postępowania. Prawdziwa przygoda jest wtedy, gdy żadne kody, żadne schematy, czy przyswojone mądrości nie otwierają nam drzwi pożądanej przyszłości. Co więcej, rośnie w nas strach, że to są drzwi ostateczne, zamurowane, ukrywające czarną ścianę tragedii. Boimy się tego, że stajemy się postaciami tragicznymi.
Stefan Treugutt, zapomniany a wielki krytyk teatralny, tak scharakteryzował kiedyś w Pożegnaniu teatru bohatera tragicznego: „Bohater tragedii zmaga się z obiektywnością, mniejsza losową, mitologiczną, czy społeczną; jest taka czarna ściana, o którą roztrzaska się pęd ludzkiego działania”. Do metafory czarnej ściany dodałbym to, co powiedział kiedyś wybitny znawca antyku, Zygmunt Kubiak: „Istotą mitów greckich jest poczucie nierozwiązalności wielkiej antynomii. Nie można tego rozstrzygnąć siłami ludzkiego rozumu”. W innym miejscu,we wstępie do Tragedii Sofoklesa, uzupełnił to istotną uwagą: „W taki właśnie sposób ukazywała życie – jako zjawisko i przerażające, i zachwycające – również wywodząca się z ducha dionizyjskich obrzędów ateńska tragedia”.
Prawdziwą przygodą jest więc otarcie się o cień tragedii, przejście na drugą stronę czarnej ściany, podjęcie gry z losem, odkrycie nowego sposobu działania, często także złożenie ofiary strzegącym drzwi mocom.
Zachciało mi się pisać o Arnoldzie Sitarzu, kierowcy z Siedlec, o jednym z tych, którzy wygrzebują się z biedy w grupach Anonimowych Alkoholików. Aby czymś żywić moją fantazję, aby złapać podmuch inspiracji, zabrałem się do czytania świadectw Anonimowych Alkoholików, tekstów obecnych w Internecie, w wydaniach książkowych, w pismach i broszurach. Zdawałem sobie sprawę, że nie wchodzę na żadne nieznane kontynenty, nie zapisuję białych plam. Ludzie czytali już Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego, czytali Teodora Klona Miałem tylko jedno życie, czytali Moskwa-Pietuszki Wieniedikta Jerofiejewa. Na pewno tej literatury jest więcej, już nie mówiąc o alkoholowych wątkach u Marka Nowakowskiego, Tadeusza Konwickiego czy Jana Himilsbacha. Wiedziałem niby, czego się po tych świadectwach Anonimowych Alkoholików spodziewać – a mimo to, zaskoczenie. A nawet przygoda. Zaskoczeniem było to, jak ubożuchny jest język AA, jak jednostronny, jak nie ich własny. Wchodząc z piekła nałogowego poniżenia w świat trzeźwości, Anonimowi chcą nowego języka, aby opisać siebie, swoje życie. Starają się jak najwięcej złapać, wchłonąć w siebie języka mityngów i rekolekcji, wewnętrznego żargonu światowego ruchu, kultywowanego przez jego liderów i terapeutów.
Widzę Arnolda w knajpach Siedlec i na mityngach Anonimowych, a potem znowu w odeskich klubach i piwiarniach. On i tacy jak on biorą na barki całe cierpienie nowoczesnych mężczyzn, których zdegradował i wypędził z domu rozwój materialnej cywilizacji. Byli myśliwymi i rybakami, żołnierzami, odkrywcami, kupcami przemierzającymi morza i kontynenty. Byli gospodarzami odpowiedzialnymi za pola, pastwiska i ogrody, królowali w domach, mając obok siebie kobietę-gospodynię, matkę synów i córek. Stulecia i wysnute ze stuleci rodowe narracje ustaliły ich pozycję, wyniosły ich wysoko. A potem zaczęto ich stawiać przy taśmie, sadzać za biurkami, gnoić w okopach. Musieli stanąć w kolejkach po pracę. Byli coraz mnie potrzebni w domu, mieli dla siebie coraz mniej miejsca aż wylądowali na kanapie przed telewizorem. Czy takie to dziwne, że uciekli do szynku albo zapadli się w ułudy Internetu?
Kiedy rok temu widziałem tłumy demonstrujące przeciw ACTA, pomyślałem sobie, że te grupy to tylko miniaturowe odbicie zjawiska, które sobie słabo uprzytamniamy – stadnego życia w Internecie, wirtualnych samczych hord. Jeśli się tak wzburzyli, to dlatego, że ktoś próbował ingerować w przestrzeń, która jest ostatnim horyzontem ziemi niczyjej, Dzikich Pól. Nasze mózgi nie zdążyły dogonić ewolucyjnym rozwojem cywilizacji technologii i informatyki. Zostały na poziomie z okresu łowiecko-zbierackiego, wczesnej epoki kamiennej. Mężczyźni pozostali wojownikami i łowcami, z instynktem zdobyczy, z potrzebą walki. Od sześćdziesięciu lat panuje pokój na naszej planecie, wojny są lokalne, krótkotrwałe, kurczą się też przestrzenie zmilitaryzowanego totalitaryzmu, który jest wojną ukrytą, który jak wojna kreuje hierarchie oparte na strachu i przemocy, daje ujście instynktom dominacji, wykorzystuje i chroni sadystów.
Ubywa Dzikich Pól, subkultury koszarowe łagodnieją, a tymczasem w kulturze trwają rozmaite resztki mitów sławiących zbójników i zdobywców, rycerzy i kondotierów, szeryfów i rewolwerowców, szwoleżerów i powstańców, godnych podziwu zabójców. Kultura masowa daje im ciągle nowe wcielenia, formuje przez wzory osobowe podświadomość odbiorców. Dla milionów młodych cyberprzestrzeń jest polem kompensacji, zaspokojenia potrzeby szukania i chwytania zdobyczy, filmów, melodii, informacji. Nie bez znaczenia są tu strony na których można „łowić kobiety” – strony randkowe czy strony z erotyką. Młodzi w większości nie rozumieli ustaleń zawartych w ACTA, przeważnie nie byli zdolni przebrnąć przez język jej paragrafów. Ale nagle tak się stało, że mieli o co walczyć, mieli przeciwników, mieli powód, aby łączyć się w gniewne hordy, krzyczeć. Tysiące na ulicach, miliony w sieci. Demagogia i demokracja, liberalizm, ideologia praw człowieka wyposażyły ich wszystkich w argumenty i slogany. Nie dość, że pewni swoich racji, poczuli zarazem słabość, pomieszanie, dwuznaczność moralną przeciwników – tej strony, która głosi prawo i porządek. Dlatego wołali „Bronicie korporacji!”. Dlatego domagali się twardo: „Wszystkie kwity na stół!” Politycy skarżyli się wtedy, że ulica poczuła zapach krwi. Takiej przygody nie mieli ojcowie i starsi bracia uplątani w uzależnienia alkoholowe. Ale i oni odnajdywali „ducha plemiennego”, odnajdywali „wspaniałość zdobywców” w dymie, zaduchu, rozgwarze pubów i spelun. Jak czuł się Arnold, kiedy mijając chłopaczków w kapturach i maskach, spieszył na mityng AA? Jak marne wydawały się mu narracje, które tam słyszał? Nie, nie było w nich echa Pieśni o Rolandzie, nie było odbicia mitu prometejskiego.
Opowieści formułowane w języku mityngów są przeraźliwie jednostajne – pierwsze butelki, aby przyjęli do grupy. Picie z nieśmiałości, picie z samotności, złapanie smaku, picie dla przyjemności, picie towarzyskie, w pracy wszyscy pili, zrzucać się na flaszkę, uchodziło, aby się ręce nie trzęsły, rozlatujące się rodziny, ataki padaczki, więzienia i powroty za kraty, odwyk, odtrucie, od nowa, umieranie, w końcu ktoś namówił, szef przymusił, żona postawiła na ostrzu noża, w więzieniu był wykład i znowu, i znowu to samo, dzieci dobrych rodzin, dzieci alkoholików, pierwsza butelka z kolegami w szkole, samoocena, wyspy pamięci, pamięć wybiórcza, padaczki dostałem w wykopie, kradłem, bo musiałem mieć za co, pobity, więzienie, powrót za kraty. Młynek tych samych słów, losów podobnych jak spod sztancy. Czy wędrówka Arnolda przez mityczne narracje pozwoli mu za tą szarzyzną zobaczyć blask przygody? Dla mnie, dla czytelnika rozmaitych relacji, przygodą okazała się przestrzeń ich świata – ogromna i rozmaita mimo ubóstwa języka. Ten ich świat to Polska widziana od podszewki, od strony choroby, krzywdy, cierpienia, zagubienia, samotności, bezdroży. Przedmieścia, miasteczka, wsie, metropolie, knajpy, szpitale, fabryki, sklepy monopolowe, meliny, rynsztoki, komory zsypowe. Tak, ale Arnold miał w swoim kręgu w Siedlach czy Łukowie doświadczenie ciągle tych samych kilkunastu, czy trzydziestu osób, podobne problemy rodzinne, zdrowotne, haniebne wpadki, niepewne zwycięstwa. Może to i lepiej dla niego?
Myślę, jaka byłaby to straszna księga klęski, gdyby metodą Marka Millera, pociąć te relacje i skleić je „mozaikowo” w jedną opowieść. W paradokumentalny patchwork. Jakie widmo Polski powstałoby z tego, jaka twarz kraju. Zobaczylibyśmy taką, której nie pokazują żadne telewizje! Czyta się to i widzi. Wynika jasno z tych tekstów – piją wszędzie. Bo skąd by się brały te setki podpitych kierowców łapanych – i puszczanych zaraz – przez policję? Kręgi AA są w wielu miejscach, robią dużo dobrego, ale przecież trafiają do nich wyjątki. W każdej relacji to spotkanie opisane jest jako cud. Ratunek cudem jest, a nie regułą, regułą jest tragedia. Ale to nie dla mnie, nie chcę robić dokumentu, bo nie chcę uczestniczyć w jego kłamstwie. Upieram się – tylko fikcja jest prawdziwa. Upieram się przy jednostkowym, nietypowym bohaterze, jego stawiam przed drzwi, a wcale nie ma on wielu kluczy. Może trafić na czarną ścianę. To, co o postawie tragicznej napisał Piotr Mitzner w książeczce Kto gra Antygonę , pasuje w przedziwny sposób nie tylko do sposobu na życie Anonimowych Alkoholików. Ja też mam wejść o parę stopni wyżej, bliżej migotania nadziei, a może głębiej, w noc prawdy tragicznej.
Pisze Piotr Mitzner:
Nie uważam postawy tragicznej za najlepszą, ale myślę, że wówczas gdy los ją narzuca, jedynym godnym wyjściem, jest ją przyjąć. Jeśli jednak to możliwe, trzeba walczyć z cierpieniem, jak z każdym determinizmem. Wbrew powszednim mniemaniom postawa tragiczna nie jest pesymistyczna. Nie prowadzi również do bierności. Raczej powinna być szkołą odwagi, wierności i życia z otwartymi oczami.
Jak to było u Kubiaka? „W taki właśnie sposób ukazywała życie – jako zjawisko i przerażające, i zachwycające – również wywodząca się z ducha dionizyjskich obrzędów ateńska tragedia.” Na marginesie swoich notatek o przygodzie w Odessie, o nie spotkaniu Arnolda i Kory, znalazłem taką uwagę:
W swojej Poetyce Arystoteles zapisał, że tragedia ma wzbudzić u widzów „litość i trwogę”, a przez to ma ich prowadzić do oczyszczającego wstrząsu, do katharsis. Aby jednak ten wstrząs mógł być udziałem widza, rozpacz, sytuację życiową określaną jako tragiczną przenieść należy w przestrzeń spektaklu.
Piękna teoria – myślę sobie teraz – ciągle w trakcie lektury świadectw AA .Wiele tam może przerazić. A co zachwyca? Tylko nadzieja wyjścia, walka. Jaki jednak spektakl opisze dzieje Arnolda, tę Odessę metylową, aby nie było ani pogrzebu nadziei, ani poklepywania po ramieniu – „wytrzymasz brat!” Może należy przypomnieć, że samo pojęcie tragedii – pieśni kozła – wywodzi się z misteriów dionizyjskich, z pijackiego obrzędu? Gdzie tu jednak należne temu gatunkowi czystość i patos?
Czystość i patos przyszły później. Zanim tragedia trafiła na podium antycznego teatralnego amfiteatru, był rubaszny tłum podpitych, którzy czuli, że nie oni wrzeszczą i śpiewają, ale wino w nich wrzeszczy, przez ich usta wino śpiewa. Czuli, że gdzieś podziało się ich człowieczeństwo, że idąc w hałaśliwym i rubasznym korowodzie trzeba skórami kozłów zasłonić twarze, bo dzieje się coś paskudnego. A były to jeszcze tamte czasy, po Dionizjach mężczyźni odnajdywali swoje miejsce u steru, za lemieszem, na wojennej czy łowieckiej ścieżce.