Piotr Wojciechowski: Czas zatrzymany trybu domyślnego
Kiedy mówi się o taternikach, alpinistach, himalaistach, nie ma pojęcia „niespodziewanej śmierci”. Śmierć jest częścią tego procederu, niewiadomą w równaniu, milczącym towarzyszem drogi. Wie się, że w każdej chwili może wtrącić do rozmowy to jedno, co ma do powiedzenia – „już, teraz”. Chodzenie po górach i jaskiniach obdarzyło mnie wieloma przyjaciółmi, bez nich byłbym kim innym, gdzie indziej. Wielu przyjaciół zaniosło swoją młodość na przełęcze w chmurach.
To czterdzieści lat temu. Lipiec 1972, upalne rano. Siedzieliśmy w kawiarni wytwórni filmowej na Chełmskiej, był tam i Staszek Latałło i Agnieszka Holland. Wszyscy byliśmy w ekipie filmowej Zanussiego, kręcącej Iluminację. Podszedł do naszego stolika operator Edek Kłosiński.
– Pewnie znałeś Andrzeja Mroza? Zginął w Alpach.
Latałło zginął w Himalajach dwa lata później, w grudniu 1974 roku. Mam na półce książkę o nim Portret niedokończony. O Stanisławie Latałło, obok postawię książkę Cudowna, cudowna historia – Merveilleuse, merveilleuse historie o Andrzeju Mrozie. Napisała ją Ludwika Włodek, wydał syn, Krzysztof Mróz. A gdybym miał książkowe wydanie scenariusza filmu Był sobie drozd Otara Iosselianiego z roku 1970, postawiłbym obok tamtych dwu. Trzy „cudowne, cudowne historie” o ludziach, którzy żyli za krótko, odeszli przedwcześnie, a mimo to zdążyli postawić nam – odchodząc – najtrudniejsze pytania. Również i to pytanie – o równość wobec losu. Dlaczego im przyszło żyć tak krótko?
Co więcej – w tych życiorysach – w dwu prawdziwych i jednym fikcyjnym – odczytujemy podobną stylistykę. Oni wszyscy szli i prowadzili nas ostrą granią pomiędzy tragedią a groteską. Tak jakby otrzymali ostrzeżenie – że forma będzie krótka, że nie ma czasu na epicki rozmach, że ma być coś jak gorzki aforyzm, jak ironiczny zwischenruf. Bohater filmu Iosselianiego, rówieśnik w śmierci z Jędrkiem i Staszkiem, zostawia po sobie tylko gwóźdź w ścianie zakładu zegarmistrzowskiego, wbity, aby klient miał na czym powiesić czapkę. Po Staszku zostały krótkie filmiki, trochę zdjęć, parę obrazów. Po odejściu Jędrka zostały wspomnienia, pamięć o autorskich i aktorskich próbach w studenckim teatrzyku „Salamandra”, zapisy dróg wspinaczkowych w Tatrach i Alpach, wspomnienie osobowości kipiącej siłą fizyczną i intelektualnymi możliwościami, wspomnienie człowieka z gwałtownym głodem świata, pożeracza bytu. Wspomnienie przenikliwego rozmówcy, oddanego przyjaciela, dzielnego uczestnika akcji przerzucania przez Tatry wydawnictw paryskiej „Kultury”. Wspomnienie człowieka gór, którego imieniem nazwali zdobywcy wyniosłą turnię w masywie Gran Paradiso w Alpach. Z mojego życia Jędrek zresztą odchodził dwa razy. Najpierw po „procesie taterników” musiał zostać na Zachodzie. We Francji spotkał miłość, założył rodzinę. Ginąc w masywie Mount Blanc, osierocił maleńkiego syna.
To nie jest mądre pytanie: dlaczego Staszkowi Latałło żyło się tak krótko, dlaczego Jędrek odszedł, gdy jego syn nie miał jeszcze roku? To jest pytanie jak gorzki aforyzm, jak ironiczny zwischenruf.
Jak przeniknąć sprawiedliwość? Oni odeszli na skróty, a Marek Nowakowski zdążył swoje życie rozwinąć do formy epickiej, tak samo jak dużo mniej ciekawy pisarz Jep Gamberdella, bohater filmu Wielkie piękno Paolo Sorrentino. Oni odeszli, a tymczasem my żyjemy, postarzali ludzie gór rozmawiający przy winie w piwniczce pod „Czułym barbarzyńcą” o „cudownej, cudownej historii”.
W latach 50., 60., 70. Jędrek, potem Staszek, byli z nami,spotykaliśmy się i przyjaźnili podczas górskich wagarów z życia, z totalitaryzmu, socrealizmu, kolektywizmu i wszelkiego frontu jedności narodu z kierowniczą rolą na czele. Gdzie byłbym, gdyby nie rozmowy w deszczowe dni w schroniskach, namiotach, kolibach?
Byliśmy pielgrzymami wolności, wędrownym uniwersytetem sprzeciwu wobec politycznej paskudy, wobec tego Dusiołka, co siadł na piersi krajowi. Wtedy właśnie okazywało się, kto i po co chodzi po górach w latach PRL-owskiej smuty.
Książka o Jędrku, książka o Staszku. Czytelnik zostaje zaproszony w tę tajemniczą przestrzeń żalu, nostalgii, bezsiły i niewiedzy, w przestrzeń emocjonalną pomiędzy tymi, którzy odeszli młodo, a tymi, co pozostali i weszli już w dojrzałe życie, są starsi od zmarłych. Czytelnik zostaje przymuszony do pytania o równość. To znaczy o nierówność w śmierci. Ironiczne, małpiarskie pytanie. Ale nie da się prosto od niego uciec, prawda?
Ludzie nie są równi. Każdy niesie świadomość swojej nierówności wobec innych, tak jak każdy jest świadomy wagi swojego ciała. Są starsi i młodsi, brzydcy i piękni, silni i słabi, zdrowi i chorzy, bogaci i biedni, zdolni i tępi. Są rządzący i podporządkowani. Jedni pożyją, drugich śmierć wymiata w młodości.
Ludzie nie mogą być równi. Postulat egalitaryzmu zrodził się z pięknego etycznego protestu przeciw nierówności, przeciw krzywdzie i cierpieniu biednych, słabych, a także przeciw krzywdzie podporządkowanych, źle traktowanych przez rządzących. Nie jest ten postulat taki głupi jak postulat powszechnej lekkości skierowany przeciw grawitacji, która tak każdemu z nas ciąży. Główny kłopot z równością jest taki, że demagodzy jeżdżą na niej jak na łysej kobyle, powodując u wielu szkodliwy zamęt w głowie. Nie zważajmy jednak na brudne geszefty, jakie robi się z ideą egalitaryzmu na lewicy i na prawicy, na to, jaki demagogiczny użytek robią z niej polityczni kombinatorzy. Prawdziwi lewicowcy i katolewicowcy mówią – trzeba pomagać tym, których nierówność krzywdzi i poniża, trzeba ulżyć tym, co cierpią, bo są gorsi, cierpią, bo mają gorzej. Szczera prawica ta liberalna i ta katolicka mówi – trzeba, aby ci, co są lepsi, co mają lepiej, potrafili cieszyć się tym, co mają i tym kim są. Cieszyć tym i dzielić, z poczuciem bezpieczeństwa otwierać innym drzwi do przestrzeni wolności i dostatku.
Jak jednak w tym trybie myśleć o nierówności między tymi, którym się życie urwało, a tymi, co mają czas, aby dorzeźbić życiorys? Czy nie da się im pomóc z lewicowym zapałem? Czy możliwe jest tylko prawicowe podejście – cieszyć się tym, co się ma, cieszyć się życiem?
Franz Werfel napisał gdzieś: „Bo świadomości są oknami, którymi w chaos patrzy Bóg”. Franz Werfel przyjaźnił się ze swoimi kolegami z praskiego gimnazjum – Maxem Brodem i Franzem Kafką. Zostało po nim trochę filozoficznej publicystyki i parę powieści. Pieśń o Bernadetcie napisał w 1941 roku, aby wypełnić ślubowanie. Był Żydem zafascynowanym katolicyzmem. Uciekał z Francji przed Niemcami przez Pireneje, obiecał, że napisze powieść o objawieniach w Lourdes, jeśli nie zginie na górskich ścieżkach. Przeżył. Nie zmienił wyznania, zapewne z tych samych względów co Simone Weil. Ale o czym pisał? Jak
„świadomości są oknami”?
Kiedy myślę o takich jak Jędrek Mróz – prawie to wiem. Jego krótkie życie, intensywne, rozwichrzone, goniące za absolutem i za absolutnym wyczynem górskim było niepowtarzalnym, jedynym oknem otwartym szeroko na chaos bytu materialnego. Gdy chodziliśmy po górach i gadaliśmy w schroniskach w deszczowe dni – otwierały się nam okna świadomości, razem lżej było patrzeć w doliny, na chaos moralny PRL-u, na to, com później opisywał jako „dziedzictwo zamętu”.
Dziś, gdy wyobraźnia prowadzi nas w przestrzeń, w której to, co było, równa się z tym, co być mogło – możemy myśleć nie tylko o wspólnej naszej młodości, także o wieku dziecięcym tych, co odeszli młodo.
W tomie esejów Gastona Bachelarda Poetyka marzenia jest cały rozdział Marzenie ku dzieciństwu, gęsty potok myśli drążących sprawy pogranicza życia i snu, marzenia na jawie i nie-życia. Bachelard otwiera nie tylko możliwość odnajdywania marzeniem tego dzieciństwa, którego się nie pamięta, także tego dzieciństwa, którego się nie miało. Pisze:
Aby zniewolić przyszłość, gdy więzi
nas zapomnienie, poeci każą nam
powtórnie wyobrażać sobie utracone
dzieciństwo. Uczą nas „zuchwałości
w pamięci”. Przeszłość trzeba wynaleźć,
powiada poeta:
Zmyślaj. W głębi pamięci
nie ma nieudanych świąt.
Wyobraźnia nie zatrzymuje się na tym. Gaston Bachelard prowadzi nad stojące i uciszone jeziora czasu nie płynącego, prowadzi ku penetrowaniu marzeń dzieci o przyszłości. W tych dwu książkach – stare foty. Jędrek jako dziecko, Staszek jako chłopaczek. Przecież nie marzyli o życiu urwanym górską śmiercią. Przecież w marzeniach podróżowali przez wiele możliwych życiorysów dorosłości, rozwoju, sukcesu, bytu całą gębą, panoszącej się nieśmiertelności. W przestrzeni domysłu o marzeniu niesprawiedliwość wczesnej śmierci zostaje wyrównana z nawiązką, zasłony nieobecności zostają rozdarte. Kiedy w myślach jesteśmy blisko tych, co patrzą na nas z przełęczy w chmurach, chce się powtórzyć cytowanego przez Balecharda poetę Roberta Ganzo: „Zmyślaj. W głębi pamięci nie ma nieudanych świąt.”