20 lip

Ryszard Lenc: Po spektaklu

Pamięci Jacka T.
Aleksandria, w 1933 roku
Przyszedł pierwszy. Zawsze zjawia się przed innymi, zawsze jest tam, gdzie ma być, długo przed wyznaczoną godziną. Na lekcje − gdy jeszcze pracował w szkole (Wysoka Rada wyrzuciła go z dnia na dzień za „rozwiązłość i niemoralność”) − wchodził do klas, zanim jeszcze pedel zaczynał machać ciężkim, pamiętającym chyba czasy budowy Kanału, mosiężnym dzwonkiem. Woźny przebiegał korytarze, tupiąc buciorami i pokrzykując na rozwrzeszczane falangi młodych hypaspistài, a on sterczał przy tablicy i mapach wojen Aleksandra, czekając cierpliwie na swoich pięknych, niesfornych efebów. („Wykształcenie to dobro, którego nic nie jest wstanie nas pozbawić” − powtarzał im często, mimo że nie bardzo wierzył w skuteczność takich pouczeń.) Ta jego męcząca nadgorliwość – przed otwarciem giełdy (gdzie potem zarabiał na życie) sterczał zawsze godzinę w holu, czekając na gong otwierający sesję. Przed każdą próbą w teatrze siedział w kącie pod sceną, odmierzając minuty do przyjścia kolegów i reżysera i licząc tłuste faraonowe mrówki maszerujące monotonnie tam i z powrotem.
„Reżyser” – na sam dźwięk tego słowa wzruszał z irytacją ramionami; kto wystawia Terencjusza, Plauta? „Jakiś Gabrentios czy Terentios… Może / ledwie nadawać się do atellany / Taki śmie sięgać po Menandra sławę!”. Podobnie w piątkowe – jak ten dzisiejszy – wieczory poezji, jego dusza i ciało nie potrafiły cierpliwie usiedzieć w domu i rwały się (duch bardziej niż sterane wiekiem członki) do Byronowskich, Karyotakisowych i Kawafisowych wierszy.
Klubowa sala była jeszcze pustawa. Powietrze nasiąknęło gęstą papierosową mgłą, jaką dać może tylko palenie mocnego egipskiego tytoniu, a której poranne intensywne wietrzenie nie jest w stanie usunąć. Od ścian próbowała odsunąć się mahoniowa boazeria,
pamiętająca lepsze czasy. Kiedyś spadnie na wszystko z hukiem, na gości, na stoły, kieliszki, filiżanki, kanapy. Opuszczone rolety ledwo przepuszczały mdłe światło ulicznych lamp. Tak jest bezpiecznie, dyskretnie. Kiedyś, może za pięćdziesiąt lat, a może za sto nie będą musieli się kryć. Usiadł cicho w mroku. Turecki kelner drzemał przy bufecie, szykując siły na nadchodzącą noc. Dźwignął w końcu swój różowy fez, zawieszony na szczycie białej galabiji, bardziej czując obecność nowego gościa niż go widząc.
Ezop zamówił kawę i duży kieliszek anyżówki, rozwiązał tasiemki teczki, spomiędzy tekturowych okładek wyjął ostrożnie plik równo ułożonych kartek i zaczął przeglądać wiersze. Do opublikowania, czyli te, które Konstantinos zaakceptował, zatwierdził do druku. Kiedyś będzie z tego, na pewno, wydanie kompletne, całość. Nie fragmentarycznie, ulotnie, w jakimś przygodnym, niskonakładowym pisemku, które czytają tylko tacy jak oni, poetyczni i poetyccy wariaci. Będzie, wierzyli niezłomnie. Są już recenzje, są głosy, coraz liczniejsze, że Wielka Grecja ma Wybitnego Poetę, lepszego niż Kostis Palamas, na pewno innego. Konstantinos poprawiał swoje wiersze w nieskończoność, doskonalił, cyzelował, pieścił i co jakiś czas dostawali nową teczkę z równo ułożonymi kartkami. Popatrzmy. Wiersz nr 130 ma teraz numer 131 i na odwrót. Coś pojawiło się w części pierwszej, w trzecim wersie Koni Achillesa zamiast „załkały” będzie odtąd i na wieki: „zapłakały”. Na wieki, bo już kolejnej redakcji Do publikacji nie będzie. Konstantinos leży w szpitalu i już nie ma wątpliwości, nie można mieć złudzeń; ostry, bezlitosny miecz tnie jego chore, słabe ciało. Z obwiązanej bandażem szyi nie dojdzie już żaden głos, gardło zajęte, zatkane w pięćdziesięciu procentach i lekarz mówi o potrzebie pilnej tracheotomii, „żeby się nam pacjent nie udusił w nocy”. Kupili zapas morfiny, Georgios dostarczył ją do szpitala, ale czy to wystarczy? Modlić się trzeba, żeby Przyjaciel za bardzo nie cierpiał. Patrzmy. Jest nowy wiersz, na końcu, Na przedmieściu Antiochii, litery nierówne, pochylone, drżące, zapisał go kopiowym ołówkiem. Przebiegł tekst oczami. Kolejny wiersz o Apostacie. Julian to jego obsesja, tyle samo niechęci, co skrytego podziwu. Będzie co czytać, o czym dyskutować. Ale dzisiaj Demetriusz, odszukał właściwą kartkę, pozycja 22, sprzed roku 1911. Niech aktor zejdzie ze sceny. Jak ja, ty, jak my wszyscy kiedyś. W jasności, blasku chwały, z fanfarami albo inaczej – w mroku, zawstydzeniu, ciszy. Ale zawsze w zwiniętej samotności, bez względu na ilość werbli, bez względu na moc, barwę światła. Umieram ja, nie ty, nie on, nie oni.
Dopił kawę, rozejrzał się. Jest już Georgios, zaraz pewnie dołączy Damazy, od roku są  azem, jeden bez drugiego nie zrobi ni kroku. Czy byli dzisiaj w klinice? Trzeba czym prędzej zapytać. Długowłosy Hieronim stoi przy bufecie, zagaduje dziewczynę kuchenną, Teodor i Łukasz już siedzą na kanapie, patrzą na siebie, nie widzą nikogo, trzeba ich obudzić. Małomówny, skupiony na sobie, ciemnooki Teofil, kiedyś jego Teofil. „Jakieś słowa mnie dobiegły od sąsiedniego stolika, / sprawiły, że spojrzałem ku drzwiom kawiarni. / I ujrzałem ciało tak piękne, / jakby je utworzył u szczytu mistrzostwa Eros…”. Żal. Są inni, przyszli dla Konstantinosa, a przecież także dla niego, Kosmy Joridisa, zwanego Ezopem, i nie tylko przez fanariockie– jak ich Przyjaciel – pochodzenie. Pora więc zaczynać. Odtworzy historię, opowie, jak było, jak do tego doszło, a raczej − jak być mogło; w historii nic pewne nie jest, oczywista jest chyba tylko śmierć, a i to nie zawsze. Potem wiersz. Dlaczego Mistrz położył na tym oko, a z jego palców wytrysnęła poezja? O tym wszystkim opowie im Ezop, kiedyś nauczyciel historii, potem leniwy, znudzony urzędnik bawełnianej giełdy, od dziecka zakochany w poezji, w teatrze, ale lichy, podrzędny aktorzyna, grający (teraz, gdy już lata na grzbiecie) zawistnych stryjów, stetryczałych ojców w podrzędnych francuskich burleskach i we wtórnych, nudnych sztukach rzymskich komediopisarzy albo (do tego się akurat stara się przykładać) czytający dzieciom bajki Ezopa, greckie, angielskie tłumaczenia La Fontaine’a i Charlesa Perault. Dla ledwie nędznego zarobku. − Pan Ezop zawsze wcześniej − mówili mali słuchacze i on też tak o sobie myślał: „Pan Ezop wcześniej”. Ale teraz wiersz numer 22. Dużo powietrza (skąd je brać?), oddech i wysoki ton.

Port w Efirze (Koryncie), rok 283 p.n.e.
Choć moje imię inne (na Zeusa, już go nie bardzo pamiętam), od zawsze wołają mnie „Ezop”, bo przecież dla Hellena każdy Frygijczyk to Ezop, jak ten bajkopisarz, co żył przed wiekami. A Ezop to niewolnik. Gdy ostra kopia Cyklopowego falangisty przygwoździła mojego ojca do ziemi, zaś armia frygijskiego króla poszła w rozsypkę, los mojej matki i jej pięciorga dzieci był już przesądzony. Kobietę i dwie siostry zabrał do taboru jako wojenne trofeum dzielny macedoński żołnierz, moich braci sprzedano na targu grubemu, śliniącemu się Medowi, który powiózł ich ku wschodzącemu słońcu, mnie zaś, ślicznego niedorostka z kręconymi lokami, zabrano do pałacu i uczyniono towarzyszem zabaw małego Demetriosa. I tak żywot mój związał się z życiem człowieka, który miał okazać się największym helleńskim aktorem, od kiedy boski Aleksander dał ostatnie tchnienie.
Lata minęły, miły Eratonie, od czasu, gdy na dziedzińcu rzucaliśmy piłkę, albo w parku ćwiczyliśmy strzelanie z łuku i rzucanie kopią. Demetrios był w tym najlepszy, mnie te wojenne zabawy nudziły, podobnie jak dziewczęta z pałacu, które z zachwytem wpatrywały się w mojego towarzysza. Piękny (ciało rzeźbił mu chyba sam Skopas), błyskotliwy, odważny do szaleństwa, zawsze był obiektem niewieścich westchnień i więcej było kobiet w jego życiu niż gwiazd na niebie; heter nie zliczę, a samych żon miał pięć (u Macedończyków to zwyczajna rzecz). A może tylko cztery? Nie bardzo pamiętam. Fila, Dejdamia, syrakuzańska księżniczka Lanassa… Ostatnia młodziutka Ptolemais? Ee tam, lepiej, Eratonie, napijmy się wina. Kupiłem w Pireusie, przed wyruszeniem do Efiru całkiem sporą amforę przedniego wina z Samos, a wiadomo powszechnie, że nie ma szlachetniejszego szczepu niż tamtejsza malwazja. Byłeś kiedyś na Samos? Byłeś. Ty śpiewak wędrowny znasz te wszystkie miejsca. Weźmy z sobą kratery i przejdźmy ostrożnie na rufę. Parę kropli, Posejdonie, dla ciebie. Uważaj, Eratonie, cumy mocne, morze dziś spokojne, fale ledwo-ledwo, ale odbite od nabrzeża mogą nas rzucić za burtę. Dla mnie byłby to żałosny koniec, bo nie umiem pływać. Wiem, że wstyd, tyle lat na morzu, ale ono zawsze mnie brzydziło, nudziło.
Widzisz? Urna okryta purpurą stoi przymocowana do skrzyni ze sterem i nic jej nie zagraża. Jutro w eskorcie silnego oddziału powiozą ją do Demetrias. To daleko stąd, na Magnezyjskim Przylądku. I tam prochy spoczną już na wieki. Oddaj hołd, Eratonie, cieniom Demetriosa. Ty śpiewak i aktor winien to jesteś temu, który kiedyś cicho i pokornie zszedł ze sceny, choć wcześniej widownię miał wielką i aplauz ogromny. Jeszcze teraz, gdyśmy zawijali do portów, płynąc do Efiru z Aten, ludzie siadali na brzegu, słuchali fletni i płakali wzruszeni. Aktor i jego wierny chór. Zejdziemy pod pokład, bo już nocą ciągnie, a moje stare kości okrywa skóra dość cienka. Opowiem ci, skąd przyjechała ta urna i czyje skrywa prochy. „Nie jesteś niewolnikiem, lecz towarzyszem moim. Hieronim z Karii i Ezop z azjatyckiej równiny są moimi braćmi”. Tak mówił. Może i towarzysz, ale zawsze sługa, w niewidzialnych łańcuchach. Prawda, nawet gdyby mnie wyzwolił, nie odszedłbym od niego.

Chersonez Syryjski, poprzedniego lata, 284 p.n.e.
A ledwie rok minął, gdyśmy nad rzeką Orontes witali Apolloniosa. Przyjechał z listami od Seleukosa i córki mego pana, Stratoniki, która kiedyś poślubiona ojcu (Seleukowi), teraz oddała rękę jego synowi, młodemu Antiochowi. Mnie wciąż dziwi to splątanie obyczajów i losów, choć widziałem i przeżyłem niejedno. Pan mój myślami był nieobecny, czy może − zdarzało się tak coraz częściej − pijany, więc przeczytałem mu listy, a w nich takie zdania: „Drogi ojcze, niebawem się zobaczymy, na razie pilne obowiązki trzymają nas w Babilonie. Czekaj więc cierpliwie. Mamy nadzieję, że tam ci niczego nie zbywa…”. To Stratonika. „Szlachetny Demetriosie, potraktuj to jako przejściowy odpoczynek po niezliczonych trudach, nie zaś jako przymusowe odosobnienie. Jedzenia, picia oraz różnych rozrywek braknąć ci nie może, o to troszczymy się mocno. Aby umilić ci pobyt i zapewnić o naszej królewskiej przyjaźni, posyłam z Apolloniosem trupę ateńskich aktorów, którzy rozweselą wam życie komediami Arystofanesa, Filomena i innych. Cały miesiąc bawili u nas w Babilonie ze swymi występami i podobało się to bardzo naszemu pałacowi, zaś mądry, uroczy Menander najbardziej. Ty, który także stałeś kiedyś na ateńskiej orchestrze, nie możeś pozostać obojętny, słuchając tych wierszy. Menander utopił się parę lat temu w Pireusie, cóż za przykra strata. Mówią, żeście bardzo do siebie podobni. Tyle że on już w Hadesowym królestwie, a Ty wciąż mieszkasz u mnie. Twój oddany sługa…”. To Seleukos król, kiedyś Demetriosa zięć, teraz jego kum. Zawsze jego wróg.
Na trzeci dzień od przyjazdu aktorów Ateńczyków poszedłem posłuchać, jak próbują, sprawdzić, jak idą przygotowania do pierwszego z przedstawień, Menandrowej Tarczy (zawsze zjawiam się przed innymi długo przed oznaczoną porą). Z braku odpowiedniego teatru naprędce zbudowano na tyłach pałacu podwyższenie z cedrowych bali, niby niewielką widownię (mogła pomieścić ze sto osób, czyli nas, gości od Seleuka, strażników i pałacowe hetery oraz sługi), wytyczono prowizorycznie orchestrę i nawet postawiono małą scenę z jednymi drzwiami pośrodku. Wszystko po to, Eratonie, wszystko po to, by udawać Dionizyjski teatr, by nam się zdawało, że ludzie wolni przyszli na święto Lenajów oglądać konkursowe zmagania. Ja, który miłośnikiem poetyckich strof jestem od dzieciństwa, patrzyłem na to z wypiekami na twarzy. Usiadłem w ostatnim rzędzie widowni, a gdy na orchestrze zjawiła się grupa jeńców-niewolników w barbarzyńskich strojach, niosąc kosztowne łupy, puchary, woreczki z pieniędzmi, zaś aktor grający niewolnika Daosa, trzymając w rękach okrągłą, podniszczoną, noszącą ślady ciosów, pokrytą skórą tarczę swego pana, jednego z Aleksandrowych hypaspistài, wyrzekł pierwsze zdanie: „Smutny to dzień dla mnie / Paniczu, dzisiaj…”, zakryłem oczy pięściami, zacząłem głośno płakać i nie mogłem się uspokoić nawet wtedy, gdy nasz wierny Hieronim zabrał mnie do pałacu. − Tak samo, Hieronimie, tak samo − powtarzałem − jak wtedy w Macedonii, przed czterema laty. Tak samo, pamiętasz? Jakże boli mnie pamięć tamtego przedstawienia”.

Macedonia, rok 288 p.n.e., 4 lata wcześniej
– Smutny to dzień dla mnie, paniczu, dzisiaj − powiedziałem do Demetriosa, gdy wszedł środkowymi drzwiami i ciężko opadł na krzesło.
Okienko pod niskim sklepieniem nie oświetlało dobrze pomieszczenia, na środku komnaty paliło się kilka świec. Po pustych ścianach pełzały długie chybotliwe cienie i zdawało mi się, że to maski śmiechu, płaczu, gniewu i strachu wołają, by je teraz założyć. Oprócz nas dwóch był tam jeszcze stary Hieronim z Karii, który jak wcześniej Jednookiemu, tak potem wiernie towarzyszył jego synowi. Nasłuchiwałem chwilę, ale z zewnątrz nie dochodził żaden głos. Jak długo jeszcze, ile mamy czasu? Demetrios bez słowa zrzucił płaszcz, na którym utkano niebo gwiaździste wraz z księżycem i słońcem, zsunął z głowy białą przepaskę, rozsznurował purpurowe koturny. Podałem mu szare odzienie i proste sandały. Przepaskę schowałem do worka.
– Tamto się spali, wyrzuci, ale ona może nam się jeszcze przydać. Co myślisz, Hieronimie? No powiedz coś, Hieronimie. Jak zwykle masz swoje zdanie, ale nie raczysz się ze mną nim dzielić. W czym człowiek z Karii lepszy od człowieka z Frygii?
Postawiłem krater z winem i jedną ze świec na stole przed miedzianym lustrem, rzekłem do Demetriosa:
– Powinieneś zetrzeć z twarzy szminkę i czernidło ze skroni. Za bardzo się, panie, wyróżniasz. Cóż, ta sztuka skończona.
Ten zamknął oczy i zdawał się spać.
– Nie była taka krótka − ciągnąłem, patrząc na niego. − I po prawdzie była naprawdę ciekawa. Szczególnie twoje występy w Atenach. Ile tam razy byliśmy? Pierwszy raz, gdy latem wpłynęliśmy do Zatoki Sarońskiej. Byli tak oczarowani twoją szlachetną osobą, ujmującym głosem, wdzięcznym krokiem, zachwyceni bystrością umysłu, swadą, ogładą, ujęci odwagą, umiłowaniem wolności, że Stratokles ogłosił cię bogiem. Bogiem-zbawcą. Bo czy zwykły człowiek mógłby mieć tyle przymiotów? Twój ojciec także dostąpił tego zaszczytu. Bóg-ojciec i bóg-syn. Zaiste, rzadko to się zdarza, by tak uczcić żyjących. Piękne były te złote posągi i cudne peplos Ateny z haftem waszych boskich twarzy. Mnie, jako miłośnika teatru, najbardziej wzruszyła zamiana Wielkich Dionizjów na święto Demetriów. Widziałem, że ciebie to ucieszyło także. Drugi raz trzy lata później, gdy wybudowano ci − jak Zeusowi − ołtarz, a twoje słowa dla Ateńczyków miały być odtąd wyrocznią. O kolejnej wyprawie do Aten, po tym okropnym Ipsos, gdy cię jak psa trzymano pod murami i musiałeś na pustym nabrzeżu żalić się zachodzącemu słońcu, nie wspomnę. Za to chwała twojej sztuki, panie, rozbłysła w teatrze Dionizosa, gdyś parę lat później łaskawość okazał zdradzieckiemu ludowi ateńskiemu i do wspaniałych wcześniejszych darów dorzuciłeś kolejny za to tylko, że ktoś na widowni poprawił twoją niedostatecznie attycką wymowę. Wart lud swego aktora. Przedostatni raz wystąpiłeś przed publiką ateńską zaraz po tym, gdy zimą tamtego roku ożeniłeś się z piękną Syrakuzanką (która wcześniej była żoną podłego Pyrrusa, który nas teraz szuka i chce zabić, a ja sobie myślę, że kieruje nim zwyczajnie zazdrość, ot – wzgardzony mąż). Poeta wstąpił tego dnia na Parnas, gdy zapisał te słowa:

Oto najwięksi, najmilsi bogowie
dziś do nas przychodzą:
Demeter bowiem razem z Demetriuszem
sprowadza czas łaskawy.
Ona przybywa, by misteria Kory
święte tutaj odprawić,
A on radosny, jak się bogu godzi,
piękny i uśmiechnięty.
Świetny to widok! Przyjaciele w koło,
on zaś między nimi.
Lśnią przyjaciele jak gwiazdy promienne,
on sam świeci jak słońce.
Synu możnego boga Posejdona
i Afrodyty, witaj!
Inni bogowie są bardzo daleko,
albo uszu nie mają,
Albo ich nie ma, lub nie dbają o nas,
ale ciebie widzimy!
Nie z drzewa ani z kamienia – tyś żywy!
Do ciebie się modlimy….

Potem jeszcze raz byłeś, panie, w tym mieście i jak Ajschylos skarżyłeś się Tyche: „Tyś mą żagiew wznieciła, ty ją dzisiaj gasisz”. Doszło do mych uszu, choć nikt inny nie słyszał. Pięknie to powiedziałeś, na jednym oddechu… Ale to już był inny czas. Albowiem w dniu jednym Bóstwo szczęsnego czyni nieszczęśliwym…
Byłbym tak jeszcze gadał i gadał, bo dar wymowy zastępuje mi inne talenty, ale Hieronim wynurzył się z cienia:
– Siwizna nie czyni człowieka mądrym. Dość już tego babskiego ględzenia o głupich Ateńczykach! Dał im przed laty lekcję tańca Lacedemon, jak śpiewać równo pokazali Filip, Aleksander i Jednooki Antygon Cyklop, mój mistrz, ale nie nauczyło ich to niczego – wyciągnął sztylet z pochwy, machnął nim, przecinając powietrze: − tę muzykę lubię.
Demetrios drgnął, ale nie otworzył oczu. Hieronim nachylił się nad nim:
– Dla mnie inne twoje popisy, panie, więcej warte niż te ateńskie wygłupy. Gdy jako dwudziestoletni chłopak na drodze ku Gabienie jak wielki koryfeusz przewodziłeś chwacko chórowi tysiąca hetajrów, gdyś bez pomocy ojca stał mocno na ruchomych piaskach Gazy, gdyś swymi talentami Ptolemeuszowego Killesa doprowadził w Syrii do płaczu, gdyś wjeżdżał ustrojony w kwietne girlandy do Seleukowego Babilonu, gdyś przechadzając się z dumą i powagą po pokładzie okrętu uciszał morze pod Salaminą Cypryjską, a razem z nim cały wodny Ptolemeuszowy teatr, gdyś na przydomek „Oblegającego miasta” pracował nieznużenie na pięknej różanej wyspie Rodos w pięknym srebrzystym odzieniu, gdyś miasto Demetrias budował albo Macedonię i Tessalię zatroskany odwiedzał. I nawet gdyś udawał wschodniego despotę (złośliwi, nieprzyjaźni ci ludzie szeptali po kątach: „Na Akropolu było jeszcze najprzyzwoiciej, kiedy Poliorkertes zabawiał się jedynie z heterami”) – to przecież było ci wolno, bo wielkim artystą byłeś, a tacy nie muszą przejmować się marnością tego świata i tłumem statystów. I złoto świecące, i kamień przydrożny. Żyjemy nie jak chcemy, ale jak możemy…
Hieronim podszedł i ujął mnie za brodę:
– W czym, mój Ezopie, Karyjczyk lepszy jest od Frygijczyka? W tym, że nędzne Ipsos, gdzie ziemia zabrała mojego Antygona, leży na ziemi frygijskiej, zaś Karia jest drugą ojczyzną mojego i twojego pana. I jest tam morze. Morze!
Wyprostował się nagle sprężyście i podbiegł do drzwi. Otworzył je, chwilę wsłuchiwał się w ciemną pustkę:
– Słyszę tętent końskich kopyt. Pyrrus jeszcze daleko, ale trzeba nam się zbierać. Pójdę po innych, ty zaś – Hieronim dźgnął mnie lekko sztyletem − przygotuj pana do drogi. Spiesz się, Ezopie. To może być nasza najważniejsza… sztuka −zaśmiał się bezgłośnie: − Sztuka!

Aleksandria, w 1933 roku
– Na tym Ezop zakończył. Taką nam ułożył opowieść − złożyłem notatki, spojrzałem po przyjaciołach. Zauważyłem, że wciąż nie ma z nami Damazego. − I jeszcze wiersz Konstantinosa:

Gdy opuścili go Macedończycy
pokazując wyraźnie, że wolą Pyrrusa,
król Demetrios (był to człowiek
wielkiej duszy) zupełnie − powiadali –
nie jak król się zachował. Odszedł gdzieś na stronę
i zrzucił z siebie złotolite szaty,
zzuł purpurowe buty
i w zwykły, prosty ubiór oblekłszy się spiesznie,
uciekł. Postąpił jak aktor,
co – kiedy zakończy się spektakl −
zmienia odzienie i odchodzi.

Skrzypnęły drzwi, zapłakany Damazy stał w progu, opierając się o framugę. Georgios podbiegł i objął go ramieniem. Damazy mówił coś cicho. Odwróciłem kieliszek, strzepnąłem kroplę na ziemię. Georgios odwrócił się do nas:
– Na tym Konstantinos zakończył. Taką nam ułożył opowieść.

***

Posłowie
„W rok później, jesienią 284 r., Antygon (kolejny Antygon, Gonatas, syn Demetriosa – przyp. RL) zjawił się pod Atenami z całą swoją flotą i obległ Pireus. Zima zeszła na drobnych utarczkach, nie przynosząc przewagi żadnej ze stron walczących. Aż dnia pewnego przybyli od Seleuka posłowie w żałobnych szatach. Skończyła się niewola Demetriusza (Demetriosa). Wśród ciągłych uczt, pijaństwa i beznadziejności daremnego wyczekiwania jakiejś odmiany losu zachorował i umarł syn starego Cyklopa Jednookiego, najświetniejsza może i najbardziej tragiczna postać wśród wszystkich dziedziców wielkiego Aleksandra”.
Nie miał bowiem racji Plutarch, gdy napisał, że Demetriusz zakończył udział w sztuce życia w Macedonii, w roku 288 p.n.e. Jeździł potem jeszcze Demetriusz po Grecji, szukając sojuszy, zwrócił się ku Azji, był w Cylicji, próbował dotrzeć do Medii, wdał się wreszcie w wojnę z Seleukiem, aż go Seleukos uwięził, osadzając gdzieś na bagnach w pętli rzeki Orontes (o czym opowiada Frygijczyk Ezop).
Ale to ładna historia o aktorskim, cichym zejściu ze sceny króla Demetriosa Poliorketesa („Oblegającego miasta”), żołnierza, wodza, budowniczego okrętów i machin wojennych, uczestnika wojen diadochów, upartego przeciwnika Ptolemeusza Sotera, Lizymacha, Kassandra, Seleukosa, Pyrrusa.
I taką też legendę Konstantinos Kawafis poetycko zapisał.

W ramach cyklu Poeci, poeci: Konstantinos Kawafis
kwiecień-maj 2014 r.

W tekście wykorzystano wiersze Konstantinosa Kawafisa w tłum. Zygmunta Kubiaka, zawarte w zbiorze Wiersze zebrane, PIW Warszawa 1981: Widz niezadowolony, W drzwiach kawiarni i Demetriusz Król, fragment Tarczy Menandra (w: Wybór komedii i fragmentów / Menander, w tłum. Jerzego Janowskiego, Ossolineum, De Agostini, Wrocław 2005), różne mądrościowe cytaty z Menandra, parafrazę fragmentu Fenicjanek Eurypidesa („Dla zysku wbrew naturze…”) oraz strofy Hermipposa (lub Harmoklesa, z 291 r. p.n.e.; [Oto najwięksi, najmilsi…], cyt. za Bogowie zeszli z Olimpu Anny Świderkówny, PWN Warszawa 2008).