Mirosław Bańko: Bohater naszych czasów
“Od przybytku głowa nie boli” – mówi przysłowie. Klientów hipermarketów może jednak rozboleć, bo skoro na przykład chipsy występują w czterdziestu gatunkach, to które wybrać?
Jest niedziela, Dzień Pański. Stoimy w hipermarkecie w Alei Chipsów (przed jej rozmiarem musi ustąpić nawet ortografia) i myślimy, którą by tu paczkę włożyć do wózka. Myślimy i myślimy, a góry chipsów piętrzą się nad nami jak Himalaje. Czas płynie, pot leje się nam po plecach, w końcu – jak Miś o Bardzo Małym Rozumku („Co wolisz, miód czy marmoladę do chleba?”) – wrzucamy wszystkie czterdzieści torebek do wózka i jedziemy triumfalnie do kasy. Teraz jeszcze szybka decyzja, którą spośród czterdziestu kart kredytowych wyjąć, i już po wszystkim, możemy wracać do domu. Mamy spokój aż do następnych zakupów.
W tym samym czasie ktoś inny, może w innym sklepie, zastanawia się, czy włożyć do koszyka bułkę czy kefir, gdyż na jedno i drugie nie starczy mu pieniędzy. Obrazek taki pod piórem pisarza pozytywisty rozrósłby się do rozmiarów noweli, gdyby oczywiście hipermarkety i wózki sklepowe istniały w czasach Prusa i Orzeszkowej. Czterdzieści torebek chipsów obciążałoby sumienie próżnego konsumenta, nieczułego na los pokrzywdzonych, a może i nieświadomego ich losu. Dalej już tylko od fantazji autora by zależało, czy jakimś zbiegiem okoliczności chipsy trafiłyby do gardeł głodnych dzieci (pańskie sumienie może by się obudziło na ich widok), czy też egoistyczny przedstawiciel klasy uprzywilejowanej sam zjadłby zawartość całego wózka i zasłużenie zmarł na niestrawność.
Piękna historia, ale dziś trzeba by ją napisać inaczej. Nabywca czterdziestu torebek chipsów i skrzynki piwa stwierdziłby przed sklepem, że nie ma jak przywieźć swoich zakupów do domu, aby obejrzeć w telewizji upragniony mecz, gdyż w miejscu, gdzie zostawił samochód, stałoby auto z klocków lego, a wokół mnóstwo identycznych aut, wszystkie w tym samym kolorze, z identyczną tapicerką i identycznym numerem rejestracyjnym. Z hipermarketu tymczasem wylewałby się tłum identycznych jak on nabywców chipsów i piwa, wszyscy o jednakowych twarzach i jednakowo ubrani, każdy z wózkiem, aż w końcu stałoby się tak ciasno, że nie sposób by się było poruszyć. W chwili, gdy napięcie doszłoby do zenitu, musiałoby się wydarzyć coś, co by rozwiązało kryzys i dało czytelnikom wytchnienie. Dobry pisarz (lepszy od średniego felietonisty) na pewno by znalazł sposób.
Teraz pytanie językowe (bo tak się składa, że felietonista zajmuje się językiem): czy gdyby masowy nabywca chrupków ziemniaczanych – zwielokrotniony jak w filmie John Malkovich – miał rzeczywiście stać się bohaterem jakiegoś kawałka prozy, to powinien ze sklepu wyjechać z wózkiem pełnym „chipsów” czy jednak „czipsów”?
W pewnym badaniu dziewięćdziesiąt procent zapytanych oświadczyło, że mając do wyboru „chipsy” i „czipsy”, wybraliby te pierwsze jako smaczniejsze. O tym, że „chipsy” smakują lepiej, ich producenci muszą wiedzieć albo wyczuwają to intuicyjnie, inaczej trudno byłoby wyjaśnić, dlaczego „czipsów” w handlu nie ma (mimo że są w słownikach). Można całymi godzinami błądzić w labiryncie półek sklepowych i umrzeć z głodu, jeśli się ktoś uprze, że prócz „czipsów” niczego nie weźmie do ust.
Z opinią konsumentów i producentów nie zgadza się profesor Jerzy Bralczyk: jego zdaniem lepiej smakują „czipsy”, słychać nawet, jak chrupią. Kto chce dokładniej poznać stanowisko profesora, powinien zajrzeć do jego książki Nowe słowa. Przekona się, że nie ma słów o kształcie obojętnym: jedne chrupią albo zgrzytają, inne kuszą prestiżem i elegancją, jeszcze inne rażą niewyszukaniem, rozczarowują banalnością, odpychają samym brzmieniem.
Zatem „chipsy” czy „czipsy” w koszyku lub wózku sklepowym bohatera naszych czasów? Obca nazwa onieśmiela, stwarza dystans, rodzima natomiast, a choćby spolszczona, pozwala lepiej wczuć się w położenie postaci. Dlatego w beletrystyce wyrazów obcych jest mało, beletryści unikają ich jak zatrutej strzały. Hasło „Dobre, bo polskie” sprawdza się tutaj jak znalazł. Kto wie, może bohater naszych czasów powinien wyjeżdżać z hipermarketu z wózkiem pełnym prażynek?
Niełatwa decyzja i niełatwy nasz jako los konsumentów. Przemierzamy z wózkiem tysiące kilometrów wśród regałów sklepowych, medytując, czy wybrać jogurt firmy X, czy Y, czy w małym opakowaniu, czy w dużym, czy z mleka krowiego, czy koziego. Do przysłowia „Każdy pcha swój wózek” można dziś dopisać jedno słowo: sklepowy.