Michał Szablewski: Gdzieś tam
Gdzieś tam – za drzewami, była posiadłość Hendersona. Wszystkiego był dom, dwie szopy, stodoła, garaż, zbiornik na wodę i płotem wydzielona przestrzeń dla koni. Koni za dużo to już nie było. Najlepsze musiał sprzedać, gdy z miasta odeszli górnicy, wierni klienci prowadzonej przez niego restauracji. Syn jego, Franz, szwendał się potem ze smutną miną ze trzy, cztery tygodnie.
Panie, jak on uwielbiał ujarzmiać konie. Godzinami obstawiał barierki i wkręcał wzrok w najbardziej niepokorne ogiery. Pobudzony historyjkami z dzikiego zachodu wybierał te czarne, największe. Jak już sobie jakiegoś upatrzył, to nie było zmiłuj. Mielił lasso w łapach aż mu knykcie bielały. Błysk w tych jego ślepiach widziałem nawet tutaj – w zaroślach, gdzie spędzałem długie dni, lata i miesiące, obserwując Hendersonów.
No właśnie, Hendersonów, bo kilku ich było. Starego, mamę Sissy, Franza i dwie dziewczyny – Josephine i Lilly. Jak można tak skrajnie różnie nazwać swoje córki? Obie weszły w swoje role: Josephine zawsze siedziała na werandzie, czytając książki, a Lilly, cała umorusana błotem, biegała przez pola; gdy trochę podrosła, dawała się obmacywać chłopcom za szopą.
Stary Henderson, gdy tylko trochę sobie wypił, miał pewien nieznośny nawyk. Widywałem to często: wsiadał do swojego niebieskiego pick up-a, Forda F-setki, wyjeżdżał w stronę lasu, łapał pobocza, zaliczając zderzakiem drzewa i krzewy. Samochód poobijany miał niemiłosiernie; farba w wielu miejscach totalnie już odeszła – a właśnie ślady niebieskiego lakieru wypatrzyłem na drzewie, u stóp którego leżało zimne ciało córki O’Briena.
Tamto chłodne popołudnie pamiętam doskonale. Ciało znalazł przypadkowy myśliwy. Kiedy zajechałem na miejsce rozlatującą się Crown Victorią, jako pierwszy podszedłem do trupa. Przyłożyłem dłoń do policzka, chcąc ocenić, jak bardzo jest zimna. Patrzyła się na mnie otwartymi oczami, a gdzieniegdzie tliły się jeszcze w powietrzu jej dogasające powoli marzenia. Piękna, młoda, martwa kobieta, z ulatniającą się pełnią życia i radości. Dużo wtedy piłem. Na miejscu byli gapie, więc musiałem schować się za drzewem, żeby móc pociągnąć z piersiówki. Wtedy spostrzegłem tę wstęgę lakieru.
Nazajutrz, gdy przytargaliśmy Hendersona na posterunek, miał doskonałe alibi. Pięć osób widziało go dzień wcześniej na targach klaczy w Santiso. Skurwysyny zeznają wszystko za flaszkę dobrej whiskey, a ten wyczarował jeszcze kwity za parking, rachunki ze stacji benzynowej i hotelu. Przygotował się dobrze, to mu przyznam. Po dwóch miesiącach wszystkie ślady były już martwe i biuro postanowiło umorzyć śledztwo.
Ale ja wiedziałem swoje. Wiedziałem, że to ten pijany skurwiel, stary koniojebca, spasły knur, że to on i że to te jego wielkie spocone łapska zostawiły czerwoną pręgę na szyi młodziutkiej Mary O’Brien. Każdą wolną chwilę spędzałem więc na pagórku, skąd miałem dobry ogląd jego gospodarstwa. Dorobek jego życia, powód do dumy. Niedoczekanie, powtarzałem sobie, niedoczekanie.
(…)
Cały tekst do przeczytania w Suplemencie 2015