20 sty

Lajos Grendel: Dzwony Einsteina. Opowieść z Absurdystanu

przełożył Miłosz Waligórski

Spotkania z niedoścignionym Ja
Moja droga przez mękę rozpoczęła się w przededniu rewolucji. Narada naszego podziemnego ugrupowania, które składało się głównie ze studentów – mnie trzydziestodziewięcioletniego brano tam za starca – i zajmowało się powielaniem oraz kolportażem wydawnictw samizdatowych, właśnie dobiegła końca. Pierwszy wyszedł Viktor, a potem para narzeczonych: Robi i Mónika. Mieszkanie Dóry przypominało pole bitwy. Wieczorem otworzyliśmy szampana i świętowaliśmy prolog rewolucji. Już nikt się nie bał, wszyscy w euforycznym oczekiwaniu tylko odliczali minuty. Nie byłem zmęczony, raczej po prostu ogarnęło mnie lenistwo, więc położyłem się na łóżku. Mężczyźni w moim wieku lubią wylegiwać się przed telewizorem lub z gazetą. Spokojnie sobie barłożą, ponieważ nauczyli się, że ważne rzeczy i tak mogą poczekać.
Zamknąłem oczy i zaraz zjawiła się przede mną miła wizja. Zobaczyłem wiosenną łąkę, na łące bzyczały pszczółki, skądś sączyła się Sonata Księżycowa, a z nieba świeciło olśniewające słońce. Sielankowy krajobraz przecinał łysy wędrowiec z olbrzymią trąbą w ręce. Tę idyllę rozerwał na strzępy dzwonek telefonu. W słuchawce odezwał się jakiś nieprzyjemny mężczyzna.
– Turkawka? – zapytał przez nos i nie czekając na moją reakcję, przedstawił się: – Tu Perliczka. Zgłoście się do towarzysza Łopuchy. Jeszcze tej nocy.
– Z matki sobie tak żartuj – powiedziałem i przerwałem połączenie.
Tymczasem Dóra zdążyła się rozebrać. Dawniej, kiedy między nami wciąż iskrzyła świeża miłość, często nalegała, abyśmy się pobrali, ale że już raz byłem żonaty, odmawiałem. Później sama uznała, że lepiej, jeśli będziemy żyć na kocią łapę, bo w takim układzie można bezpieczniej konspirować. Widok jej nagości łaskotliwie mnie zelektryzował. Kiedyś regularnie zażywaliśmy wspólnych kąpieli, siedzieliśmy w wąskiej wannie, namiętnie patrzyli sobie w oczy i wzajemnie się namydlali. Z czasem jednak stwierdziliśmy, że wygodniej będzie kąpać się osobno. Na końcu zaś doszło do tego, że kładliśmy się do łóżka nie po to, by się kochać, ale po to, by spać.
Podczas gdy Dóra bawiła w łazience, ja miałem nowe widzenie. Tym razem przede mną stała koza z długą bródką i lśniącymi rogami. Beztrosko pasła się na zboczu rowu, w którym bezładnie leżały zardzewiałe druty i dziurawe miski. Nieopodal uwijała się brygada pracy socjalistycznej. Budowali wieżowiec. Ni stąd, ni zowąd pojawił się tam również żuraw. Dźwigowy zaklął, bo koza stanęła mu na drodze i – nieczuła na wszelkie prośby – uparcie tkwiła w miejscu. Ostatecznie porządek zaprowadził kierownik brygady, w końcu był nim nie od parady. Przywiązawszy do kozy hak żurawia, podniósł ją na ósme piętro budowanego domu i postawił na balkonie. W powietrzu rozpaczliwie beczała i wierzgała nogami. Mee – powiedziała wreszcie, choć nie wiem: po słowacku czy po węgiersku. Powinniśmy ją upiec – zaproponował brygadzista. Już prawie spałem, lecz w mój półsen znowu wdarł się ów paskudny nosowy głos. Tym razem mi groził:
– Słuchajcie, Turkawka! My nie żartujemy. Jeżeli znów nie posłuchacie rozkazu albo nas zdradzicie, wykończymy was, przysięgam!
– Jeśli pan zaraz nie przestanie, zawiadomię policję – odpowiedziałem.
– Droga wolna – drwił. – Wybiła twoja godzina, łajdaku! Zdechniesz jak pies!
Potem ja zająłem łazienkę, a Dóra weszła do łóżka. Nosiła nocną koszulę, co przyjąłem z ukontentowaniem. W funkcjonującym między nami systemie znaków oznaczało to bowiem, że ona też chce spać. Gdyby było inaczej, nie włożyłaby jej.
Napełniłem wannę wodą, a kiedy się zanurzyłem, zmęczenie psychiczne stopniowo przeszło w fizyczną odrętwiałość. Leżałem nieruchomo, pełen obaw o własne zdrowie. W ostatnich dniach i tygodniach za dużo pracowałem, za dużo paliłem i za dużo piłem. W moim wieku powinienem bardziej na siebie uważać. Z drugiej strony zaś rozpierały mnie szczęście i ekscytacja. Czułem, że reżim, ta zakłamana, skorumpowana i bezdennie zidiociała groza, którą kolejny raz zasiał u nas rosyjski okupant, wydaje już ostatnie tchnienie. Trzeszczała i pękała we wszystkich szwach, widzieli to nawet jej zwolennicy. Czekając na dzień pospolitego ruszenia, jednocześnie drżałem z niepokoju. Obawiałem się krwawej łaźni, wyzwolenia lawiny afektów, która zmiecie nie tylko winnych, lecz także stada potulnych baranków.
Te beczące stworzenia właśnie stanęły mi przed oczami. Swoją sielankowością scena przypominała to, co widziałem wcześniej, z tym że teraz na łące pasły się barany i owce, a z nieba dawał koncert kwartet smyczkowy złożony z dwóch aniołów i dwóch świętych. Grali Vivaldiego. Ja pasłem się razem z owcami, byłem jedną z nich. Nad naszym wełnistym spokojem czuwali opiekuńczy pasterz i jeden owczarek puli. W tak doborowym towarzystwie bezpiecznie poczułoby się i największe strachajło, a jeśli do tego miałoby o sobie dobre mniemanie, gotowe byłoby pomyśleć, że i wilk nie dałby mu rady. W tym wszystkim coś mi jednak nie pasowało. Pastuszek, na oko kulturalny, rosły młodzieniec, zamiast delektować się muzyką Vivaldiego, studiował Państwo a rewolucję Lenina. U góry dwóch świętych i dwóch aniołów tak zatraciło się w muzyce, że nawet nie zauważyli osobliwej sprzeczności między tym, co młody baca powinien był robić, a tym, co robił. Tymczasem ja, najbystrzejsza owca w stadzie, zauważyłem to natychmiast. Czyżby chodziło o jakiś chytry podstęp? Czyżbyśmy mieli przed sobą wilka w ludzkiej skórze? Wstrząsnął mną dreszcz, a każdy włosek mojej wełny wypełniła elektryczność. Jeśli rzeczywiście tak jest, niezwłocznie muszę zwrócić się o pomoc do niebiańskich muzyków. Przerażony zabeczałem jak róg alpejski – jakoś wyleciało mi z głowy, że ci u góry nie rozumieją mojego języka i mówią tylko po ludzku – za co jeden ze świętych upomniał mnie, żebym był cicho, gdyż zakłócam spokój okolicy.

(…)

Cały tekst do przeczytania w numerze 4/2015 “Wyspy”