23 wrz

Marek Olszewski: Rodzina jako źródło cierpień?

Zośka Papużanka, Szopka. Świat Książki, Warszawa 2012.

Chyba każdy, kto ma na swoim koncie próby pisania fabuł do szuflady, chciałby zaliczyć tak mocny debiut jak mieszkająca w Krakowie Zośka Papużanka (rocznik 1978). Jej pierwszą powieść wydał Świat Książki w prestiżowej serii „Nowa proza polska”, której mocną markę ustaliły między innymi nazwiska Jerzego Pilcha, Michała Witkowskiego czy Ingi Iwasiów. Jakby tego było mało, Szopka znalazła się wśród literackiej trójki nominowanej do Paszportów Polityki za rok 2012, zostawiając w tyle wielu uznanych autorów, których personalia można odszukać na internetowej stronie „Polityki”.

Nietrudno wyrobić sobie zdanie o powieści Papużanki jeszcze zanim się ją przeczyta. Przed prostotą takiego rozwiązania chciałbym zawczasu przestrzec. Najpierw trafia się notka wydawcy na skrzydełku obwoluty, rekomendująca Szopkę jako kolejne ogniwo łańcucha Zapolska-Kuczok (czytaj: dekonstrukcja mitu polskiej rodziny). Z tym rozpoznaniem doskonale koresponduje tytuł książki, budzący skojarzenia z hipokryzją, zakłamaniem, farsą oraz okładka, na której widnieje zbudowana z niezbyt pasujących do siebie klocków szopka (metafora podtrzymywanych na siłę więzi rodzinnych, które są o krok od całkowitego rozpadu). Wystarczy dodać do siebie wszystkie te skojarzenia, opatrzyć je wydobytym z głębin podświadomości kontekstem twórczości kilku laureatów Paszportów Polityki z lat ubiegłych (niech będą to na przykład: Sylwia Chutnik, Sławomir Shuty oraz – nie kto inny – Wojciech Kuczok) i… voilà! Interpretacja gotowa! Stop. Co prawda, każda z powyższych hipotez skrywa w sobie ziarno prawdy, ale otwieranie Szopki tym kluczem jest jak wchodzenie do domu przez okno. Można w ten sposób coś przeoczyć.

W pierwszym rzędzie należy upomnieć się o subtelność brawurowo napisanej prozy Papużanki, której nie pasuje krzykliwa gęba lewicowej działaczki podkładającej ładunek wybuchowy pod konserwatywne wartości. Zbyt wiele tu półcieni, humoru, niejednoznaczności, by sugerować tego typu grubymi nićmi szyte rozpoznania. Znakomita jest scena końcowa na cmentarzu, gdzie pełna rezygnacji i żalu bohaterka spotyka małego beztroskiego chłopca, który na głos matki, upominającej go, by nałożył czapkę, wypowiada słowa dawno niesłyszane: „Nie martw się. Jest mi dobrze”. Czy ukojenie, które staje się wówczas udziałem bohaterki to rodzaj katharsis? Czy skrywa ono nadzieję na nowy początek, możliwość zacieśnienia więzów rodzinnych, których przyszłość stoi pod znakiem zapytania? Czy jest obietnicą odgonienia demonów rodzinnej przeszłości, którą zwiastują nowe pokolenia? A może to symboliczne odcięcie pępowiny, uwolnienie się spod władzy macierzyńskiej, wybór niezależnej drogi?

Szopkę odbiera się raczej jako osobisty zapis oraz precyzyjne studium charakterów niż tendencyjny tekst o rozkładzie „rodziny pełnej winy” gotowy do wyniesienia na wojujące sztandary. Powiedziałbym raczej, że ponure, napawające strachem, a jednocześnie dziwnie znajome obrazki z dnia codziennego (kłótnie, niesłuszne oskarżenia, egoizm…) równoważone są fragmentami pozytywnymi, może i naiwną dziecięcą dobrocią, przynoszącym wytchnienie sentymentalizmem. Powieść wyzbyta jest natarczywości, stawia raczej na drobiazgowość obserwacji i mówi: wnioski wyciągnijcie sami. Nie ma tu przejaskrawień, efekciarstwa – jest za to kilka kręgów piekła codziennej udręki ludzi skazanych na siebie ze względu na podpisany cyrograf wiążącej ich tradycji. Rozwód? „Nawet o tym nie myśl, bo to nie po polsku, jak się rozwiedziesz, buty ci przepadną, wakacje w Grecji ci przepadną i szkoła muzyczna dziewczynkom. Głupia jesteś, Elka, dom ci wybudował, paproci pod stopy nasłał, żeby pachniało lasem, a że na te paprocie rzyga, to jest twoja sprawa” – tak jednej z bohaterek radzi pełen ironii narrator, gdy ta zamierza rozwieść się z mężem-pijakiem.

Ta dość skromna objętościowo książka ma szeroko zakrojone ambicje: z kilku perspektyw narracyjnych opowiada historię, której ramy czasowe można zamknąć pomiędzy okresem drugiej wojny światowej a teraźniejszością XXI wieku. Gdzieś w tle wrze historia – Wehrmacht, później: peweksy, kolejki, mięso kupowane na kartki. To ważny kontekst życia bohaterów, który jednak nigdy nie wychodzi na pierwszy plan. Szopka nie jest ani powieścią historyczną, ani polityczną. Stawia przede wszystkim na staranne odmalowywanie relacji między członkami rodziny. Na przestrzeni ponad półwiecza czytelnik śledzi losy trzech pokoleń, które – co istotne – nie są prezentowane z jednakową wnikliwością. Życiorysy niektórych postaci schodzą na dalszy plan, ujęte są przekrojowo, dominuje zaś elipsa, faworyzowane są tylko niektóre wątki. Z tego też powodu wahałbym się przed zaklasyfikowaniem powieści Papużanki jako sagi rodzinnej.

Postacią centralną jest tutaj ojciec (później występujący również jako dziadek), który sprowadził się z pomorskiej wsi do Krakowa, by tu razem z nowopoznaną wdową oraz jej pięcioletnim synkiem, Maciusiem, dać początek rodzinnej opowieści. Kiedy na pytanie o to, czy chce mieć tatę, mały Maciuś bez zająknięcia odpowiada również pytająco: „A będę dostawał lanie?”, trudno nie pomyśleć, że zaczyna się kolejny wariant dobrze znanej opowieści o fallocentrycznej opresji, którą skrywa „tradycyjna polska rodzina”. A jednak nie tym razem. Papużanka wywraca na nice ten schemat: zamiast pięści ojca elementem destabilizującym wszelki porządek jest psychiczny terror uprawiany przez rozwrzeszczaną Matkę Polkę, której nikt nie ma odwagi powiedzieć nie. To nieosiągalne słowo padnie dopiero po wielu latach rodzinnego milczenia z ust wnuczki – alter ego autorki? – która w noc wigilijną sprzeciwi się odpychającej babce, tworząc wyrwę w powielanym bezrefleksyjnie schemacie. Przy okazji udowodni również, że szczęście może zależeć od pozornie niewiele znaczącej, a przecież tak trudnej do osiągnięcia chwili szczerości.

Szopka jest opowieścią o kryzysie męskości, w której kanoniczne: „dom zbudować, drzewo posadzić, syna spłodzić” zostaje zastąpione groteskową matriarchalną trawestacją, prezentującą szyld rozwrzeszczanej matrony: „Marchew odłożyć. Ręce wytrzeć. Nieprzyjaciela wypatroszyć”. Oprócz tłamszonego przez żonę dziadka, który całe życie stara się jej unikać, uciekając czy to w sen, czy to w pracę, również inni ukazani w powieści mężczyźni scharakteryzowani są jako bezradne kukiełki: pradziadek Michał, który powiesił się, gdy został wydziedziczony przez żonę i dzieci; syn Maciuś, który zniszczył własną rodzinę, wybierając alkohol i wieczną niedojrzałość u boku nadopiekuńczej matki; mąż Wandy, który, mając na uwadze panujące w rodzinie stosunki, nie przeciwstawił się teściowej.

Pierwszą osobą, która dostrzega nienormalność sytuacji jest córka, Wanda – okazuje się jednak zbyt słaba, by naruszyć panujący status quo. Z powieści Papużanki wynika, że rodzina niewiele ma wspólnego z oazą spokoju – jest raczej polem walki, codziennym wyzwaniem, często też ciężarem. Trudno temu zaprzeczać. Zarzewie buntu, którego początkiem było cierpienie Wandy powoli narasta i wybucha pełnym blaskiem dopiero w kolejnym pokoleniu. Córka Wandy odkrywa w dziadku człowieka, którego nikt wcześniej nie miał odwagi ani chęci zauważyć. To niezwykle ciepła i wzruszająca relacja, pełna szczerej i nieskrępowanej miłości, której tak bardzo dotychczas brakowało w rodzinie. Tchnie nadzieją i optymizmem, które przychodzą wraz z niczym jeszcze nieskażoną młodością. Dziadek zyskuje autorytet w oczach dziecka, które z czasem przeradza się w dojrzałą kobietę, również matkę. Od samego początku wtajemnicza wnuczkę w świat – zabiera ją na zimowe ferie do Zakopanego, pokazuje fascynującą rzeczywistość kolorowego Peweksu, podarowuje wymarzony znaczek w sklepie filatelistycznym. Jest. Nareszcie jest.

Czy to długo wyczekiwane spotkanie, autentyczna więź wnuczki z dziadkiem byłaby możliwa poza tak ambiwalentnie w całej powieści waloryzowaną rodziną? Wciąż się zastanawiam. To jedno z wielu pytań, które skłania mnie do złagodzenia apodyktycznego tytułu tej recenzji i opatrzenia go znakiem zapytania.