20 lip

Marek Ławrynowicz: Rusek

Jakoś tak na wiosnę tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego do Daniluka przyjechał jego brat Jan, który już w czasie wojny odbił się od rodziny, pojechał na wschodnią Ukrainę, do Doniecka, gdzie pracował w kopalni. Na front nie poszedł, bo miał krzywą nogę, którą złamał w dzieciństwie, a potem jakiś domorosły chirurg ze wschodniej Galicji źle mu ją złożył do kupy. Na co dzień krzywa noga w niczym nie przeszkadzała Jankowi Danilukowi, tyle że nazywali go kuternogą, a gdy się upił, ściągało go w prawo, co znacznie utrudniało powrót do domu. W Doniecku Jan przeobraził się w Iwana, Wanię, Waniuszę, zależnie od okoliczności. Był lubiany i mile widziany podczas wszelkich uroczystości towarzyskich, bo od dzieciństwa grał na akordeonie – harmoszce, jak sam mówił, i z biegiem czasu doszedł do dużej w tym względzie biegłości, miał ogromny repertuar i każdemu mógł zagrać to, co sobie zamarzył. Miał też Wania Daniluk pewną przypadłość, którą irytował kolegów z kopalni. Gdy się napił, przechwalał się Polską. Nie twierdził wcale, że Polska jest większa, bogatsza, czy lepiej uzbrojona od Związku Radzieckiego. Nie o to szło. Gdy ktoś mu się nie spodobał, Wania mówił do niego tak:
– Ty, Fiodor (albo inaczej) urodziłeś się tu i tu zdechniesz, takie twoje zasrane życie. A ja gdybym tylko chciał, mógłbym pojechać do Polski i tam zdechnąć całkiem inaczej niż ty, po pańsku. Dlatego Fiodor masz przede mną czapkę zdejmować i mówić do mnie towarzyszu Daniluk.
Obrażeni koledzy z kopalni próbowali sobie żartować tej jego Polski i obiecywać, że jak wypiją jeszcze pół litra, to zagarną tę całą Polskę z powrotem i Daniluk już nie będzie się stawiał, ale Wania nie dawał się zbić z pantałyku.
– Wiecie – chrypiał, nalewając sobie do szklanki spirytusu – co to jest Polska?
– A gówno ta twoja Polska, napluć na nią i tyle.
– Polska to jest zachód, durnie. Cywilizacja, ale wy ryjecie tylko w ziemi jak krety i nawet nie wiecie, co to znaczy.
– Pójdziemy i na ten twój zachód, sami nam sznur sprzedadzą, na którym ich powiesimy.
Ale mimo tego rodzaju obietnic markotnieli, bo każdy człowiek sowiecki, czy należał do Partii, czy nie, czy przeszedł przez twardą szkołę Komsomołu, czy się tylko prześlizgnął, wiedział: na wschodzie jest Kołyma, Kamczatka, czyli generalnie piekło. A z tego w oczywisty sposób wynika, że na zachodzie musi być raj.
Iwan Daniluk był to człowiek ambitny. Bardzo lubił, gdy go chwalono, po nocach śniło mu się, że wręczają mu medale i ogłaszają za bohatera Związku Radzieckiego. Dlatego gdy zapanowała moda na stachanowców, zaraz przystąpił do współzawodnictwa. Tyle że tu trzeba było mieć parę w rękach, a Daniluk był mały, chudy, jako się rzekło kuternoga, czyli na stachanowca nie miał warunków. Nie bacząc na to, rzucił się w wir pracy i upadając ze zmęczenia, samą tylko ambicją wykręcił 157% procent normy. Po osiągnięciu tego wyniku spał całe dwie doby, a potem obudził się i czekał na oklaski. Jednak gdy na ścianie zakładu zawiśli stachanowcy, Daniluka wśród nich nie było. Wściekł się do tego stopnia, że poszedł do sekretarza kopalnianej organizacji partyjnej. Towarzysz sekretarz wysłuchał go, a potem rzekł twardo i po proletariacku:
– No i gdzie ty się Daniluk pchasz z tymi swoimi procencikami? Ty popatrz kto tam wisi: Bondar – 323%, Bohdanow – 295%, Rybczuk 278%. A ty raptem job twoju mać 157%. Chujnia i tyle! Idź ty k czortu i nie wracaj więcej.
I Wania Daniluk wyszedł z gabinetu jak zbity pies, wlókł się na dół po schodach i cały czas przeżywał to, co mu towarzysz sekretarz sprawiedliwie i uczciwie powiedział. Osobliwie wzburzyło Daniluka słowo „chujnia” użyte w stosunku do jego stu pięćdziesięciu siedmiu procent. To jedno słowo sprawiło, że Daniluk obraził się na Związek Radziecki. Nie cieszyły go już łopoczące na wietrze czerwone sztandary, nie porywał entuzjazm mas. W pochodzie pierwszomajowym szedł z ponurą miną jak jakiś wróg klasowy. Po alkoholu stawał się agresywny, przypominał, że Polacy już raz zdobyli Kreml i zawsze mogą to zrobić po raz drugi, a wtedy on, Daniluk wejdzie po schodach na piętro i osobiście kopnie towarzysza sekretarza w dupę. Ponieważ tego rodzaju wywody nie były w Związku Radzieckim popularne ani bezpieczne, koledzy zaczęli od niego stronić i zdarzało się, że gdy z półlitrówką w kieszeni szukał towarzystwa, nie znajdował nikogo. Pił więc samotnie w domu, a potem grał na harmoszce My pierwsza brygada. Z tego powodu unikano go jeszcze bardziej.
Pewnego dnia rozeszły się słuchy, że znowu będzie można repatriować się do Polski. Daniluk natychmiast poszedł, gdzie trzeba, bez trudu udowodnił, że jest Polakiem i już po dwóch miesiącach wsiadł do pociągu. Siedząc w przedziale, cieszył się w duchu, że opuszcza ten okropny kraj, w którym poświęcenie, zaangażowanie i 157% normy to „chujnia” i nic więcej. Pociąg przystawał, potem znów ruszał, tak jakby się zastanawiał, czy istotnie należy przekraczać granicę. Wreszcie w nocy (tak by nikt nie zauważył) wjechał do Polski, a rano zatrzymał się na stacji Warszawa Wschodnia, gdzie Wania oszołomiony tak długą podróżą, wyszedł na peron i od razu wpadł w ramiona swojego brata Władka.
Poczekali na pociąg do Miedzeszyna i tak Iwan Daniluk, zwany także od czasu do czasu Jankiem, zjawił się w naszym domu.
Na drugim piętrze był mały wąski pokoik, w którym Danilukowie trzymali wózki dziecięce i inne tego rodzaju graty. Teraz go sprzątnięto, ustawiono w nim żelazne łóżko, które od lat stało rozebrane w piwnicy Mamci, rzucono na nie twardy materac i Wania mógł zamieszkać. Oprócz łóżka mieścił się w pokoiku tylko niewielki stolik, wąska szafa i jedno krzesło. Nie były to warunki lepsze niż w Związku Radzieckim, ale Janek Daniluk nie przejmował się tym za bardzo. Wpakował do szafy swoje nieliczne ubrania, rozsiadł się z harmoszką na łóżku i zaczął grać My pierwsza brygada. Na to pojawił się jego brat, który długo i sumiennie mu tłumaczył, że z punktu widzenia Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej ten utwór jest wybitnie niestosowny, żeby nie powiedzieć zakazany. Zdziwiło to Janka, zwanego Iwanem, bo w Doniecku nikt się Pierwszej brygady zasadniczo nie czepiał. Nie mogąc grać Pierwszej brygady, usiłował sobie przypomnieć różne ludowe melodie ze wschodniej Galicji, ale żadna nie chwyciła go za serce.
Zamknął harmoszkę w futerale i w domu ucichło. Władek Daniluk zaczął szukać dla brata pracy i wreszcie po linii partyjnej mu się udało. Zatrudniono Iwana w magazynie rur. Praca była bardzo prosta: pojawiali się ludzie z rurami i to oznaczało, że należy rury przyjąć. Po nich pojawiali się ludzie bez rur, co znaczyło, że należy im rury wydać według okazanej faktury. Nic więcej do roboty w magazynie nie było. Wania Daniluk ubrany w szarobury fartuch po całych dniach wydawał i przyjmował rury, a gdy nikt nic od niego nie chciał, siadał na twardym niewygodnym krzesełku i patrzył na rury. Kogoś by może ten widok cieszył, bo przecież miło pomyśleć, że w naszym kraju jest tak wiele rur a wszystkie idealnie okrągłe i elegancko połyskujące w półmroku. Daniluka jednak widok rur przygnębiał, więcej nawet, przyprawiał o cierpienie tak wielkie, że gdy miał wolną chwilę siedział w magazynie z zamkniętymi oczami, żeby na znienawidzone rury nie patrzeć. I zapewne te rury sprawiły, że Wania zaczął tęsknić za Związkiem Radzieckim.
Wszystko zaczęło się od tego, że w kinie „Szpak” w Falenicy nie wiadomo dlaczego wyświetlano stary radziecki film Wołga, Wołga. Daniluk widział ten film kilkakrotnie i postanowił obejrzeć go jeszcze raz. Ledwie zobaczył listonoszkę, Striełkę, odgrywaną przez samą Lubow Orłową, wzruszył się niepomiernie. Potem z zapartym tchem śledził perypetie bohaterów, śmiał się do łez z biurokraty Bywałowa, a podczas finału gdy śpiewano, że droga do komunizmu jest tak szeroka jak rzeka Wołga, rozpłakał się i przez całą drogę do Miedzeszyna nie mógł się uspokoić.
Od tego dnia Janek Daniluk znów stał się Wanią Danilukiem. Do pracy przynosił harmoszkę i w przerwach między wydawaniem i przyjmowaniem rur śpiewał, że „Szyraka strana maja radnaja”, „A ja idu szagaju pa Maskwie”, „Był odważnyj kapitan on prajechał mnogo stran”, „Sierdce tobie nie choczetsa pakoja”, a generalnie „Wstawaj strana narodna, wstawaj na smiertnyj boj”. W kraju będącym członkiem Układu Warszawskiego i wspólnoty socjalistycznej te pieśni nie powinny nikomu przeszkadzać, a jednak robotnikom przynoszącym i wynoszącym rury z magazynu wybitnie się one nie spodobały. Najpierw próbowali przekonać Daniluka, żeby zmienił repertuar, mówiąc:
– To nie jest jakaś pierdolona Rosja, Daniuluk.
Albo:
– Wypierdalaj na Kamczatkę z tą twoją harmoszką!
A gdy Daniluk nie zawracał na to uwagi i uparcie wyśpiewywał swoje, zwrócili się do dyrekcji z postulatem, że jak czegoś z Danilukiem nie zrobią, to oni, załoga pierdolną rury na posadzkę i zaczną strajk. Strajk był w tamtych czasach zjawiskiem wybitnie niepożądanym, toteż dyrekcja ugięła się, przeniosła Wanię Daniluka na stanowisko stróża nocnego i już bez przeszkód mógł wyśpiewywać, co mu w duszy grało i tylko czasami z pobliskich bloków dobiegał krzyk:
– Zamknij mordę ruska świnio!
Mimo że jako nocny stróż nie musiał patrzeć na rury, lecz mógł spokojnie podziwiać nocny całokształt, Daniluk nie był szczęśliwy. Choć trudno w to uwierzyć, brakowało mu Związku Radzieckiego. Sam nie wiedział, czego konkretnie, napisów cyrylicą, śpiewnej rosyjskiej mowy patosu, szumu czerwonych sztandarów, NKWD? Po prostu czuł, że nie jest tam, gdzie być powinien. Tęsknił do Donbasu, kopalń, plakatów ze stachanowcami wiszących na ścianach. W końcu tak go to męczyło, że nie wytrzymał i poszedł na ulicę Belwederską do ambasady Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Urzędnik, który go przyjął, był starszy wiekiem i traktował Daniluka po ojcowsku. Wysłuchał cierpliwie jego historii, a gdy na koniec Daniluk wyraził pragnienie natychmiastowego powrotu do Związku Radzieckiego, zamyślił się głęboko. Następnie stwierdził, że sprawa jest nieco skomplikowana i kazał Danilukowi przyjść za tydzień.
Na pozór życzenie Daniluka nie powinno być dla ambasady kłopotem: chce wracać, niech wraca. Rzecz jednak w tym, że do tej pory ambasada nigdy nie miała do czynienia z takim przypadkiem. W ramach repatriacji wyjechały do Polski miliony ludzi, ale żaden nie zapragnął wrócić. Służby dyplomatyczne nie wiedziały, jak postąpić w takim wypadku i nie pozostawało nic innego, tylko zapytać o opinię Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Moskwie.
Gdy po tygodniu Daniluk zgłosił się do ambasady, przyjął go już inny urzędnik, młodszy, mniej dobroduszny, za to zachowujący się w sposób charakterystyczny dla służb bynajmniej nie dyplomatycznych. Najpierw opieprzył Daniluka, że każdy człowiek na świecie powinien wiedzieć, gdzie jest jego ojczyzna i siedzieć w niej na dupie zamiast zawracać głowę dyplomacji. Potem kazał mu napisać, a właściwie sam mu podyktował stosowne podanie, a w końcu poinformował, że sprawie zostanie nadany bieg urzędowy i Daniluk ma się z nim skontaktować za miesiąc – tu wykazał się chwilową dobrodusznością i podał Wani swój numer telefonu. Daniluk wrócił do Miedzeszyna pełen nadziei. Skoro go opieprzano, jak nic znów zaczęto w nim widzieć obywatela Związku Radzieckiego.
Tymczasem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Moskwie ścierały się różne stanowiska. Pierwsi twierdzili, że Daniluk to skończony czubek i szkoda radzieckiej psychiatrii na zajmowanie się takim debilem. Niech go sobie wsadzają do psychuszki w Polsce. Drugie stanowisko było zgoła przeciwne. Jego zwolennicy widzieli w Daniluku proletariusza, który dopiero gdy opuścił państwo robotników i chłopów, zrozumiał, jak wiele utracił i oto powrócił na leninowską drogę. Należy uczynić Daniluka bohaterem licznych artykułów prasowych i audycji radiowych, a następnie napisać za niego książkę, z której każdy radziecki uczeń będzie się mógł dowiedzieć, w jak wspaniałym kraju żyje. Trzecia grupa miała na sprawę Daniluka pogląd prosty: nie zawracajcie nam głowy duperelami, bo my tu rządzimy światem i mamy poważniejsze problemy.
Nie mogąc dojść do porozumienia, urzędnicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych postanowili zasięgnąć opinii Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, a gruncie rzeczy tak zwanego sekretariatu, bo Komitet Centralny zbierał się zbyt rzadko i na zbyt krótko, by znaleźć czas na zajmowanie się Danilukiem.
W sekretariacie zajął się sprawą starszy już towarzysz, który podszedł do rzeczy praktycznie. „Obywatel Daniluk – pisał do ministerstwa – sam nie wie, czego chce. Raz chce być stachanowcem, potem Polakiem, a potem znowu stachanowcem. Jest to element niedojrzały klasowo, jak już trafił do Polski niech tam siedzi i nie zawraca głowy”. Ministerstwo Spraw Zagranicznych podzieliło w całej rozciągłości stanowisko sekretariatu i przesłało stosowne pismo do ambasady w Warszawie. Wezwano tam Daniluka i zawiadomiono, że odpowiedź jest odmowna, w związku z czym sprawa jego rerepatriacji do ZSRR zasadniczo upada.
Wania Daniuluk zareagował na to, jak każdy by zareagował: poszedł i upił się. Kiedy już wytrzeźwiał, w jego postępowaniu nie dało się zauważyć ani odrobiny racjonalizmu. Normalny człowiek pogodziłby się z losem, wstąpiłby do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej i tam służyłby wiadomej sprawie. Ale nie Wania Daniluk. On chciał do Związku Radzieckiego i koniec. Wziął parę dni wolnego i pojechał do wybranej z mapy miejscowości Dubienka leżącej nad graniczną rzeką Bug. Udawał tam miłośnika przyrody nadbużańskiej, a w gruncie rzeczy łaził, gdzie nie trzeba i zastanawiał się. Rzeka wydała mu się zachęcająca, nie za bardzo szeroka, dość spokojna, tyle że woda była przerażająco zimna, jako że to był marzec. W dzieciństwie uczono obu Daniluków, że przed świętym Janem nie należy wchodzić do wody i to zdecydowało o terminie ucieczki.
W noc świętojańską, gdy lud po obu stronach granicy przypominał sobie dawne zwyczaje, a dziewczęta i chłopcy mieli się ku sobie bardziej niż podczas jakiejkolwiek innej nocy, Daniluk mając ze sobą jedynie węzełek zawierający najpotrzebniejsze rzeczy, wszedł do rzeki Bug i powoli, starając się nie robić najmniejszego hałasu, zaczął płynąć w stronę Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, aż gdy był już w połowie drogi w Związku Radzieckim, zapalił się reflektor i oświetlił Daniluka. Wania powinien nurkować i zawrócić, ale był zbyt zdeterminowany: odrzucił tobołek i z całych sił waląc rękami w wodę, płynął najszybciej, jak potrafił. Nie minęło pięć minut a stanął na ziemi radzieckiej i poczuł się szczęśliwy. Jego radość nie trwała jednak długo, bo zza pobliskich krzaczków wyszła radziecka straż graniczna, która powitała Daniluka słowami:
– Ruki w wierch!
Daniluk posłusznie uniósł ręce do góry, a po chwili został skuty kajdankami. Nad brzegiem pojawił się gazik pograniczników i Daniluka odwieziono do aresztu. W śledztwie przyznał się do wszystkiego i uznając swoją winę, złożył podanie z prośbą, by postawiono go przed radzieckim sądem, a następnie umieszczono w radzieckim zakładzie karnym. I zapewne to pismo oraz zapewnienia, że chce do końca życia pozostać w ZSRR, choćby to nawet była Kołyma, sprawiły, że przy pierwszej okazji deportowano Daniluka do Polski. Za nielegalne przekroczenie granicy dostał siedem lat, ale za dobre sprawowanie zwolniono go po czterech. Nie powrócił jednak do naszego domu, lecz osiadł we wsi Dubienka, gdzie pracowicie uprawiał ziemię, a gdy miał trochę czasu, szedł nad rzekę, siadał na brzegu i patrzył na Związek Radziecki. Nie ożenił się, mało z kim gadał, potem się zestarzał i wreszcie wiele lat później umarł, siedząc nad rzeką i patrząc na drugi brzeg.
Jego brat Władek z żoną i dorosłymi już dziećmi pojechał na pogrzeb. Ludzie z Dubienki patrzyli na nich ponuro i nieprzyjaźnie. Pokręcili się, obejrzeli mało co wart dom Iwana, rzekę i wrócili do Miedzeszyna. I nic nie pozostało po człowieku, który jak nikt w Polsce kochał Związek Radziecki.