17 lip

Magdalena Wojak: Z Heraklitem za pan brat

Andrzej Franaszek, Miłosz. Biografia. Wydawnictwo Znak, Kraków 2011.

To było niezwykłe spotkanie. Bardzo osobiste, intymne: autora biografii z jego bohaterem, moje z poetą, którego czytam z pasją od wielu lat, spotkanie życia i dzieła, człowieka i losu przeoranego przez historię, fenomenu i próbującego go ująć słowa. Lektura długa jak podróż w nieznane, zamykająca w sobie, pochłaniająca bez reszty, oddalająca od spraw codziennych, zanurzająca w zjawisku o nazwie: Miłosz.

Andrzej Franaszek „namówiony” przez Joannę Gromek i Jerzego Illga przez dziesięć lat zbierał materiał, by je opisać. Stworzył książkę niezwykle bogatą merytorycznie i faktograficznie (same przypisy stanowią jedną trzecią całości), jednocześnie snując fascynującą literacką opowieść napisaną z dużym wdziękiem, taktem i pomysłem. Autor bardzo silnie splata życie Czesława Miłosza z jego tekstami, cytaty stają się pewnego rodzaju faktami, żyją własnym życiem i o życiu świadczą, pulsują, płyną. Niejednokrotnie przekraczają granice rozdziałów – tak jak ich autor wyrastał poza swój czas, wychylając się, by usłyszeć choć szum heraklitejskiej rzeki.


Książka Franaszka, jak na biografię przystało, opowiada życie poety zgodnie z jego nurtem – chronologicznie, jednak czasem zdarzają się wiry i mielizny – obok nurtu głównego pojawia się inny, ukryty, wypływający z głębin ku powierzchni (lub odwrotnie). Obok wydarzeń z życia głównego bohatera odnotowanych z dużą pieczołowitością współistnieje nie tylko znakomicie odmalowane ich tło historyczne, ale nade wszystko ważny wydaje się kontekst psychologiczny.

Wierny uczeń mistrza z Efezu (pisał o nim już w maturalnym wypracowaniu) wiedział, że charakter człowieka jest jego przeznaczeniem. Obdarzony talentem (rozumianym po Mannowsku jako zdolność do posiadania własnego losu), metafizyczną wyobraźnią odsłaniającą już od najmłodszych lat piękno i grozę istnienia oraz sumieniem skrupulanta niejednokrotnie czuł się jak nagi rozbitek na brzegu bezludnej wyspy – pełen winy i łaski, pokory i buntu, obolały i wybrany, wydany na pastwę żywiołów i egoista, pan samego siebie, zdolny do modlitwy i rubasznego śmiechu. Okrzyknięty mianem zdrajcy, uznany za proroka, sam siebie nazywał garbusem, kaleką, który musi słono płacić za wgląd w tajemnicę świata.

Podobnie jak dla Heraklita praprzyczyną wszystkiego był dlań ogień – ów wewnętrzny żar, który wzmagał zachłanność świata, witalność, otwierał zmysły na jego smak, zapach i barwę. To on płonął, gdy Miłosz ulegał kolejnej miłosnej fascynacji, gdy jak dziecko żartował z przyjaciółmi, gdy z uporem raz po raz zaklinał TO i przeżywał „epifanię drobin istnienia”. Ogień pustoszył i umożliwiał widzenie – wprowadzał w światło ogarniające jednocześnie chłopca i starca, u kresu życia – wyzwalające od rzeczywistości („Być samym czystym patrzeniem bez nazwy, / Na granicy, gdzie kończy się ja i nie-ja” – marzył, by w końcu stwierdzić: „kocham także światło, może tylko światło”).

Co ciekawe – iskra była niezbędna do rozpalenia poetyckiej wyobraźni, jego daimonion wręcz domagał się afirmacji świata, wewnętrznej zgody na byt – choćby to była zgoda przez łzy. W chwilach depresji, która dość często go dopadała (we Francji, gdy nie mógł dołączyć do żony i synów mieszkających w Stanach, gdy płacił wielką cenę za „ukąszenie heglowskie” oraz na początku pobytu w Kalifornii) pisał eseje, próbował powieści (pisane za namową Jeanne Hersch Zdobycie władzy miało niewątpliwie wymiar psychoterapeutyczny, podobnie Dolina Issy będąca powrotem do raju dzieciństwa).

Siłą napędową życia Miłosza było nieustanne sumowanie przeciwieństw, łączenie skrajnych żywiołów, ryzykowna oscylacja na krawędzi. Często sam wybierał samotność (albo ona wybierała jego) – miał świadomość, że nie jest wystarczająco dobrym mężem i ojcem. Wiedział, że zadanie mu powierzone czasem go przerasta. Zamknięty na „czarodziejskiej górze” w Berkeley czuł się jak mieszkaniec Ziemi Ulro. („Czuję się jak krowa, która wstąpiła do baletu” – pisał do Giedroycia o początkach swojej uniwersyteckiej kariery.) Tworzący wyłącznie po polsku, skazany na niezrozumienie nawet wśród najbliższych (ubolewał, że jego synowie nie czytają po polsku) stawiał  niestrudzenie „miseczki z kolorami” by w języku, w „wiernej mowie” odbudować i scalić utracony ład. Egzorcyzmował obcy ląd, by móc w nim zamieszkać w pełni.

Jednocześnie jego pracowity i poddawany wielu próbom umysł wciąż dokonywał przewartościowań i konfrontacji. Dawnych mistrzów  zastępowały nowe intelektualne fascynacje. Franaszek doskonale pokazuje, jaki wpływ mieli na Miłosza m.in. Tadeusz Kroński, ks. Józef Sadzik, Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Andrzejewski, Witold Gombrowicz, Paweł Hertz, Stanisław Vincenz czy Konstanty Jeleński, Tadeusz Różewicz i Zbigniew Herbert. Autor biografii imponuje lekkością i trafnością kompozycji – wyimki wierszy i esejów, cytaty z listów, fotografie, komentarze świadków aż wirują wokół zapisu zdarzeń, dopowiadają, kontrapunktują, stawiają znaki zapytania, przywołują anegdoty („Bądź inteligentny!” – prosiła żona, gdy Czesław szedł na spotkanie autorskie lub do radia czy telewizji). Niejednokrotnie przyłapałam się na tym, że opowieść o życiu poety czytam jak fascynującą powieść.

„Droga w górę jest drogą w dół” – i to może powtórzyć za Heraklitem Miłosz. W chwili, gdy w powszechnym mniemaniu uchodził za karierowicza, któremu można pozazdrościć wolności, gdy rosła sława pisarza ukoronowana Nagrodą Nobla – przyszło mu zmagać się ze śmiercią (w 1987 zmarła jego pierwsza żona Janina, w 2002 – druga żona Carol oraz brat Andrzej), chorobą młodszego syna Piotra oraz własną starością (w której niedołężniejące ciało nie nadążało za wciąż pełnym mocy duchem). Obok oficjalnego jasnego nurtu rzeki pojawił się nurt mroczny, infernalny, wciągający w otchłań, widoczny dla niewielu.

„Walka jest ojcem wszelkiego stworzenia” – mawiał filozof z Efezu. „Walka jest warunkiem tworzenia i stwarzania siebie” – mógłby dopowiedzieć Miłosz. U kresu życia już wiedział, że tylko opór, ruch pod prąd, wzięcie się za bary z własną słabością daje samoświadomość, stanowi o prawdzie istnienia (choćby to była prawda trudna do przyjęcia i wypowiedzenia) i zamienia maskę w twarz. Występował przeciw Ameryce i przeciw bolączkom polskiej kultury. Przeciw lękowi i poczuciu klęski zaczął tłumaczyć Biblię. Wiedział, że tylko taka postawa pozwala zgodzić się na śmierć własną i otworzyć się na łaskę przemijania.

Wiele spiętrzonych przestrzeni dzieli Niewiażę – rodzinną rzekę Miłosza – od rzeki Heraklita. Poeta wiedział, że każdej tak naprawdę doświadczyć można tylko raz. I niósł mozolnie sumę tej wiedzy zamkniętą w imponującym dziele, bez którego trudniej byłoby zrozumieć wiek XX. Myślę, że rację ma Seamus Heaney, który największą wartość tej twórczości widzi w tym, że: „odbudowuje wieczny świat dziecka nad brzegiem rzeki i zarazem wyraża rozpacz dorosłego człowieka, którego imię jest pisane na wodzie”.