Magdalena Wojak: Równanie z niewiadomą. O „matematycznej wyobraźni” Andrzeja Bobkowskiego
Jeżeli prawdą jest teza Johna Deweya, że wyobraźnia to sposób widzenia i odczuwania rzeczy w miarę jak układają się w skomplikowaną i spójną całość, to dla Andrzeja Bobkowskiego staje się ona głównym sposobem zanurzania się w bycie. Jeżeli również i dla niego oznacza za każdym razem niezwykłą przygodę zetknięcia umysłu ze światem, która scala postrzeżone jego fragmenty, to autor Szkiców piórkiem jawi się jako mistrz ekwilibrystyki przechadzający się z lekkością flâneura po obrzeżach tajemnicy w poszukiwaniu kamienia filozoficznego zawierającego matrycę sensu i bezsensu rzeczywistości doświadczanej na zewnątrz i w sobie samym.
To być może dlatego jego pisarstwo jest nieustannym poszukiwaniem punktu metafizycznej równowagi pomiędzy czymś a niczym, a sam autor przypomina klepsydrę, przez którą przesypują się obrazy widziane i zapamiętane oraz szukają dogodnego dla siebie miejsca w wewnętrznych strukturach jego wrażliwości. A wszystko po to, aby w nią wrosnąć, przemienić, uzdolnić do przyjęcia następnych, które z dużą intensywnością przeżycia wpadają z impetem do środka. Kiedy (i czy można?) powiedzieć: stop? Jak zatrzymać reakcję łańcuchową o niezwykłej dynamice? Klepsydra musi raz po raz stawać na głowie, musi być w ciągłym ruchu, aby nie okazało się, że któraś z jej przestrzeni jest pusta. Obrazy muszą wciąż się gromadzić, sumować, mnożyć, kreślić nowe kształty, wyznaczać linie i figury. Tworzyć wzory.
Andrzej Bobkowski podobnie jak bohater jego opowiadania Karol Sauczey twierdził, że „za pomocą przykładów zaczerpniętych z techniki lub mechaniki najłatwiej jest wytłumaczyć pewne zawiłe problemy filozoficzne lub psychologiczne”. Dzień urodzin był dla niego zawsze potwierdzeniem, że życie podlega także prawu przyspieszenia ziemskiego: „Gamma pół razy czas do kwadratu. Czym bliżej śmierci, tym szybciej leci” — mawiał z przekonaniem. Autor wydanego niedawno tomu opowiadań pt. Punkt równowagi próbuje radzić sobie z nadmiarem przeżywanego świata, usiłując odnaleźć elementy podobne, by je przekreślić lub zsumować. Doskonale wie, że przeżywanie świata to gigantyczne odejmowanie i dodawanie, mnożenie i dzielenie, a samo z taką mocą afirmowane przez niego życie to „pozornie równanie z niezliczoną ilością niewiadomych, kończące się jednak wynikiem zawsze wiadomym — śmiercią. (…) Reszta jest nadbudową, jest bezustanną próbą nieprzetłumaczalnego wegerklärung, „usuwania precz” wiadomej. Bo tylko wtedy można żyć, tylko wtedy walka o życie może być podjęta z energią” Poznanie jest rodzajem redukcji, wtajemniczenie zbliża do śmierci, rozwiązanie jest zawsze od niej zależne — jest jej funkcją. Jest permanentnym okradaniem, odejmowaniem potencjalnie dobrych chwil.
Wiedziała o tym dobrze Ewa, wywołana z pamięci bohaterka opowiadania pt. Zmierzch. To ona wprowadzała alter ego autora w meandry matematycznych zawiłości, które są niczym w porównaniu z łamigłówką, jaką jest los: „Wszystkim plusom odpowiadały jakieś minusy (…) Jak w równaniu matematycznym — mówiła — po dwóch poziomych kreseczkach następowało zero. Najpierw cyfry, litery, niewiadome do kwadratu, nawiasy, napięcie rozwiązania i w końcu nic.” Ale nawet to nic, dla Bobkowskiego oznacza coś. „Wierzę w życie, choćby mnie z niego okradało bezustannie i do końca.” To przekonanie prześwieca z niemal każdego jego tekstu.
Mimo świadomości nieustannej straty, bohaterowie jego opowiadań nie rezygnują z przyjemności rozwiązywania tego równania (choć „śmierć to problem dla wybranych, to tajemnicze równania dla wielkich matematyków”). Wiedzą, że nie tylko od nich zależy czy szybko uzyskają wynik. Ta buchalteria wymaga pokory i nieustannej gotowości, czasem budzi lęk, ale w rezultacie ma sens głęboko ukryty pod podszewką świata. Doświadczył tego zarówno Karol Sauczey z Siódmej, Gilbert Rocker ze Spotkania, jak i Pochwalski z Punktu równowagi. To właśnie on odkrył, że można oddalić moment finalny, najtrudniejszy do przyjęcia i z samego siebie uczynić niewiadomą, która znika, odjąć siebie od siebie. Podejmując się wraz z Burtem naprawy zatopionego wraka awionetki, tak bardzo utożsamił się z tym, co robi, że zatracił siebie. „Nie odnajdywać się. — radził — Nie ma w tym właściwie nic, co można by ująć słowami, jest coś niesłychanie prostego, jak skupienie promieni słonecznych pod soczewką. Absolutna koncentracja jest niewyrażalna i na dalszą metę pożerająca. Jedynie wynik nadaje się do opisu i dopiero w wyniku odzyskujesz siebie, dopiero on może wzbogacić naprawdę.” Takie odejmowanie okazuje się tak naprawdę mnożeniem, gdyż „matematyczna wyobraźnia” Bobkowskiego rządzi się własnymi prawami. Próbuje uporządkować jego własny świat.
To właśnie w tak wykreślonych granicach paniczny strach bywa tożsamy z pojęciami, z którymi daremnie zmaga się ludzki umysł. Pustka przetłumaczona jako minus nieskończoność lub zero może nagle zaburzyć tok logicznego rozwiązywania zagadki świata — równania. Może wchłonąć wszystkie wartości i byty, zniwelować, zniszczyć, przerażającą tautologią sprowadzić do siebie samej, podobnie jak lęk przed śmiercią może paraliżować każdy akt rozumowania i świadomego przeżywania przygody. W Pochwalskim uruchamia się jeszcze jeden mechanizm obronny: próbuje niejako zneutralizować pustkę wiecznością, nieskończonością opatrzoną znakiem dodatnim, ale mechanizmy wyobraźni okazują się bezradne z starciu z przeczuciem katastrofy. „Czułem, jak z każdym dniem coś się we mnie łamie, jak puszczają nity i wdziera się strach” — wyznawał z bolesną świadomością, że misternie wypracowane struktury i logiczne konstrukcje trzaskają pod naporem narastającego żywiołu–chaosu.
Bohater bardzo świadomy swojego wnętrza, czujny i baczny jego obserwator odkrywa, że równanie obrazujące jego indywidualną relację ze światem rządzi się innymi prawami. Teoremat Le Chateliera nie sprawdza się: punkt wewnętrznej równowagi nie przesuwa się w kierunku, w którym oddziaływanie nagle pojawiającej siły ulegnie osłabieniu, jak chce naukowiec, lecz jest wręcz przeciwnie. Pewności, że po udanym przedsięwzięciu przesunięcie się dokonało towarzyszy przekonanie, że siła zewnętrzna współgra z zewnętrzną — znów wbrew logice dokonuje się pomnożenie, nie redukcja, wzmocnienie, nie zaś wyciszenie. I to w dodatku bez udziału woli.
Tego rodzaju doświadczenie sprawia, że matematyka dostarcza autorowi (o iście filozoficznym zacięciu) narzędzi o znaczeniu bardzo subiektywnym. Działania prowadzące do rozwiązania równania domagają się indywidualnych odkryć. Plus może równać się minus. Coś może oznaczać nic. Sens może być mniej ważny niż bezsens. W opowiadaniu pt. Zmierzch Bobkowski przywołuje słowa Czechowa, który w jednym z listów napisał: „Pytasz mnie, co to życie? To tak jak byś mnie pytał, co to jest marchew. Marchew to marchew i nie wie się nic więcej”. Autor Szkiców piórkiem podkreśla: „Bronię marchwi. — i wyjaśnia: To teraz jedyna obrona. (…) dopiero teraz rozumiem do jakiego stopnia życie składa się z tych głupstw, które są ważne, są istotą życia. Dokąd są one uświęcone jakimś celem lub uczuciem, nie czuje się ich trwania. Gdy stają się częścią istnienia czystego życia, zmieniają się w bezsens, rozciągają się w operację bez znieczulenia.” Tak więc przesypujące się przez pamięć i wyobraźnię obrazy podobnie jak liczby mają swoją wartość, opatrzone znakiem plus lub minus znaczą, określają jakość, budują przęsła między człowiekiem a światem (punkty styczne?), zanurzają w byciu pojmowanym po Heideggerowsku jako nieustanne wyistaczanie się ku prawdzie, tożsamej w najogólniejszym bilansie z wynikiem równania. Natomiast, gdy są odarte z subiektywnych znaczeń, zyskują wartość bezwzględną, okazują się puste, dążą do minus nieskończoności, przybierają kształt zera, stając się abstrakcyjne, zimne jak skalpel, ciało obce niepasujące do ciepłego wnętrza.
Wyobraźnia Bobkowskiego, chcąc uchwycić sedno rzeczywistości, opiera się nie tylko na metaforach zaczerpniętych z algebry, ale sięga także do geometrii, która jak twierdził Husserl z założenia odsyła do pierwotnego doświadczenia świata, do jego „naocznej oczywistości”. W pogoni za najbardziej pojemną i trafną definicją zjawiskowości życia autor ucieka się do figur mających określić przestrzeń dostępną poznaniu. „To życie jest kołem — pisał w wielokrotnie przywoływanym Zmierzchu — Wszystko inne jest kwadraturą, próbą wpisania w nie wieloboku. Można wpisywać je w nieskończoność, ale granicą zawsze będzie koło, rzeczywistością będzie tylko to tutaj. Ono jest celem ostatecznym”. Koło — atrybut bogini Losu, symbolicznie kojarzone z kosmosem, nieskończonością oraz wewnętrzną jednością i harmonią materii — staje się dla pisarza znakiem nieuchwytności życia, a wszelka myśl, strategia poznawcza czy teoria to wyzwanie z góry skazane na porażkę, nieudolna suma przeciwieństw. Idealny kształt wyznaczający granicę istnienia nie może zostać nigdy w pełni spenetrowany, choć dotknięcie jej fragmentu staje się udziałem jednego z bohaterów opowiadania. „Wędrowałem po obwodzie koła i niczym więcej” — wyznaje bezradny, wiedząc, że poza jego obrębem czai się przerażające zero, wynik równania, ostateczny kres. Geometryczno–symboliczna struktura życia pokazuje, że nawet najbardziej strzelisty akt rozumienia zawsze będzie choć odrobinę kanciasty. Nawet najprecyzyjniej wpisany w okrąg, zawsze wyłoni cząstkę tajemniczą, nieznaną, pulsującą; ułamek, który nie da się porównać z niczym, nieredukowalny, choć wymierny i stanowiący sam dla siebie całość. Jego mianownik nigdy nie zostanie sprowadzony do człowieczych miar.
W szkicu Wielki Akwizytor pojawia się sugestia, że to pierwiastek niemal niezniszczalny nawet wobec śmierci. Gdyby w ramach intelektualnego eksperymentu wpisać ją w ów okrąg, nawet nakreślone przez nią zero „po dwóch poziomych kreseczkach” w równaniu nie okaże się dość absolutne. Nie zagłuszy woli istnienia. „Pozostaje jakiś luz, jakaś przedziwna szpara, w którą gdyby wepchnęło się wszystko, gdyby wypełniło się ją pakunkiem całej wiary (…) to jeszcze ciągle pozostanie szczelina. A w niej wciśnięte, sprasowane jak ładunek dynamitu, gniecie się życie; zawsze gotowe do wybuchu, pełne niewyraźnych szeptów, nadziei, marzeń o przyszłości. Mówią, że tragiczne, bez sensu. Ale może sens jest w jego sile, w jego istnieniu, w nim samym?”
Życie pojmowane jako żywioł, niewiadoma podniesiona do potęgi n (przy n dążącym do plus nieskończoności) może okazać się transcendentne, może wykraczać nawet poza przestrzeń ograniczoną kołem. W jednym z opowiadań Bobkowski mówi o „przerzucie życia” w wieczność, jakby ono samo było tajemnym wektorem skierowanym ku nieskończoności, wyznaczającym inną, mniej intensywną jakość życia, „trochę innego, całego w stanie gazowym”. Może więc Bobkowski wraz ze swoimi bohaterami kwestionuje bezwzględną wartość kończącego równanie wyniku? Nie wierzy w zero?
Może jedynym pewnym sposobem uniknięcia tego wyniku jest wewnętrzny mechanizm, który odkrył w sobie jego najbliższy przyjaciel „Gandhi” opisany w opowiadaniu pt. Pożegnanie? Polega on na takim przeformułowaniu równania, aby siebie samego w pełni utożsamić z wartością stałą, pełną — stać się liczbą bez sąsiedztwa niewiadomej. Choć na chwilę przekreślić wszystkie „iksy” i „igreki”. Poszukać w sobie tego, co ów człowiek nazwał „okiem ośmiornicy” — rodzajem zimnego oka, nie ulegającego żadnym wzruszeniom, pozaczasowego, coś na kształt widzącego punktu na osi współrzędnych istnienia. „Siedzi w środku i patrzy. Masz dwadzieścia lat, masz trzydzieści, będziesz już stary, a ono zawsze będzie przyglądać się tobie i światu jednakowo: ostro i chłodno. Spróbuj tylko załgać się odrobinę, zgrywać przed samym sobą, a od razu poczujesz to spojrzenie” — wyjaśniał bohater. Wiedział, że owo niezmienne oko jest doskonałym miejscem na przystawienie nogi gigantycznego cyrkla wyznaczającego przestrzeń życia. „Jeśli znajdziesz go w sobie — zawsze wygrasz. Zawsze będziesz po stronie życia, w jego centrum.” — zdaje się dopowiadać Bobkowski.
Tak więc kategorie matematyczne inspirujące wyobraźnię pisarza prowadzą do pewnego paradoksu: z jednej strony służą celom jak najbardziej subiektywnym, umożliwiają intelektualno–duchowy drenaż, diagnozują wnętrze, badają jego spójność ze światem; z drugiej jednak — prowadzą do odkrycia w sobie jakości stałej, obiektywnej, niezmiennej. Niejako uczą obrony przed minus nieskończonością śmierci poprzez wyeksponowanie plus nieskończoności życia.
Niemal wszystkie opowiadania Andrzeja Bobkowskiego są zakorzenione w jego biografii, a powołani do życia bohaterowie mają w sobie rysy pisarza. To tak jakby z zgodzie z teorią podobieństwa figur geometrycznych autor kreślił zasadę podobieństwa losów i osobowości. Takie rzutowanie siebie w literacką przestrzeń ma z całą pewnością wymiar nie tylko poznawczy, ale i terapeutyczny. „Często myślę w trzeciej osobie — wyznaje bohater Zmierzchu — O sobie samym trzeba nieraz myśleć w trzeciej osobie. Zna się go naprawdę, tego kogoś, i może nawet można o nim więcej powiedzieć niż w pierwszej. (…) Staję się bardziej obiektywny, udaje mi się unikać tej bezustannej gry, którą uprawia się w wewnętrznym dialogu lub mówieniu o sobie.” Stąd tylko krok do rozbicia siebie na czynniki pierwsze, na cząstki nieredukowalne, dotąd niewiadome. Tworzenie na ich kanwie osobnych biografii służy autoanalizie. Jest sprawdzianem jak własna cząstka subiektywności sprawdza się w zderzeniu ze światem obiektywnym. „Szuka się własnego obrazu na tle innych, podmurowuje się siebie i własne życie zaprawą z żyć innych, buduje się siebie na fundamentach innych”. Wrasta się w nich i czyni elementami jednego równania. Zasada przystawalności tych wielogłosowych życiorysów opiera się na umiłowaniu wolności, przygody i życia w każdym jego przejawie, fascynacji dziełami Josepha Conrada, wierności wyznawanym wartościom, które każą walczyć do końca, wrażliwości oraz skłonności do wsłuchiwania się w siebie.
Bobkowski odkrywa, że niewiadome z równania nie tkwią tylko w nim samym, „iksy” i „igreki” niejednokrotnie podniesione do potęgi czają się w samej strukturze rzeczywistości. Stanowią o jej istocie. Bohater Pożegnania, „Gandhi”, podejmując namysł nad materią, odkrywa inną jej przejrzystość w kraju i na emigracji: „ten sam promień załamuje się tam w inny sposób, nieraz bardzo skomplikowany”. Inny kąt patrzenia i inny kąt padania stają się przyczyną światopoglądowych sporów i ideologicznych różnic. Doświadczając innego rodzaju świata, najbliżsi niegdyś przyjaciele stają się sobie obcy. Jeden staje się niewiadomą dla drugiego. Chcąc odnaleźć drogę do zrozumienia motywów powrotu „Gandhiego” do powojennej Polski, bohater Listu formułuje na własny użytek kolejne prawo, które podpowiada mu „matematyczna wyobraźnia”: siła najbardziej przekonujących argumentów skłaniających do podjęcia ważnej decyzji jest odwrotnie proporcjonalna do siły wewnętrznego przekonania o jej słuszności.
To właśnie z takiego niezłomnego przekonania wyrasta koncepcja życia Andrzeja Bobkowskiego — życia pojmowanego jako bunt, nieustanne starcie z wielopoziomową rzeczywistością, zderzenie plusa z minusem. Tak rodzi się iskra, zapał, żarliwość, zachłanność istnienia. To ona daje odwagę, by po swojemu ułożyć równanie, którego rozwiązać się nie da: w miejsce x postawić ja, w miejsce y — świat. Wówczas nawet jeśli na końcu całości „po dwóch poziomych kreseczkach” pojawi się zero, to na pewno nie oznaczać będzie śmierci, lecz jedynie punkt wyjścia do tworzenia nowych matematycznych teorii na temat istoty coraz intensywniejszego uczestniczenia w bycie.