20 paź

Katarzyna Dębska: Tu, u nas, na Dalekiej północy Wielkiego Miasta… (fragment)

Tu, u nas, na Dalekiej Północy Wielkiego Miasta zimy są chłodniejsze niż na Południu. Na początku grudnia z nieba spadają tony białego puchu, przykrywają ulice i domy grubą pierzyną. I dalej nie dzieje się nic. Nikt nie odśnieża chodników, nie zrzuca śniegu na podwórko sąsiada. Bo i po co. Więc całymi tygodniami leżą te bryły brudnego śniegu na ulicach, chodnikach, ścieżkach, dachach, ławkach, podwórkach. Dorośli nie skarżą się na twardniejące na mrozie zaspy przeszkadzające w chodzeniu, dzieci nie pragną lepić bałwanów. Czasem tylko wychodzą na dwór w swych za małych kurteczkach i dziurawych rękawiczkach, siadają na oblodzonych ławkach i przyglądają się głodującym wróblom.
W centrum Wielkiego Miasta znajduje się Wielki Sklep. W każdą niedzielę moi rodzice i wszyscy sąsiedzi zakładają swoje najczystsze ubrania, kobiety wyciągają z szuflad sekretarzyków pudełka z podrabianą biżuterią i obwieszają się niezliczoną ilością łańcuszków, przypinają setki broszek do swoich zmechaconych swetrów, zawieszają na swoich rozciągniętych uszach kolczyki ciężkie jak dojrzałe kiście winogron. Następnie pudrują się przeterminowanymi pudrami i malują usta krwistoczerwonymi lub bordowymi szminkami, takimi, które oszczędza się na lepszą okazję, aż w końcu zamieniają się one w miękkie roladki barwionego tłuszczu. Rzęsy także nie mogą zostać pominięte: co siedem dni misternie sklejane są czarnym, brązowym lub granatowym tuszem, który, zamiast podkręcać i wydłużać rzęsy, powoduje, że oczy wyglądają jak dwa ziemniaczane stempelki. Mężczyźni również bardzo przeżywają swoją cotygodniową wizytę w lepszym świecie. Wstają wcześnie rano, by starannie zgolić swój sześciodniowy zarost, rozprostować poplamione świątecznym rosołem krawaty. Z wysiłkiem i niezwykłą dokładnością próbują ukryć pod resztkami włosów swoje starcze łysiny, ustrojeni już w białe koszule przypominają sobie o konieczności wypastowania znoszonych mokasynów, brudzą sobie pożółkłe mankiety starą pastą do butów, bardziej przypominającą kamień niż krem. Około dziewiątej ze wszystkich domów wysypują się odświętne pary i dumnie kroczą, śpieszą się lub biegną na przystanek, skąd za kilka minut ma zabrać ich wytęskniony autobus. Kierowca nie zaczeka na spóźnionych, spóźnieni nie dostąpią zaszczytu wzięcia udziału w cotygodniowym nabożeństwie ku czci własnych marzeń i pragnień. Nie będą mogli zajrzeć do tych wszystkich restauracji, gdzie obiad zaczyna się kawiorem, a kończy tortem większym niż bochenek chleba, nie będzie im wolno stać z nosem przyklejonym do szyby wystawowej sklepu, gdzie bogate panie i panienki kupują sobie eleganckie stroje. Ci niemądrzy, którzy nie wstali wystarczająco wcześnie, by ich włosy wyschły na czas do sucha, nie dostaną darmowej ulotki opisującej nową kawiarnię, nie posłuchają ślicznej nowoczesnej muzyki sączącej się z ukrytych wśród sztucznych roślin megafonów, nie poczują tych pięknych kwiatowych zapachów, które obezwładniają człowieka, gdy tylko przechodzi obok takiej wielkiej perfumerii. Każdy ma w Wielkim Sklepie coś, co lubi najbardziej: mężczyźni najczęściej chcą zajrzeć do działu z narzędziami, rowerami, motocyklami, gdzie można  wszystko wziąć do ręki, niemal wypróbować. Raz nawet wystawili tam samochód do oglądania, niby na sprzedaż, ale każdy mógł do niego wsiąść, potrzymać w dłoniach kierownicę, posłuchać miłej młodej pani w minispódniczce, która zachęcała do zakupu. W drodze powrotnej, a także przez następne tygodnie, był to na Północy wśród mężczyzn najpopularniejszy temat. Informatory o możliwościach samochodu, które otrzymali jako potencjalni kupcy, bardziej ich podniecały niż koronkowe majtki żon, które te nabyły na jednej z wyprzedaży. Dyskutowali później o parametrach samochodu, posługiwali się słowami o niezrozumiałym dla nich znaczeniu, ale brzmiącymi tak pięknie jak czysta poezja. Choć nigdy nie czytali ani nie słyszeli poezji, tak właśnie ją sobie wyobrażali. W snach powracał do nich obraz tego niemal czarodziejskiego pojazdu, czasem nawet krzyczeli, miotali się na łóżkach, zrzucali na ziemię pościel, karmiąc się niesamowitym wyobrażeniem pustej szosy, długiej aż po horyzont. Żony nie gryzły wówczas palców z zazdrości, nie wyobrażały sobie innych kobiet w ramionach swych mężów, najczęściej nawet nie otwierały oczu, gdy ich mężowie przeżywali najpiękniejsze uniesienia, ze spokojem pochrapywały w najlepsze, same zagubione we własnych czarodziejskich snach. Kiedy ich mężowie zapominają o całym świecie, podnieceni mnogością młotków, śrubokrętów i elektrycznych kosiarek, one pragną choć na moment stać się takimi kobietami jak aktorki z serialu, który codziennie oglądały o siódmej rano w jedynym czynnym barze na Północy.  Gdy mężczyźni odsypiają zmęczenie pracą, zimnem i brudem, kobiety uciekają od zapachu przetrawionego alkoholu do czystej już knajpy, gdzie nie widzą więcej śladów wczorajszej depresji swoich mężów. Bar prowadzi małżeństwo, co dziwne żadne z tej dwójki nie pije. Mężczyzna codziennie zamyka drzwi około trzeciej w nocy, gdy ostatni gość ledwie już trzyma się na nogach, a otwiera punktualnie za pięć ósma. Jego żona schodzi kilka minut po mężu, wita się z nimi i parzy kawę. Jej maż zawsze każe parzyć kawę, gdyż nie może przecież pozwolić na to, by jego największy skarb, telewizor, był używany zupełnie za darmo. I tak muszą płacić za tę kawę drożej niż było napisane na białej tekturowej tablicy nad barem, ze względu na, jak mówi, „nadzwyczaj wczesną godzinę otwarcia”. Ale dla tych kobiet możliwość oglądania codziennie ukochanej telenoweli jest prawie takim samym błogosławieństwem jak wizyta w Wielkim Sklepie. Zatem w każdą niedzielę poszukują pośród tej całej mnogości towarów przedmiotów zapamiętanych z telewizyjnego świata. Pragną zapomnieć o tym, że żadna z tych upragnionych rzeczy im się nie należy, jak wygłodniałe wilki rzucają się na każdą promocję, gdzie mogą kupić podarte i zniszczone ubrania, lecz o połowę tańsze. Pod wpływem podmuchów ciepłego powietrza ich makijaże zaczynają powoli spływać, tusz do rzęs i cienie mieszają się z potem i tworzą małe strumyczki w bruzdach wokół oczu. Zaczynają zdejmować one z siebie stuletnie futra, na których właściwie nie ma już zwierzęcej sierści, zapach podrabianych perfum przegrywa  z wonią ziół chroniących odzież przed molami. Nie czują upływu czasu, tylko okna w suficie w pewnym momencie zaczynają ukazywać ciemniejące niebo. O wpół do czwartej wypadają wszyscy tylnym wyjściem i biegną, by nie spóźnić się na autobus, który ma zabrać ich z tego lepszego świata na Północ. Potem siedzą w zatłoczonym samochodzie, para za parą, zamroczeni, tacy uduchowieni, ciągle podziwiający niezwykłe ruchome schody, kolorowe chustki na szyję, ostre jak brzytwa siekiery. Autobus odpływa w pustkę, a oni razem z nim, kołysząc się w rytm wystukiwany przez koła.

Ja nigdy nie jeździłam do Wielkiego Sklepu, bo jestem niewierząca. Nie chodzi o to, że nie wierzę w tego wszechmocnego „Boga” pisanego z wielkiej litery. Nie chodzi też o to, że nie wierzę w to wszystko, w co wierzą inni: kiedy któraś z sąsiadek kupi sobie coś nowego, kładzie to przy łóżku, przed zaśnięciem dotyka tego, głaszcze. Ja nie. Nikt tego nie wie, ale ja nie wierzę w istnienie. Nie wierzę w moje istnienie, nie wierzę, że ten świat, który czuję, jest naprawdę. Wydaje mi się, że kiedyś byłam już bardzo blisko Prawdy, że uchyliłam rąbek Tajemnicy, ale wtedy czyjaś silna ręka wyciągnęła mnie brutalnie spomiędzy nóg mojej matki i stanowczym uderzeniem zmusiła do oddychania.