10 lip

Kasia Kalinowska: Kobiety mają źle

Sylwia Chutnik, Kieszonkowy atlas kobiet, Korporacja Ha!art

Przyznam, że mam spory problem z „Kieszonkowym atlasem kobiet”. Czyta się tą niewielką książeczkę świetnie. Miejska gwara i zgniłe warszawskie tło powieściowej fabuły tworzą klimat, który niechybnie przenosi czytelnika w rejony zasiedlone przez bazarową chołotę, bandy „podwórkowych dzieci z kluczami na szyi” i nieśmiertelne babuszki przesiadujące w oknach albo śpieszące gdzieś z wypchanymi siatami. Niebanalne metafory i bujne opisy wprost lepią się do czytelnika, zadomowiają się w głębokich pokładach najpiękniejszych myśli i długo, długo nie dają spokoju. Plastyczny język wpada nie tylko w ucho, ale i w oko, a niekiedy nawet daje się powąchać albo posmakować. Całkiem realistyczne obrazy mieszają się tu z rozbudowaną symboliką dnia codziennego – tak dla niepoznaki. Ten żywy język nadaje światom przedstawionym wyjątkowo poruszającą interpretację. I tu pojawia się mój problem. Jako wieloletnia mieszkanka opisanej przez Sylwię Chutnik Ochoty i jako wieloletnia posiadaczka kobiecej duszy po prostu patrzę na ów teren i na ową duszę w zupełnie inny sposób. Nie rozpoznaję okolicy, jednym słowem. W moim „kieszonkowym atlasie kobiet” przemieszkują całkiem inne bohaterki. Dlatego wolę traktować powieść Chutnik jako dobrze skomponowaną i napisaną fikcję, a nie – jak chcieli niektórzy – literacki, demaskatorski komentarz do stanu polskiego niefeministycznego społeczeństwa.
Boharetki „Kieszonkowego atlasu kobiet” mają w życiu źle. Matki Polki, Małe Dziewczynki, Żelazne Dziewice, Gospodynie Domowe, Wdowy Cmentarne, Madonny Parapetowe, Matki Wariatki, Kobiety Bez Sensu, Babska, Królowe i Kwoki – wszystkie są nieszczęśliwe, stłamszone przez ściśle wyznaczone, poniżające, niechciane role społeczne. Wszystkie dążą do autodestrukcji, bo nie ma przecież konstruktywnych scenariuszy, które pozwoliłyby wyjść poza schematy narzucane przez patriarchalne społeczeństwo. Mimo że to nie same kobiety są winne takiej sytuacji, to jednak czytelnik ma nieodparte wrażenie, że wszystkie one są odarte z godności i niewarte tego, żeby je szanować. A jak tylko przyjdzie nam do głowy, że któraś z nich mogłaby być szczęśliwa ze swojego marnego losu, to zaraz zostaniemy wyprowadzeni z błędu i zmuszeni do pogardliwego spojrzenia na ową uzurpatorkę zwykłej ludzkiej szczęśliwości, czy choćby zadowolenia. Czytając Chutnik miałam wrażenie, że nikt w stworzonym przez nią świecie nie ma prawa do wygranej, bo każdy życiowy sukces musi być okupiony odczłowieczającym kompromisem. Jest to pewna wizja świata, dla mnie jednak dość niepokojąca.
Początkowo lektura „Atlasu” wzbudzała mój szczery zachwyt. Rozpoczynający powieść opis bazarowego życia ujął mnie wyważonym dystansem i celnymi spostrzeżeniami, a niektóre fragmenty bardzo mnie rozbawiły. Jeszcze przy opisie metafizycznych doznań podczas czyszczenia domowej toalety przez bohaterkę pierwszego opowiadania – Czarną Mańkę – byłam skłonna uwierzyć w dobre intencje narratora. Jednak w miarę rozwoju opowieści moje obawy zaczynały narastać. Czarna Mańka wypadła poza margines społeczny, zwariowała i umarła. A ja – czytelniczka – wiedziona narracją, chcąc nie chcąc, przyglądałam się temu bez cienia uśmiechu, za to z duża dozą szyderstwa. Nawet Pani Maria, bohaterka kolejnej historii, z pozoru sympatyczna samotna staruszka, która wciąż powraca we wspomnieniach do czasów wojny, została w powieści sprowadzona wyłącznie do wcielonego smutku, bólu i szaleństwa. I znów, mimo szczerych chęci, nie potrafiłam powiedzieć o bohaterce dobrego słowa. Nastoletnia Marysia, która pod maską grzecznej dziewczynki chowa swojego Mr Hyde’a – Dziewczyńską Łobuziarę, jest z kolei doskonałą ilustracją do podręcznikowej formułki „frustracja rodzi agresję, agresja rodzi frustrację”. Formułka, choć może i prawdziwa, to jednak oklepana.
Czułość czy akceptacja, którą znajduje czytelnik w warstwie językowej powieści, są tylko pozorne, bo ostateczna wymowa książki i tak prowadzi do całkowitej negacji i potępienia wszystkich kobiecych postaci. Jedynym bohaterem, który został potraktowany przez Autorkę z autentyczną, nieprzesadzoną wrażliwością i któremu udało się wzbudzić moją sympatię, jest w „Kieszonkowym atlasie kobiet” Pan Marian, zniewieściały „paniopan”, ale chyba jednak bardziej Pan. Wszystkie kobiety są natomiast zdegenerowane, cierpiące i sfrustrowane. Jasne, że mam z nimi dużo wspólnego, ale jeszcze więcej mnie od nich oddala.
Nie lubię książek, w których bohaterzy są źli i nie daje się czytelnikowi szans, aby ich polubił. A tym bardziej nie lubię książek, które zakładają, że czytelnik jest zły i nigdy nie polubi bohaterów.