12 paź

Karol Maliszewski: W stronę utopii

Nieraz przytrafia się człowiekowi piszącemu coś w rodzaju metafelietonu. Zaczyna się od pytań niewinnych w stylu „co ja tu robię, czym się zajmuję?”, a kończy na fundamentalnych typu „kim jestem?” Ostatnio zagadywano mnie właśnie w ten sposób. Niewinnie i w miarę konwencjonalnie, aż tu nagłe łup! „Poeta, powieściopisarz, eseista, recenzent, wykładowca, nauczyciel. Kim właściwie jesteś?” I jak na coś takiego odpowiedzieć? Może tak…

Bardzo lubię rozmawiać ze studentami, uczyć się od nich świeżego spojrzenia na literaturę i kulturę, a nawet życie społeczne. To jest dla mnie jak powietrze, ważny składnik bez przerwy ewoluującego światopoglądu. Bez książek nie da się żyć, ale jeszcze bardziej bez ludzi, którzy wnoszą zaskakujące punkty widzenia, którzy tobą od czasu do czasu potrząsają. Mówię więc o człowieku integralnym, kimś takim jak Golem, ulepionym z różnych kawałków gliny, ale będącym przecież jednością. Nie rozrywam się na strzępy, realizując tę czy inną rolę, pozostaję w orbicie jednej tożsamości. Być może to jakaś ułuda i tak naprawdę siebie nie znam, ale rzeczywiście wierzę, że nie ma mnie bez tych wszystkich składników. To im zawdzięczamy intensywny proces stawania się. Wszystko się toczy jednocześnie, budując tożsamość, wymieniając jej żywe, głodne wrażeń i doświadczeń, składniki. Zwyczajowe nazwy pozostają puste, a etykiety względne, gdy poeta pisze następny kawałek prozy, prozaik bierze się za szkic krytyczny, a wykładowca nagle zaczyna mówić wierszem, wprawiając studentów w konsternację. Są chwile, że czuję się najlepiej, pisząc kolejny felieton do lokalnej gazety o nazwie „Noworudzianin”. I tak dalej, i tak dalej, tu musiałaby się pojawić cała lista chwil, wcale sobie nie zaprzeczających, a wprost przeciwnie, wspomagających się w intensywności smakowania świata. Póki ten jeszcze smakuje.

Ale dlaczego metafelieton? Bo chciałbym zatrzymać się i podsumować. Po co? Żeby być gotowym na zmiany, a może nawet na nowe otwarcie. Co sobie właściwie myślałem, przystając na propozycję pisania felietonu pod hasłem „ze snów i przypomnień”? Powiem wprost: uznałem to za doskonałą okazję do eksperymentu, do ćwiczeń z formą sytuującą się na pograniczu beletrystyki i publicystyki. To była jakaś szansa na odklejenie się od poezji, od myślenia wersami, przerzutniami, metaforami. Chciałem, żeby felieton („taki felieton”) był pasem, na którym rozpędzałyby się do startu, a może i lotu, kolejne sekwencje nurtujących mnie prozatorskich pomysłów. Sam nie wiedziałem, co czynię. Bo rozpętały się wątpliwości, a potem demony. Okazało się, że nie wszystkie sny trafiają do zeszytu (zaczęło się coś dziwnego dziać z sennością i bezsennością), a te, które trafiają, w sporej części nie nadają się do dalszej obróbki i publikacji. Zaś rozzuchwalone „przypomnienia” pozwalały sobie na coraz większe ekscesy w ramach rzekomej szczerości – i kto wie, czy powieść Manekiny powstałaby, gdyby nie ożywcza anarchia wspomnień dopuszczonych do głosu dzięki życzliwości „Wyspy”.

A więc postawmy sprawę uczciwie: „z niektórych snów i nielicznych przypomnień”. Taka uczciwość jest w istocie ograniczeniem, założeniem sobie kagańca na pysk, lecz dalibóg inaczej już się nie da, ład konstrukcji wymaga jako takiego ładu serca, o czym klasyk Andrzejewski wspominał był bardzo dawno temu. (Pomyślałem o dziewiętnastym wieku, a to przecież były lata trzydzieste dwudziestego stulecia. Rany boskie, co się wyprawia z poczuciem czasu). Jaka epoka, takie sny, pomyślałem kiedyś mimochodem, sądząc, że wymknęło mi się coś idiotycznego. Teraz zwracam honor samemu sobie, czytając książkę Alberta Béguin’a Dusza romantyczna i marzenie senne, gdzie podkreśla się raz po raz hipotezę, że „każdą epokę ludzkiej myśli można by zdefiniować dostatecznie głęboko przez relacje, jakie ustanawia między marzeniem sennym a życiem na jawie”.

A co do ostatnich przypomnień: mróz trzyma mocno, a ja błądzę wzrokiem po bezlitośnie jasnych, skrzących się za oknem pagórków. Kiedyś przecinałem nartami tę biel. I było tak jak w Manekinach. Wcale nie zełgałem. Cały dzień trwała nasza wyprawa. Na nartach obchodziliśmy Nową Rudę, przeskakując z jednego wzgórza na drugie. Było w tym coś czystego, pionierskiego, świętego. Ale nie obyło się, rzecz jasna, bez natychmiastowej interwencji profanum. Bo w tej świętej ciszy zasypanego lasu przerabialiśmy na głos pytania. Od tego wiele zależało. Od uczestnictwa w Olimpiadzie o Polsce i Świecie Współczesnym. I choć kolega z klasy szydził z nas, nazywając partyjnymi gnidami, musieliśmy to zrobić. Gdyby się udało, to mieliśmy obiecane przez wychowawczynię, że podniesie nam straszliwie niską ocenę z zachowania. Warto było zepsuć nastrój wielkiej ucieczki od cywilizacji tym natrętnym ćwierkaniem. W kółko U Thant i U Thant. Brzmiało to jak ćwierkanie egzotycznych ptaków na mrozie. „I co z tym U Thantem?” – zapytał któryś.„Sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych do 1971 roku”, wyrecytowałem z dumą. „Rzecznik pokojowego współistnienia, polityk birmański”, dodałem.

Najtrudniejszy moment tej „nansenowskiej” wędrówki wiązał się z podejściem na Górę Anny (jedną z wyższych w paśmie Wzgórz Włodzickich między Górami Stołowymi a Sowimi). Robiliśmy coraz częściej przerwy, a w przerwach powtórki materiału. Chyba coś było o komunizmie utopijnym, bo pamiętam nazwisko Campanelli. Najcięższy odcinek podzieliliśmy na krótkie kawałki. To strome podejście pod sam szczyt było właściwie zapomnianą drogą krzyżową. Niektóre stacje przestały istnieć, inne były na wpół zrujnowanymi kapliczkami. Dzisiaj, gdy przechodzę w pobliżu, natychmiast mam skojarzenia z kilkoma wykutymi na pamięć nazwiskami. Stacja pierwsza, Morus. Stacja druga, Campanella. Stacja trzecia, Meslier. Czwarta rozwalona. Piąta, Morelly. Stacja szósta, Mably. Siódma, nie było przerwy. Pamiętam wyczerpujący skok od razu w stronę ósmej. Z nartami na plecach. Ósma, Babeuf. Dziewiąta, Cabet. I jeszcze był jakiś. Chyba Francuz. Nazwisko uciekło. Natomiast pamiętałem Blanquiego, bo skojarzyłem z blankistami. O nim gadało się na szczycie pod schroniskiem.

Zjeżdżając z rozświetlonego zachodzącym słońcem szczytu, wymienialiśmy zasługi Breżniewa. Ale żadna niestety nie została mi w pamięci.