17 sie

Karol Maliszewski: Nielimitowana depilacja

Tym razem bez przypomnień. Chyba że ten długi, przeraźliwie literacki, sen potraktujemy jako coś w rodzaju partytury przypomnień. Śnią się przypomnienia, przypomina się sen. I pojawia się tytuł, który nie ma związku.

Trwa głupia chwila pełna obustronnego zażenowania. Bo ono jest obecne na twarzach tych, co chcą wysiąść, i tych przemykających za zaparowaną szybą, poruszających się niespokojnie na peronie. Tym razem odpuściłem sobie dzierżenie sztandaru. Wcisnąłem się w jakąś szparę, ustąpiłem. Niech tam inni się szarpią, ujawniając publicznie stan muskulatury. Niech pierwsi przenikają na zewnątrz, łącząc światy, ten rozedrgany, gorący ze statecznym i zimnym. Wysiadam ostatni. Od razu zwracam uwagę na plakaty ze swoim nazwiskiem. Powoli dworzec się wyludnia. Jaki tam dworzec? Daj sobie siana! Jakby ktoś spuścił powietrze z napakowanego kadru. Z dworca zrobiła się stacyjka. Coś jest na rzeczy z tym sianem. Tutejsi mieszkańcy trzymają je w stojących na martwej bocznicy wagonach. Tam trzeba iść, żeby dostać się na ścieżkę prowadząca do ośrodka kultury. Muszę przecież zdążyć na 17. Wystarczy dreptać za tłumem. Nawet nie sądziłem, że mam tylu fanów. Eee, pewnie przyjechali, by oglądać młodych szokujących poetów… Po chwili ścieżka rozwidla się. Tłum skręca w lewo, w stronę majaczącej na horyzoncie wieży kościoła. Co jest? Odwracam się. Widzę wielki napis nad stacją. Licheń. Ach, tak. Ci ludzie na pielgrzymkę, a nie na poetycki wieczór… Zaczynam się śmiać. Jeszcze przed chwilą czułem się tak ważny, zaprosili mnie na festiwal, ho, ho.

Idę za tłumem. Coś jest śpiewane czy skandowane. Podchwytuję nieznane słowa i głośno powtarzam. Zstąpił w łonooo… Potknąłem się, ale nie upadłem. Chyba przytrzymałem się jakiejś gałęzi. I to było tak, jakbym coś ostrożnie niósł i nie upuścił tego, nie pozwoliłem, by się upaprało błotem. Zstąpił w łono pogodnej dziewicy… Nawet nie wiedziałem, że tłumem ktoś zawiaduje. Cierpiący na suchoty siwowłosy chudzielec w czerni skinął na mnie, pytając, czego tu chcę i czy uiściłem opłatę. Odpowiedziałem, że nie pamiętam, gdyż ostatnio tyle się działo. – Ale czy pan wie, co śpiewa? Jakie więc będą dalsze słowa?

Zawahałem się, ale to, co niosłem w sobie, co nie upadło ani wcześniej do błota, ani teraz na bruk, dało o sobie znać, więc bez lęku intonowałem dalej. – Zstąpił w łono pogodnej dziewicy o wybitnej piękności ciała… – To nie tak, proszę pana. To nie tak. Pan sobie kpi z naszej wiary. – Ależ ja też wierzę. – W co niby? – W przodków odpoczywanie, wnuków nawiedzanie. W gęstą sieć ducha wierzę. – Ach, tak, rozumiem. Pan na wieczorek poetycki, jak się domyślam? – Festiwal literacki. – Tak myślałem. Tu nasze drogi się rozchodzą – powiedział, wskazując na szeroką żwirówkę odchodzącą w bok. – Za jakiś kilometr zobaczy pan duży, biały budynek. Pewnie na pana już tam czekają. Szczęść Boże!

Dzień suchych rąk, powtarzałem sobie, żeby nie zapomnieć frazy, która nagle pojawiła się w umyśle. Dzień suchych rąk uderzających oschle o przedmioty. Zero przylegania. I tak szedłem, zastanawiając się, czy ktoś w ogóle przyjdzie na spotkanie, skoro potencjalni odbiorcy popłynęli w stronę innego światła. Coś mi się pomyślało o ich dozorcy czy raczej pasterzu, lecz nie było to przyjemne. Właściwie czym mi ten człowiek zawinił, że go tak w myślach postponuję? Niczym. Widocznie takich Pan Bóg wybiera na swoich surowych orędowników, słodkie misie innemu panu służą. Z tym dyskutować nie będziemy. Wróćmy do wiersza. Wielkie zero w powietrzu, pustka suchego światła. Czczość. O, dobre słowo na oznaczenie tego, co czułem, wchodząc w obręb podwórza przy budynku wyglądającym uroczyście i kulturalnie. Wyraźnie dawał swą posturą i stylem do zrozumienia, że jest jakimś ośrodkiem. Byle nie pomylić ośrodka kultury z ośrodkiem zdrowia.

Ale nie pomyliłem. Trafiłem doskonale, ciesząc się słowem „czczość”, jak dziecko donaldówką w bardzo dawnych czasach. Wszedłem do oświetlonej sali. Większej pustki i czczości trudno sobie wyobrazić. Dosłownie nikogo. Z bocznego pomieszczenia wypadł, dźwigając wazon z ozdobnym krzakiem, jakiś młodzieniec w szarym garniturze. – Ja tu dostrajam, dostrajam. Poetycko musi się zrobić. A pan w jakiej sprawie? – Moje nazwisko… – Pozwoli pan, że zgadnę? Podsiadło? – Oj, nie, tylko… – To pan jednak przyjechał? – Skoro miałem przyjechać, to i przyjechałem. – Poproszę zatem do pana dyrektora.

Potruchtałem za krzaczkowatym scenografem (jak ochrzciłem go w myślach) i znalazłem się w zagraconej kanciapie, ozdobionej dyplomami i pucharami. – Ten pan jednak przyjechał – minorowym głosem wystękał scenograf. – Jak to ? – nalaną twarz kierownika placówki pokrył rumieniec przejęcia. – Jak do tego doszło? – Normalnie. Wsiadłem do pociągu. Miałem ze dwie przesiadki – odpowiedziałem. – Wszystko poszło w innym kierunku. Teraz kulturowe działania obliczone są na młodych. Takie dofinansowanie dostaliśmy. Ekspansja, rozumie pan, pokoleniowa ekspansja. Kilka nazwisk się w tym nie zmieściło, musieliśmy skreślić. – Ale ja na stacji widziałem… – Tam jeszcze nie zdążyliśmy zedrzeć starych plakatów. – Było potwierdzenie telefoniczne, czy nie było? – wtrącił się scenograf. – Nie przypominam sobie. Chyba nie było. – A widzi pan. Zawsze czekać na potwierdzenie telefoniczne, a nie tak hop siup bez namysłu od razu w pociąg… – To co ja mam teraz zrobić? Gdzie pójść? – Podobno w domu pielgrzyma są jeszcze miejsca. Mam tam znajomego. Zaraz zadzwonię.

Z powrotem tą samą drogą, a potem ścieżką. Posiedzę sobie na stacyjnej ławce, poczekam. Poczytam, popiszę. Może dobrze się stało. Te puste sale wpędzają w depresję. Widownię tworzą pracownicy placówki (nawet palacza z piwnicy się wyciąga) z pospiesznie sprowadzonymi rodzinami. O wiele więcej działo się w łunie zachodzącego nad kościołem słońca. Coś tam połyskiwało, wybuchało, wznosiło się prosto do nieba. Nawet przez chwilę wydało mi się, że o mnie śpiewano, że jako nie pierwszy raz poniżony, będę po wielekroć wywyższony. Coś niosło się nieskładnie od strony zachodzącego słońca. Resztę sam sobie doskładałem i mruczałem pod nosem w takt kroków. Muzo, wymień mi przyczyny. Spadaj na drzewo, niczego nie będę wymieniać. Dla których potęga niebieska zmusiła owego męża do znoszenia tylu trudów. Gdy wreszcie ustawiłem wewnętrzny głos, zrytmizowałem te przydługie wersety, od razu lepiej się szło. Param, param, param. Nawet mi się przypomniało, że miałem kolegę w klasie, który nazywał się podobnie. Lichoń mu było. Mariusz. Ale nie został księdzem. Wprost przeciwnie. Spotkany po latach, już jako brodaty zdun z ADM-u, wygłaszał hasła w stylu „Skoro jest śmierć, to wszystko można. Bo to znaczy, że tak naprawdę nie ma Boga”. Wódka jednak za bardzo rozwiązuje języki.