Jerzy Górzański: Pomiędzy łóżkiem z biurkiem
Ktoś kiedyś zauważył, że pisarskie pomysły często umierają w drodze pomiędzy łóżkiem a biurkiem. Chodziło mu o to, że pewne działania twórcze, a może tylko ambitne zamiary, dziś nazywane projektami, zwykle kończą się na… pomyśle.
Dodajmy dla porządku: dawniej projektować można było, dajmy na to, taką Trasę W-Z. W czasach dyktatury proletariatu – ten proletariat dziś można jedynie oglądać w muzeum na plakatach i na obrazach socrealistycznych – pisarz, powiedzmy: młody, nie projektował, tylko miał pomysł albo nie miał. Jak nie miał pomysłu na fabułę, to prawie zawsze miał pomysł na wódkę, z obowiązkową zakąską.
Prawdopodobnie – bo tego ściśle nie da się ustalić – więcej pomysłów przychodziło do głowy młodemu pisarzowi pokąsanemu przez Hegla. Starszy pisarz, prawdopodobnie – niestety nie przeprowadzono badań źródłowych w tym temacie – spuchnięty od tego pokąsania heglowskiego, przerabiał stare pomysły na nowe, czy też trochę przestraszony kombinował z burżuazyjną metaforą, w razie czego składając samokrytykę na zebraniu literatów zrzeszonych w sekcji prozy i dramatu.
Natomiast młodociany adept pióra, łudząco podobny do roześmianego junaka (z plakatu Z. Waszewskiego – rok 1950), na tle śmigających samolotów, z uciętymi poniżej kolan nogami przez napis: „Zostań lotnikiem Polski Ludowej – obrońcą pokoju” – właśnie ów młodzieniec marzący o literackich laurach, szczęśliwie niepokąsany przez Hegla, klepał biedę, ewentualnie zatrudniał się w składzie makulatury, ponieważ tam się rodzi, jak twierdzi klasyk, najwięcej pomysłów, bez względu na wiek i na ustrój.
Nie musiał wstawać z łóżka, żeby się dowiedzieć, czy jakiś pomysł doniesie do biurka. Przeważnie nie posiadał biurka, bo przeważnie nie posiadał mieszkania. No to gdzie miał wstawić biurko? Łóżka w zasadzie również nie posiadał, to po co mu mieszkanie i biurko. Pomysły w jego głowie rodziły się byle gdzie i byle gdzie umierały.
Jako były młody pisarz (a młodość pisarska w socrealizmie ciągnęła się i ciągnęła –czterdziestoletni wciąż uchodziłem za młodzika – dopiero w 1989 roku wybiłem się na starość) muszę z przykrością stwierdzić: dziś pomysły, które dawno umarły, umierają po raz drugi.
Czterdzieści lat temu, będąc stałym felietonistą tygodnika „Sportowiec” (padł w nierównej walce z wolnym rynkiem), przyszedł mi do głowy pomysł niezbyt rewelacyjny, żeby napisać książkę o futbolu. Nie bez znaczenia było moje pochodzenie futbolowe – nauczyłem się grać w piłkę nożną na stadionie warszawskiej Polonii (ul. Konwiktorska 6). Obecnie Polonia niezasłużenie dołuje w III lidze. Najpierw wymyśliłem tytuł: Futbol każdego dnia – jeszcze leżąc na łóżku, a już z myślą o siedzeniu za biurkiem. I ten półmartwy, ledwie dychający pomysł doczołgał się – przemierzając czterdziestolecie – do feralnego dnia, kiedy to jedna z gazet sportowych nazwała go Końcem świata w Belo Horizonte.
Nie chodzi o koniec świata hipotetyczny, wyobrażony lub zabawowy, ale o koniec rzeczywisty. Ja ten koniec świata na brazylijskim stadionie przeżyłem, jak wiele innych końców, które nie mają końca, i tych końców, które w końcu nastąpiły – przeżyłem boleśnie i nieodwracalnie. Jak to mówią: po tej klęsce już nic nie będzie takie samo. Przy okazji umarł ostatecznie mój pomysł na książkę o futbolu.
Na mistrzostwach świata w Brazylii (właśnie w Belo Horizonte) 8 lipca 2014 roku o godzinie 22, w półfinale, Niemcy pokonały Brazylię 7:1! Tę Brazylię, która dla mojego pokolenia (a także dla mnie samego) była – i choć mi ciężko wyznać – jest nadal wzorcem futbolowym. Lepiej ujmując: wzorcem futbolowego metra z podparyskiego Sèvres, czymś skończonym i bezwarunkowym.
Jestem wyznawcą jednej wiary, pospołu z takimi osobowościami jak Pele, Garrincha, Djalma Santos, Gilmar czy Vava, a do tego słynna „brazyliana” w ich wykonaniu, jako sposób gry. A może nawet jako sposób na życie. Nienaganna technika. Błyskotliwa wirtuozeria i to, co egzotyczne i pełne polotu. Tym żyło moje pokolenie (i ja sam) od chłopięctwa po wiek starczy. Wciąż gotowi rozegrać swój mecz na stadionie Maracany.
Z całym szacunkiem dla dzisiejszych sław piłkarskich i z daleko idącym zrozumieniem dla ich atletycznego futbolu, wyraźnie przeszacowanego, sprinterskich popisów, taranowania, łokciówy i zapaśniczych chwytów, to jednak pozostanę wraz z brazylijską klęską w Belo Horizonte. Piękny mit jest silniejszy niż atrakcyjne zagrywki wyżelowanych gladiatorów.
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że piszę książkę o futbolu. Ale to tylko złudzenie. Może w młodości, w porywie, dałoby się jakoś połączyć dwa żywioły – futbol i literaturę. Ale dziś? Albert Camus, autor Dżumy i Upadku (miedzy innymi), noblista i piłkarz Racing-Universitaire zamierzał napisać książkę o futbolu – zdolniejszy ode mnie, niestety nie podołał zamiarowi. Wypowiedział zdanie: „Wszystko, co wiem o moralności, zawdzięczam futbolowi”. Czy gdyby żył z XXI wieku, powtórzyłby to zdanie? Wątpię.
Powiedział jeszcze coś, o czym pisze Julian Barnes w książce Nie ma się czego bać: „(…) czyż Camus nie powiedział, że najlepszą metodą na bezsensowność życia jest opracowanie reguł gry, jak uczyniono to w przypadku futbolu?”
Otóż właśnie chodzi o te reguły gry. Od tego trzeba zacząć. Bo co tu dużo mówić: wszyscy niby grają do dwóch bramek, ale wynik znają przede wszystkim ci, którzy ustanawiają przepisy.