Jakub Skurtys: Wróżenie z fusów i inne mantry na koniec trasy
Paulina Korzeniewska, Usta Vivien Leigh. Wydawnictwo Bramsole, Rzeszów 2011.
Usta Vivien Leigh Pauliny Korzeniewskiej z okładki polecają Marcin Orliński i Rafał Gawin, co niestety nie jest mocną krytycznie rekomendacją – zwłaszcza, że młody krytyk i poeta (Orliński) oraz młody poeta i animator (Gawin) rozbuchali się w swoim poetyckim patosie. „Te wiersze – obwieszcza Orliński – przypominają raczej listy spisywane na krawędzi chwili, drzewa omdlałe od chorób późnego lata” (sic!). Po takim „blurbie” podchodzę do debiutu Korzeniewskiej z jeszcze większą ostrożnością. Miniaturowy tomik (głównie formatem) wyróżniło wcześniej – jako nagrodę w konkursie „Młodzi na łodzi” – jury z Piotrem Śliwińskim i Anną Nasiłowską w składzie, a ostatnio w kategorii debiuty nominowało go gremium Silesiusa (któremu co jakiś czas zdarzają się zresztą decyzje absurdalne, np. nominacja Second life Krzysztofa Niewrzędy). Za młodą autorką stoi więc, w postawie bardziej lub mniej wyprostowanej, armia krytyków z nazwiskami ze szczytów półek. Może też dlatego trzeba być konsekwentnym i mimo „debiutowalności”, spróbować rozliczyć poetkę, na chwilę zapominając o taryfie ulgowej.
O czym jest ów zbiorek, omieszkał napisać w przedsłowiu Dawid Jung. Mamy więc – po części streszczam tu jego notatkę – gender, dojrzewanie, kobiecość, poezję inicjacyjną i konfesyjną zarazem (tym zajmuje się lub zajmowała autorka naukowo), balansującą na granicy snu i melancholijnego rozleniwienia. Tomik ma zaledwie 31 bardzo skromnych wierszy (jeśliby rozliczać go z ambicji projektu), za to obudowany został rozległą gadaniną, do której nie wypada już nic dodawać. Ewentualnie – można by ją sprawdzić, jak w pokerowej zagrywce, pytając, czy te wiersze rzeczywiście dają nam tak wiele, jak wróżą z nich krytycy?
Iskier – zapowiadanych przez Gawina – niestety nie widać. Są raczej iskierki, gdzieś na styku minionych doświadczeń i upływającego czasu. To, że czas płynie i pamięć się odkształca, spaja zresztą całe Usta Vivien Leigh. W języku trzeba jakoś oddać epifaniczność życia, pozostając zawsze świadomym tego, co się z każdym słowem i w każdym wersie zatraca – to główne wyzwanie poetki. Może dlatego tak łatwo czytać ten tom jako zapis dojrzewania do własnego głosu, a każdej z trzech części przypisać inny etap życia, inny poziom wyemancypowania (się), inną dozę samokrytycyzmu i nieco inny ładunek tęsknoty. Między Osiedlami, powrotami a Końcem trasy próbuje się ulokować całe życie, którego wektor refleksyjnie skierowany jest oczywiście w tył:
W nocnym autobusie zobaczyłam Boga w starcu.
Brał udział w ankiecie na temat
„Co podobało się Państwu w PRL-u?”
Wszystko. – odpowiedział. – Bo byliśmy młodzi.
(Koniec trasy, s. 40)
Od tej dość banalnej refleksji (i równie banalnego jej wprowadzenia w wiersz) bardziej interesująca wydaje się sama relacja poetki, jej status i uprawomocnienie. Można bowiem odnieść wrażenie, że owo „zobaczenie Boga” jest najlepszym streszczeniem epifanijności całej poezji Korzeniewskiej; że wszystkie te teksty stanowią jakąś formę migawki, którą prześwietlił nagle błysk doświadczenia, a po którym pozostała tylko smuga na papierze. Sen – permanentna rama narracyjna tych wierszy – rozmywa kontury, doprowadza do tego, że „Rano wiem o nas / jeszcze mniej. // Lubię twój zapach, ale go nie pamiętam” (Farma grubych motyli, s. 32).
Główny problem polega jednak na tym, że albo cierpimy na niedostatek debiutów w tym roku (w co nie wierzę), a poziom konkursu „Młodzi na łodzi” był wyjątkowo niski, albo też naszym naczelnym krytykom stępił się słuch od przewracania ton grafomańskiej poezji. Największą wadą debiutu Korzeniewskiej jest bowiem to, że Usta Vivien Leigh nie są ani dobre, ani złe; dość krótkie jako tomik, dzięki czemu nie nużą, ale nie pozostawiają też żadnego śladu na ciele czy zmysłach czytającego. Zdarzają się autorce błyskotliwe frazy (np. początek wiersza Jest mi dobrze, s. 36: „nawet w stopy / (na trzeźwo). Mam stłuczony łokieć, / zmarli zderzają się w locie. // Taka pogoda. Wszystko stoi.”), ale całość zamyka się gdzieś w okolicach pierwszego tekstu Osiedla, powroty (s. 7): „wiało nudą nie zdzierałam kolan wspinając się / na drzewa pamiętam smak jabłkowej gumy”. Dość denerwujące przerzutnie (co mogłoby jednak okazać się zaletą, jak np. u Martyny Buliżańskiej), które niczemu w tym wierszu nie służą, dalej ustępują rozsądnemu, choć w pewnym sensie tradycyjnemu już, „wersowaniu”, np.: „prześlij mi proszę pistacjowy stanik i wszystkich świętych / mężczyzn twojego miasta w jednej kopercie” (przyjaciółko, s. 8). Widać, że Korzeniewska umie robić wiersze, słychać rytm tych fraz, niewątpliwie założony i dopracowany. Coś jednak nie gra, bo zamiast pokerowej karety mamy smętną przejażdżkę. Cały czas „nic spektakularnego jak omdlenia czy / epilepsja po prostu gorączka uporczywe / szukanie sensu w każdym działaniu bezsprzecznie nijakim” (*** [spaghetti ma dziś metaliczny posmak], s. 13).
Być może powinniśmy tropić fragmenty miłosne, ciekawą relację z mężczyznami, o której próbuje opowiedzieć poetka (np. „Brzegi naszych ciał same obierają dogodny / dla siebie kierunek i stronę. // Zawsze jestem po twojej.” z wiersza Na zachodzie bez zmian, s. 37). Być może – i przede wszystkim – przyznać prymat jej specyficznemu tonowi, a za dobrą monetę wziąć to, że nie jest wszak źle, że momentami ciekawie, że bezbronność i próby jej przezwyciężania, delikatność łączona ze stanowczością, prywatność i konfesyjność. Może też warto pamiętać, że jest to całkiem udana próba wysłowienia się „ustami Vivien Leigh”, zdobywania się na swoją kobiecość, po części zawsze już uformowaną, kulturowo zadaną, po części zaś plastycznie i intymnie modelowaną. Zawsze pozostaje przy mnie jednak pytanie: jak długo można jeszcze twórczo „wysławiać swoją kobiecość”? Justyna Bargielska czy Joanna Roszak udowadniają, że można co najmniej kilka tomów, krok po kroku, coraz efektowniej, coraz błyskotliwiej, tworząc poezję w kontakcie z językiem, w nieustannym zwarciu z jego deklinacjami i koniugacjami, w spięciach między gramatyczną szorstkością i „tym czymś” niewypowiadalnym. Paulina Korzeniewska na razie niestety języka raczej używa, niż się z nim zmaga. I to „używanie” pozostawia największy niedosyt.