15 paź

Henryk Waniek: Sześć epitafiów napisanych na wodzie

…a czas jak rzeka, jak rzeka płynie…
(usłyszane przypadkiem)

Wrocław

Jest kilka miejsc, które – ilekroć tu jestem – lubię zobaczyć; dotknąć; upewnić się. Zostawiłem rzeczy w hotelu i wyszedłem. Tuż obok, na ścianie kościoła świętej Elżbiety, jest puste miejsce po tablicy ku czci jakiegoś zmarłego. Piaskowiec mógł zmurszeć ze starości, ale trudno wykluczyć, że w powojennych latach jakiegoś krewkiego Polaka złościł niemiecki tekst epitafium i wszystko zdrapał do cna. Na takim tle Janusz Stankiewicz wykonuje fotograficzne portrety znanym osobom. Spojrzałem na ten uśmiercony nagrobek i poszedłem dalej, przez bramę między Małgosią a Jasiem, nawet nie czytając napisu MORS IANUA VITAE, który tam jest od zawsze. Rzuciłem wzrokiem na rynek i na nic więcej nie było już czasu. Resztę wieczoru po brzegi wypełniło gadanie, gadanie, gadanie. Przemówienia. Powitania. Dyskusje. Pogawędki. Tylko to zapamiętałem, nie licząc kradzieży torebki jednej z Niemek biorących w tym udział. To oszpeciło ostatni punkt programu w pięknym Oratorium Marianum.

Następnego dnia, przynajmniej do godzin południowych, była środa. A potem? Autobus z innej epoki, klucząc po wyboistym Wrocławiu i resztkach dawnego portu, dowiózł nas nad Odrę w najmniej malowniczym jej miejscu. Już sam ten pojazd marki Ikarus zapowiadał, że będzie to podróż w czasie. Z kalendarza wynikało, że jest 12 maja, ale w roku przestępnym pod tą dwunastką mogło się kryć coś innego. Chociażby trzynastka. I rzeczywiście. Tego samego dnia, a już z pewnością nazajutrz, coś zaczęło się dziać w maszynerii czasu. Teoretycznie mieliśmy płynąć z prądem, a jednak niezupełnie. Patrzyłem z pokładu na rzeczne wiry. Mieszały się w nich godziny, pory dnia, dni tygodnia, aż wszystko się rozmyło w ospałej wodzie Odry. Straciłem rachubę. Nawet przestrzeń jakoś nie trzymała się kupy.

Rzeka
To co wydarzyło się do Zielonej Góry uznajmy za „śląski” etap rejsu, bo przecież Śląsk historyczny sięga aż po ujście Bobru. Pogląd ten potwierdzają dawne (sprzed roku 1945) mapy oraz autorytet dziejów. Dzisiaj nazywają to Ziemią Lubuską, chociaż Lebus, czyli z polska – Lubusz, jest od Zielonej Góry odległy w linii prostej o 90 kilometrów i znajduje się w Niemczech, po zachodniej stronie Odry, na północ od Frankfurtu. Nie lubię żartów z geografii, więc nigdy nie przekonała mnie ta nazwa „ziemia lubuska”, choć tamtejsza ziemia jest niezaprzeczalnie piękna.

Zatem, aż do Zielonej Góry patrzyłem na wszystko okiem „śląskim”, które zawsze mam w pogotowiu, jak jakieś dodatkowe serce. Gdyby przed 12 maja ktoś mnie zapytał czy znam Śląsk i co o nim myślę, uśmiałbym się zdrowo. A odzyskawszy powagę, powiedziałbym rozmówcy, że jeśli jest coś na świecie, co znam jak własną kieszeń, to właśnie Śląsk i wszystkie jego zawiłości. Może bliższym prawdy byłoby powiedzieć, że Śląsk znam nieźle, ale wszystkiego nie wiem przecież nawet o własnych kieszeniach. Szczególnie tych w dawno nie wkładanych spodniach, marynarkach, kurtkach i płaszczach. To jakaś zapalniczka, która już wyparowała z pamięci; to skasowany bilet tramwajowy sprzed pięciu lat; długopis na wpół wypisany; zawieruszona karta wizytowa ważnej osoby. Dawne sprawy. Skoro mnie zaskakują własne kieszenie, to tym bardziej Śląsk, na który zawsze mam otwarte oko i serce.

Nie chcę tu powiedzieć, że za Zieloną Górą zasnęło moje oko, a serce ostygło znużone już kilkudniowym odkrywaniem Odry, mającej płynąć prosto w moim naiwnym przekonaniu jak strzała od Wrocławia do Lubiąża, Ścinawy, Głogowa i tak dalej. Ale patrząc ze środka rzeki, nie poznawałem niczego. Śląsk wyglądał jakby go wyłącznie zamieszkiwały ptaki i nieliczni wędkarze. Krajobraz poskręcany jak węzeł. Pociągiem osobowym z Legnicy do Głogowa jest się w niecałą godzinę, a Odrą ten dystans przebywa się w prawie osiem. Stojąc na pokładzie wodnego wehikułu czułem, że czas, teraz gdzieś w wielkim świecie pędzący coraz szybciej, tutaj legł w katatonii, a przynajmniej ledwo oddycha. Któż to wymyślił tę lichą metaforę – czas jak rzeka? Co wiedział o rzekach i o tym co one wyprawiają z czasem? W okolicy Malczyc w rzece zabrakło wody. To znaczy, było jej w sam raz dla ptaków, niewidocznych ryb i wędkarzy, ale nie dla statku. Gdy na coś tam czekaliśmy, przypomniałem sobie Oderfähre bei Maltsch, zdjęcie z teki Schlesien Carla Wellera z końca lat 20. Kolorowe. Pełno na nim barek towarowych, statek zapełniony pasażerami i tłum ludzi na promie. A rzeczywistość wokół nas, odwrotnie niż na fotografii, niewiele miała do powiedzenia. Wyszliśmy na brzeg. Dzieciom, które się tam zbiegły, Ewa Lipska urządziła ad hoc lekcję z polskiego. Zanim nas stamtąd wywiózł autobus, obszedłem okolicę. Pastwiska, na których nic się nie pasło i zagajnik, który nazwałbym śmietnikiem, powoli wkraczający na teren zapomnianego cmentarza. Dalej jakieś domostwa, nie wiadomo czy zamieszkałe. Zawróciłem.

Tak to się zaczęło z tą rzeką. Całkiem inaczej niż myślałem. Jedno tylko było niewzruszone; że dawny Grünberg, obecna Zielona Góra, to jeszcze Śląsk, czyli ziemia powikłanego czasu. Dopiero później coś się przełamało. Jak na brutalny sygnał budzika, czas zaczął przecierać oczy na pół przebudzony, przeciągać się. Może spałby dalej, gdyby Odra nie otrzymała podwójnego zastrzyku dopływów – najpierw Bobru, a potem Nysy Łużyckiej. Zrobiło się żywiej. Ale czasu nie przybywało. A nawet robiło się go coraz mniej. Aż dziwne, że jednak płynęliśmy. Non vivere, sed navigare… Bocznymi, tylko tutaj spotykanymi odnogami podwójnych godzin, snuły się rozmowy; samotne chwile na pokładzie, ze spojrzeniem nie wiadomo dlaczego czepiającym się brzegów; posiłki; jakieś fragmenty tekstów czytane bez początku i końca; okno z widokiem na nic; zapachy wody ciemnej jak Styks. Wszystko było dziwne i omdlałe jak ten czas. Jak jeden i ten sam dzień; kilkakrotnie powtórzona ta sama środa lub czwartek. Każdego wieczoru hotel podobny do wczorajszego i niestrudzenie wracający sen: potłuczona tablica nagrobna na zdewastowanym cmentarzu.

Wymuszam teraz z pamięci tę mnogość drobnych chwil, dźwięków, zapachów, słów słyszanych lub wypowiedzianych; składając z barwnych okruchów obraz podobny do tej olśniewającej, XIX-wiecznej mozaiki, w jednej z sal Schloß Neuhardenberg, wykonanej chyba przez lupę; aby napisać mozaikę o czasie nagle przebudzonym, odzyskanym bez wysiłku, znalezionym jak moneta zgubiona przez kogoś na ulicy we Frankfurcie.

Ląd
Teraz już wiem, że to była niedziela. Ale wówczas, po dwu i półgodzinnej przeprawie statkiem z Eisenhüttenstadt do miasta rodzinnego Heinricha von Kleista, nie przyszło mi na myśl, że ten kwartet jazzujących saksofonistów, mistrzów barokowego madrygału, nuta contra nutam, dmących w stroiki swych instrumentów jakby to był dzień roboczy, że to są niedzielni grajkowie. Wszystko toczyło się zwyczajnie, inaczej niż w niedziele, które są – chyba nie muszę tłumaczyć – dniem czasu zwichniętego. Bo to ni ostatni, ni pierwszy dzień tygodnia; słońca zakleszczonego między Saturnem a Luną; wytchnienia pomieszanego z niepokojem. Każda godzina niedzielna jest prawdziwa nie więcej niż w pięćdziesięciu procentach. Z pozoru długa, w rzeczywistości krótka. Zupełnie jakbym wykreślił niedziele z pamięci.

Ledwo postawiłem stopę na gruncie nadrzecznej przystani Franfurt/Oder, gdy czas, dotąd podrzemujący gdzieś w zakamarkach statku, jak pies, który wyskoczył z wody, otrząsnął się i popędził przed siebie. Może tak się ożywił na dźwięk instrumentów witających nas z brzegu? Nie przerywając muzykowania, saksofoniści prowadzili nas do muzeum, czyli do nobliwego domu, zbudowanego w 1777, dokładnie w roku urodzin porywczego dziecka, które wyrosło – jak pisze jeden z biografów – na człowieka o „słabych nerwach”, albo, jak pisze inny, na „wielkiego, kontrowersyjnego poetę”. Dziwny był ten mój imiennik o nazwisku von Kleist, którego ciemny los zaprowadził w 34., czyli ostatnim roku życia, nad berlińskie Wannsee. Nie będę mu tutaj poświęcać osobnego akapitu, bo słabo znam jego twórczość. Zaledwie legendę. Encyklopedyczne uproszczenia. Zdarzyło się jednak dwukrotnie, że duch Kleista wzbogacił tematy, z którymi miałem do czynienia.

Pierwszy dotyczył Konstantego A. Jelenskiego, człowieka wielkiego umysłu i pióra, obywatela świata dobrze zadomowionego w Paryżu, który trafił tam na Hansa Bellmera; na jego rysunki, obrazy i szokujące konstrukcje, które z braku lepszego określenia można nazywać rzeźbami. Chodzi oczywiście o jego słynne lalki – Die Puppen – czyli modele ciała przemienionego. Jelenski cenił także eseje Bellmera i w nich szukał klucza do rewolucyjnych idei tego surrealisty urodzonego w Katowicach. W jednej z ich pogawędek, Bellmer przywołał krótką rozprawę Über das Marionettentheater, napisaną 150 lat wcześniej przez Heinricha von Kleista, do której sam, ale dopiero w 1969 roku, zrobił ilustracje. Ta lektura dodatkowo zainspirowała Jelenskiego i wsparła go w napisaniu tekstu, który uznano za wybitny: Hans Bellmer ou la douleur déplacée. Nie znam lepszego, tak trafnie przedstawiającego duchową kondycję artysty współczesnego oraz dzisiejszy, niepewny status dzieła sztuki. Możliwe, że bez pośmiertnej pomocy Kleista, (choć nazwisko poety nie pada w tekście ani razu) esej Jelenskiego nie byłby tak celny. Über das Marionettentheater przeczytałem w nieco przestarzałym tłumaczeniu Y.Rz. i znacznie lepszym Jacka St. Burasa (O teatrze marionetek).

Kleist stał mi się bliższy także przez wzmiankę we wspomnieniach Caroline Bardua, drezdeńskiej malarki. Zaprzyjaźniona z Casparem Davidem Friedrichem, kto wie czy nie najważniejszą postacią malarstwa XIX wieku, C.Bardua wiedziała, że podczas pobytu poety w Dreźnie, malarz spotykał się i rozmawiał z von Kleistem. Ponadto był pilnym czytelnikiem PHŐBUSA, pisma które Kleist wydawał tam z Tieckem. Ale to właściwie wszystko, co Kleista mi przybliżało. Niewiele.

A tymczasem uroczystość rozkręcała się w najlepsze. Mnóstwo ludzi, muzyka, przemówienia, szampan. Z początku wziąłem omyłkowo ten niebiesko-biały budynek za dom rodzinny poety. Może dlatego, że w ogrodzie, gdzie to wszystko się działo, pod murem znajdowały się dwa nagrobki z nazwiskiem von Kleist? Ale zanim je obejrzałem dokładniej, już nas prowadzono – bo czas nie próżnował – na drugą stronę Odry, do Collegium Polonicum; od burmistrzów do profesorów; od badaczy do zjadaczy; do auli, gdzie pisarze aż czterech narodowości, jeden za drugim, dawali się poznać tym, którzy ich jeszcze nie znali. Potem znów na zachodni brzeg Odry. W kawiarence nad rzeką usiłowałem odetchnąć. Ale czas kręcił się jak wskazówka stopera i sypał kolejnymi punktami programu. Wywołał małe zamieszanie z hotelami. Przypomniał o wieczornym seansie filmowym. W końcu zagonił nas na kolację w Gräffin-Dönhoff-Gebäude.

Byłem we Frankfurcie, ale widziałem nie więcej niż zwykle – jako pasażer pociągu Warszawa-Berlin, który po kontroli paszportów zdąży spojrzeć za okno i zobaczy peron dworcowy z tablicą Frankfurt/Oder. I oddalające się szybko domy, ogrody, ulice, gdy już pociąg nabierze prędkości. I to wszystko. Z przejazdów samochodem przez Frankfurt też niewiele więcej. Wszak to miejsce graniczne. Granice się przekracza a nie medytuje nad nimi. Nigdy nie zdarzyło się, mimo tylu okazji, bym spojrzał na Frankfurt głębiej, bez pośpiechu. Jakby czas przyśpieszony i nieubłagany miał nad tym miastem jakąś władzę? I teraz miało być podobnie?

Spożywałem posiłek w towarzystwie chłopaka, który robił wrażenie obeznanego z Frankfurtem. Wyjaśnił mi dokładnie jak mogę samodzielnie dotrzeć do Messehotel, gdzie wylądowały moje bagaże. Nie miałem ani planu miasta, ani pojęcia o topografii, ale to chyba nie labirynt. Poradził mi taksówkę lub tramwaj nr 2, którym należy pojechać do samego końca. Miałem jednak ochotę na pieszą przechadzkę. Zapytałem o przybliżoną odległość. Miły rozmówca nie wiedział dokładnie. Dał mi tylko wyczuć, że nie jest to blisko. Bodaj wspomniał o pięciu kilometrach. To oznaczało mniej więcej godzinny – jeśli nie zabłądzę – marsz. W sam raz dla mnie.

Po kolacji część towarzystwa poszła na film Lichter. Inna wolała piknik muzyczny koło mostu w Słubicach. A dla mnie ważniejszym stało się przejście przez to znane-nieznane miasto w ostatnich słonecznych godzinach tego dnia, który niczym nie przypominał niedzieli. Ewentualność taksówki odsunąłem od razu. Pusty tramwaj co prawda czekał na początkowym przystanku, ale zdecydowałem, że przejdę kawałek i dopiero, jeśli mnie to znudzi, wsiądę na którymś z następnych.

Oderstadt
To, że ludzi na ulicach było niewielu, a ruch samochodowy prawie żaden, powinno mi wreszcie uświadomić, który jest dzień tygodnia. Nic podobnego. To chyba ta rzeka ciągle płynęła przeze mnie, wypłukując wszelkie poczucie mijania. Codziennie, nawet po kilka razy, zerkałem do programu podróży, a nie przychodziło mi na myśl, że – na przykład – Freitag, 14 Mai 2004, to piątek. Może nawet ktoś mówił: „jest czwartek, sobota…” i tak dalej. Słyszałem to, nie słysząc równocześnie. Ogłuchłem na czas. I te puste ulice łatwiej mi było uznać za spiritus loci, sprzyjający spacerowiczom, piechurom i ogólnemu spokojowi, niż jako powszechny, dobrowolny, niedzielny areszt domowy. Ulice, którymi szedłem, zakręcały łagodnymi łukami, jakby skopiowanymi z Odry, to w lewo, to w prawo, stwarzając zwodniczą nadzieję, że za następnym zakrętem pojawi się cel tej wyprawy: większy lub mniejszy budynek z napisem MESSEHOTEL. A ja pójdę dalej, bo wieczór się jeszcze nie skończył, słońce jeszcze piękniało za ścianami domów i drzewami, i w ogóle czas przestał się liczyć w ogóle.

Ale hotelu nie było. Raz czy dwa razy przejechał w pożądanym kierunku prawie pusty tramwaj nr 2, ale mnie nie skusił. Na własnych nogach czułem się pewniej. Kartezjusz był, bo myślał. Ja jestem, bo chodzę. Miałem za sobą już całą długość Heilbronnstraße i kawałek następnej – Fürstenwalde, skąd otworzył się szerszy widok na peryferia, dworzec towarowy i mizerne fabryczki, może już upadłe. Lubię taki krajobraz, bo jest cytatem z mojego dzieciństwa. Popołudniami, jako sześcioletni smarkacze, bawiliśmy się wokół pustych wagonów, których wnętrza pachniały mąką, końskim moczem, lub rozgrzanym drewnem. Miejsce to nazywaliśmy giterbana, co dopiero po latach przełożyło się na Güterbahnhoff. Katowice, nieco wcześniej Kattowitz/OS, to był teatr mojego dzieciństwa, teraz przywołany jako Frankfurt an Oder. Na Fürstenwalderstraße czas cofnął się o sześćdziesiąt lat. W ogóle przez całą ulicę paradowały wzdłuż i wszerz rozmaite czasy. Jak uliczni przechodnie, których wcale nie było. Potrącały mnie w przejściu lub usuwały się. Dreptały roztargnione, same ledwo widoczne, albo gapiły się, jakbym im kogoś przypominał. Aż na którymś rogu wyszło mi na spotkanie ceglane, posępne gmaszysko rodem z końca XIX wieku, pachnące pruską biurokracją budowlaną. Napis przed wejściem dał mi do zrozumienia, że i tutaj sięgnął, tak sławny po obu stronach Odry, uniwersytet frankfurcki. Ubogi neogotyk trwał w letargu i nie mrugnął do mnie ani jednym ze swoich niezliczonych okien. Również i to powinienem rozpoznać jako symptom niedzieli, ale wyglądało na najzwyklejszą, wieczorną śpiączkę urzędowych gmachów. Rozumiem to dobrze, podobnie jak wzmiankę (tylko gdzie się na nią natknąłem?), że Heinrich von Kleist spał z otwartymi oczami. Chyba w Berlinie. Ale czy w 1807 roku, gdy tam przybył piechotą z Królewca? Czy raczej w 1810, gdy już nic nie chciało się skleić? Tym bardziej powieki.

Lekkim zwrotem w prawo Fürstenwalderstraße zamieniła się w August-Bebelstraße. Lubię je i wiele zawdzięczam samotnym wędrówkom po ulicach nieznanych miast. Nawet gdy są to banalne szeregi, ściśniętych jedna obok drugiej kamienic, można je czytać jak linijki tekstu, w którym zaraz coś się może wydarzyć. Ale nic się nie działo. Jakiś piesek wyprowadzony na spacer obszczekał mnie tak przyjaźnie, że zrobiło mi się ciepło na sercu. Przejechała dziewczyna na wrotkach. Z otwartego okna wysączył się kawałek III symfonii Brahmsa. Grupka rozgadanych młodzieńców rozstąpiła się, robiąc mi przejście na wąskim trotuarze. Gdyby nie osobliwy, a na swój sposób uroczy typ budynków mieszkalnych, którymi w latach dwudziestych Deutsche Reichsbahn osładzała życie swoim pracownikom, dobrze mi znanych z Górnego Śląska, oraz znów wielki, ale kompletnie wymarły budynek opatrzony tabliczką KASSERNE ANLAGE; wszystko tchnęło miejską zwyczajnością, przechylającą się lekko w stronę przedmieścia.

Szedłem tak już godzinę, lub trochę więcej, ale doprawdy niewiele. Na August- Bebelstraße, która niebawem przechodziła w Fürstenwalderpoststraße, każda godzina liczyła sześćdziesiąt lat. Taka to była przechadzka. Dalej bym już nawet nie dojechał tramwajem, gdyż nagle urywały się tory i naga szosa, jak rzeka wbijała się w las. Było jeszcze jasno choć słońce już zniknęło za drzewami. Nagle objawił się w bilbord zapowiadający, że gdzieś tutaj znajduje się teren FRANKFURTER MESSE. Stał tam jakiś hotel, ale nazywał się całkiem inaczej i wyglądał na nieczynny. Dopiero dziewczyna z chłopakiem, idący trzymając się za ręce, którzy jakimś cudem pojawili się znikąd, zapewnili mnie, że już jestem na miejscu. Jeszcze kilka kroków w Nuhnestraße i będę w Messehotel.

Kleiststadt
Nazwy ulic przytaczam tu dokładnie, co nie znaczy bynajmniej, że je znałem, albo notowałem po drodze. Tylko jedna – Westkreuz – z jakiegoś powodu zapadła mi w pamięć. To tylko dzięki pomocy WWW patrzę teraz na plan Frankfurtu i powtarzam w myślach wędrówkę ulicami, znacznie bardziej pustymi niż na fotografii miasta: między gruzami domów, dwoje ludzi. I tramwaj, nie wiadomo czego szukający w tej ruinie; jadący przez środek cmentarza, gdzie nad ziemię wystają zwłoki budynków. Może to nawet maj, tylko 59 lat wcześniej, w czasach, gdy w ogóle niedziele nie istniały. Na planie miasta FRANKFURT/ODER raz jeszcze odbywam godzinną, lub coś koło tego, przechadzkę pod słońce, wzdłuż domów, ramię w ramię z tramwajowymi torami, aż do Westkreuz. Krzyż Zachodni. Jak drogowskaz na rozstaju dróg. Von Kleist, idąc z Królewca do Berlina, akurat w roku swych trzydziestych urodzin, nie mógł ominąć Frankfurtu. Spotkać jakichś bliskich, lub choćby spojrzeć na pejzaż dzieciństwa. Spotkał kogoś, czy znalazł? Tego nie wiadomo. Ale dalej miał tylko jedną drogę. Wprost na Fürstenwalde przez Westkreuz, jeszcze bez szyn tramwajowych i Messehotelu tuż obok.

A to wymarła, cicha jak makiem zasiał, oaza spokoju. Zanim odnalazłem portiera, spotkałem w korytarzu Leszka. Również zrezygnował z filmu. Nie poszedł na piknik. Wziął taksówkę i znalazł się tutaj przede mną. Dopiero on mi wyjaśnił jak odnaleźć recepcję w tym tajemniczym hotelu. Szedł właśnie do baru, żeby tam odetchnąć. Pokój był niepotrzebnie przestronny, z mnóstwem cieni w kątach, z oknem wychodzącym na wschód. Obmyłem się trochę. Spojrzałem na ciemniejące niebo. Zszedłem do baru, bo obiecałem Leszkowi, ale nie po to by mu tam zakłócić samotny seans. Rozmawialiśmy krótko. Byłem zmęczony dniem, o którym ciągle nie wiedziałem, że był właśnie niedzielą. Żeby się nie zasiedzieć, nie zamówiłem niczego i z kilku zdań pamiętam tylko jego wyznanie: „Zarabiam pieniądze, żeby uporządkować grób rodziców.” Miałem go ochotę uścisnąć, ale dałem spokój. Wróciłem do siebie. Za oknem była już noc i skromnie oświetlona ulica. Wokół latarni latały niespokojne owady, a czas wycofywał się w sen.

Sen
Nad bramą złoty napis: MORS IANUA VITAE. Śmierć bramą do życia. Na ceglanej ścianie zniszczone epitafium kamienne. Jakiś stary cmentarz zarastający lasem. Być może nazywa się Westkreuz, ale kogo zapytać? Tu i ówdzie nieczytelne nagrobki z marmuru. Śniącym jest Henryk, a w tym leśnym grobie pod dębem, kto wie czy nie śpią wiecznie Heinrich i Henriette z metalowymi kulami w sercach? Gdyby sen był bardziej wyraźny, może dałoby się odczytać z kamienia:

Er lebte, sang und litt in trüber, schwerer Zeit,
Er suchte hier den Tod und fand Unsterblichkeit

A sen, zamiast się skończyć we właściwej chwili, płynął uparcie jak rzeka, od Wrocławia po Stettin; od Breslau do Szczecina.