15 paź

Ewa Stachniak: JAK LAS (o literaturze kanadyjskiej)

W latach siedemdziesiątych o literaturze kanadyjskiej pisano że to literatura pełna pól pszenicy i małomiasteczkowej alienacji. Northrop Frye, jeden z najbardziej chyba znanych kanadyjskich literaturoznawców pisał o kanadyjskiej „mentalności garnizonu”, temat podchwycony i rozwinięty przez Margaret Atwood w jej tematycznym przewodniku po literaturze kanadyjskiej zatytułowanym „Przetrwanie.” Od wielu lat opinie te należą już do przeszłości. Literatura kanadyjska końca dwudziestego i początków dwudziestego pierwszego wieku cieszy prężnością, energią i tematycznym bogactwem. Dla mnie, kanadyjki od 1981 roku, jest jak las w którym szukam swoich ścieżek, klucza do mojej kanadyjskiej rzeczywistości, skomplikowanych napięć między tym co uniwersalne i to co lokalne. Współistnienia etnicznych tożsamości, śladów powolnego i nieustającego stawania się narodu, który ciągle wchłania przybyszów, ciągle robi dla nich miejsce. Dawno już nauczyłam się pokory w wypowiadaniu swoich sądów i kwalifikowania swoich wyborów. To co fascynuje mnie nie musi interesować innych.
Najważniejszym kanadyjskim wydarzeniem literackim ostatnich miesięcy jest ukazanie się najnowszej powieści Michael’a Ondaatje, Divisadero (McLellan and Stewart 2007). Po międzynarodowym sukcesie „Angielskiego pacjenta” każda kolejna książka Ondaatje oczekiwana jest z niecierpliwoscią. Na tą najnowszą, kanadyjscy czytelnicy czekali siedem lat. Tytułowa Divisadero to nazwa ulicy w San Francisco, ulicy która w powieści jest tylko wspomniana przelotnie. Zapytany o wybór tytułu, autor wyjaśnia: „sugeruje podzial, spojrzenie z zewnatrz… To powieść o separacji i podziałach, to dwie opowieści złączone razem.”
Ondaadje urodził się w Sri Lance, uczęszczał do szkoły w Anglii, do Kanady przyjechał w 1962 roku, na studia. Mówiąc o swoim warsztacie literackim, podkreśla iż struktury powieści formuje podczas pisania. Poddaje się podświadomości, pisze wierząc, że sceny które tworzy odsłonią swoje znaczenie, znajdą swoje właściwe miejsce w narracyjnej rzeczywistości.  Wynikiem tego procesu są powieściowe wątki i obrazy, których synteza pozostawiona jest czytelnikowi w zamian za unikalną poetykę prozy. Jego mistrzowie to Donald Bartheleme, autor literackich collage’ów i pastiszów, satyryk bawiący się tekstem i słowem, a także William Gass, pisarz dla którego język jest sam w sobie wybawieniem.
Programowo, Ondaatje pozostawia czytelnikowi syntezę dwóch części składających się na Divisadero. Bohaterami pierwszej części są dwie przybrane siostry, Anna i adoptowana Claire i starszy od nich o cztery lata adoptowany brat Coop. Dorastają w Kalifornii lat siedemdziesiątych. Odkrycie przez ojca seksualnego związku szesnastoletniej już wtedy Anny  z jej adoptowanym bratem doprowadza do tragicznego rozpadu rodziny. W drugiej części powieści przenosimy się do południowej Francji gdzie Anna znalazła się po latach, nieświadoma dalszych losów Claire i Coop’a, już jako pisarka podróżującą śladami Lucien Segura – dziewiętnastowiecznego autora popularnych powieści à la Alexander Dumas. Opowiadana przez Annę historia Lucien Segura jest komentarzem do jej własnej nierozwiązanej przeszłości, komentarzem nie zinterpretowanym, pozostawionym czytelnikowi do rozstrzygnięcia.
Nie wszyscy krytycy poddają się powieściom Ondaatje bez sprzeciwu. Słyszy się głosy zniecierpliwienia, zarzuty iż programowa niejasność i niespójność jego prozy jest chwytem wytartym, graniczącym z artystycznym bałaganiarstwem. Że powieści Ondaatje są niedopracowane, że zbyt wiele luk pozostawiają do wypełnienia czytelnikowi. Innych pociąga w prozie Ondaatje właśnie ta „niedokończona” poetyckość. Meandry wyobraźni, drogi ginące gdzieś w gąszczu skojarzeń, niespodziewane olśnienia głębią myśli. Proza Ondaatje nasycona jest  akapitami doskonałymi jak dorodne wiersze. Potrafię czytać je wiele razy zapominając, że mam przed sobą powieść. Obiecują, że coś ma się zdarzyć. Rozwiązać. Dopełnić.  Są poetyckimi wycinkami sugestywnie przekazanego doświadczenia, skrawkami, które składam nie żądając by koniecznie spoiły się w całość.
Najnowsza powieść Janice Kulyk Keefer Ladies Lending Library (Harper Collins 2007) porównano w majowym numerze kanadyjskiego Quill and Quire do prozy Johna Updike’a. Młode matki z dziećmi, spędzające wakacyjne lato z dala od miejskiego gwaru. Ojcowie pracują w mieście, kobiety opalają się, kąpią, plotkują nad brzegiem Georgian Bay w tak zwanym ontaryjskim cottage country. Czym różnią się bohaterki powieści Kulyk Keefer od innych podobnych pań domu, zapracowanych, niepewnych przyszłości, rozczarowanych wyborami, których dokonały? Są córkami emigrantów z Ukrainy, pamiętają wsie bez kanalizacji; wśród rodzinnych papierów przechowują akty własności pól odebranych przez kolektywizację. Opierają się swoim ukraińskim matkom ale wysyłają swoje dzieci do ukraińskiej sobotniej szkoły i marzą by one nie musiały wstydzić się swojego pochodzenia. W codziennej krzątaninie torontońskich suburbiów zagubiły  drogę do kanadyjskiej ziemi obiecanej . Nie wtopiły się w ten nowy świat, nie odnalazły w  nim swoich marzeń. Trwają w przestrzeni między kulturami, krajami, aspiracjami, i  patrzą jak ich synowie i córki odrzucają ich przejściowy świat, z pogardą, z niecierpliwością młodości.
Janice Kulyk Keefer urodziła się w Kanadzie. Jej rodzice—tak jak rodzice jej bohaterek—imigrowali  z Ukrainy. Jej matka, przyjechała do Kanady jako nastolatka, poświęciła dobrze zapowiadającą się karierę projektantki mody dla kariery męża i wychowania dzieci. Wśród książek Janice Kulyk Keefer—a  ma ich na swoim kącie wiele, wszystkie wysoko oceniane przez krytykę—warto wspomnieć Honey and Ashes (Miód i popioły), gorzko słodką opowieść o historii rodzinnej emigracji i powrotu pisarki na Ukrainę i do Polski gdzie kanadyjska pisarka szuka korzeni rodzinnej goryczy, strachu i niepewności. Kulyk Keefer nie zawsze pisze o emigracyjnych początkach, ale kiedy dotyka tego tematu robi to z wielką wrażliwością. Nietrudno jest wyobrazić ją sobie jako jedną z młodych córek obserwujących swoje ukraińskie matki nad Georgian Bay. Córek pełnych wątpliwości czy małżeństwo i macierzyństwo powinny być jedynym celem kobiety, czy należy tłumić w sobie marzenia, pasje, role, nawet te, które mogą zakończyć się bolesnymi porażkami przed którymi tak bardzo chciałyby uchronić je ich matki.
Na zakończenie kilka słów o ostatnim (z 2006 roku) tomie opowiadań Alice Munro, A View from Castle Rock (Widok z Castle Rock). W wywiadach pisarka sugeruje, że jest to już jej ostatnia książka, że napisała już wszystko, co chciała napisać. W panteonie literatury kanadyjskiej Alice Munro cenię chyba najwyżej. Jest kronikarzem powojennych pokoleń kanadyjskich kobiet: zbuntowanych nastolatek nie mogących pogodzić się z rzeczywistością lat 50tych, studentek i młodych matek wrzuconych w wir obyczajowej rewolucji lat 60tych, dojrzałych kobiet lat 70tych i 80tych i wreszcie starzejących się matek patrzących na swoje dorosłe już córki. Jej opowiadania—a pisze wyłącznie opowiadania—rozgrywają się głównie w małych miasteczkach kanadyjskiej prowincji Ontario. Dotyczą zwykłych ludzi, których losy rzadko uwikłane są w dramatyczne wydarzenia, jeśli nie liczyć miłości, rozczarowań, wyjazdów z rodzinnych miasteczek i niechętnych powrotów. A jednocześnie, poprzez prozę Munro, mamy odczucie udziału w wydarzeniach istotnych, zamykających w sobie doświadczenia całych pokoleń.
Krytyka nazywa Alice Munro kanadyjskim Czechowem—warto przypomnieć, że jej opowiadania ukazują się regularnie w The New Yorker i innych prestiżowych amerykańskich czasopismach—i słusznie bo Alice Munro jest mistrzynią opisywania codzienności. Potrafi wydobyć ze zwykłych dni momenty najważniejsze, zamknąć ludzkie życie w kilku akapitach, odsłonić przez chwilę jego wieloznaczność, chwilę krótką i ulotną ale pozostawiającą po sobie głębokie zrozumienie ukrytych motywacji bohaterów. Jej opowiadania są jak fala odpływu odsłaniająca podwodne skały, które nawet jeśli ponownie znikną z pola widzenia, ich obecności nie można już zanegować i zapomnieć. „Widok z Castle Rock”  odbiega od poprzednich zbiorów opowiadań bo nawiązuje do odłegłej,  wydawałoby się, przeszłości. Opowiada historie sięgające początków XVIII wieku, historie emigrantów ze Szkocji. Widzimy ich jak stawiają pierwsze kroki na statku, który zabierze ich do Halifaksu, cała rodzina niepewna decyzji wyjazdu, pełna obaw ale też i nadziei. Widzimy ich jak kupują farmy, zapuszczają korzenie w nowym dla nich świecie, kochają i nienawidzą, zdradzają i umierają. Zostawili po sobie fragmenty listów, rodzinne legendy i cmentarne nagrobki na kanadyjskim cmentarzu. Ostatni tom opowiadań Alice Munro zbiera te strzępki czasu minonego, żegna się z nimi. Widzę w tym akcie pożegnania żelazna logikę pisarskiej drogi, ale jako czytelniczka mam nadzieję, że nie jest to ostatnie słowo pisarki, że jej ważny głos będzie nam nadal odkrywał prawdy ukryte w pokładach codzienności.