Dariusz Szymanowski: Orkiestra dęta
Jankowi
Chłopcy nigdy nie opowiedzą o tym, co się stało. Ojciec, od zawsze ponury, pogrąży się jeszcze bardziej w milczeniu, jego twarz mimo to będzie cicha i spokojna. Staremu Zubrzyckiemu przyjdzie sprzedać chałupę i wyjechać do krewnych do Gdańska. Wszystkie instrumenty zarekwiruje naczelnik wydziału kultury i ponoć sprzeda je na złom. Błażukom urodzi się syn. Pochowają go obok matki.
W roku 1953 nikt nie spodziewał się cudu. Owszem, zdarzyło się raz, że jednemu z gospodarzy krowa ocieliła trojaczki i nawet powiatowy weterynarz nie mógł się nadziwić. Aż nawet delegacja z Warszawy przyjechała, naukowcy różni i redaktorzy, co zdjęcia robili, ale po jakimś czasie wszystko ucichło i nikt nie pamiętał ani naukowców, ani redaktorów. Cała okolica: Pajtuny, Sklajboty, Mokiny, przez Bark i Rejczuchy, Tumiany aż po Nerwik i Giławy, nie wierzyła w cuda. Nie w takie w każdym razie, o jakich pisali w gazetach. Tu, na północy, ludzie wierzą, że gdy ktoś umiera, to jego dusza opuszcza ciało i wychodzi na pola. Każda dusza potrzebuje przestrzeni, dlatego w domu nieboszczyka otwiera się wszystkie okna, aby jego dusza mogła wylecieć na świat. Ale dusza to nie ciało. Nie widać jej, jak nie widać wrześniowego horyzontu za mgłą.
Każdego roku pod koniec sierpnia organizowano dożynki, podczas których dziękczyniono Bogu za plony, a Partii za przydział nawozu i nowego traktorzystę w pegieerze. Rano wszyscy szli do kościołów, a wieczorem zjeżdżali na rynek do Pasymia, gdzie grała orkiestra, pito piwo i leśne miodówki, jedzono karmuszkę, chłopcy biegali boso po ściernisku nad Kalwą, a dziewczęta ubrane w białe sukienki tańczyły babę kulawo z bukaniem, śpiewając „Miała baba łysa krowa, Wygnała ją do wongroda; A ty, Jaśku, paś że mi ją, Dam ci jajko na ziliją”. W powietrzu czuć było zapach ognisk, machorki, zewsząd dochodziły śmiechy, wszyscy mieli poczucie dobrze wykonanej pracy, po której zawsze przychodzi czas na odpoczynek. Czas leciał tu swoim rytmem, z dala od wielkich miast i wielkich wydarzeń, za to był skrystalizowany w przestrzeni, rozłożony na pory dnia i roku, kolory jęczmienia, chmielu, buków i jesionów, zapachu latosia i mrozu.
Jak co roku, największą atrakcją był występ miejscowych dęciaków. Wszyscy, starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni od pokoleń muzykowali wspólnie na północy, umilając sobie życie. I choć niewielu było takich, co znali nuty i umieli je czytać, to wszyscy potrafili grać wespół z innymi, co przecież nie jest znowu takie proste. W takich zespołach grało nawet i po czterdziestu mężczyzn. Gdy stawali na drewnianej scenie, ubrani od święta, ogoleni, z ogorzałymi od letniego słońca twarzami, wszyscy bez wyjątku wpatrywali się w nich jak w obrazek. I wokół trwała tylko cisza jak głęboki wdech przed skokiem do wody. Potem kapelmistrz dawał znak i słychać było huk, który niósł się nad taflą wody daleko, aż po rudziska za jeziorem, a nawet i w Zapurdce ludzie słyszeli muzykę. A najsłynniejszym muzykantem był Arno Kant. Nikt nie wiedział, ile dokładnie ma lat. Mówili, że liczy sobie siedemdziesiąt, a może nawet osiemdziesiąt wiosen. Arno od zawsze mieszkał w Miłukach, miał dom nad samym jeziorem. Imał się przeróżnych zajęć. Przed wojną pracował w lesie przy wyrębie drzew, był rybakiem, organistą w Parafii Ewangelickiej w Pasymiu, swego czasu handlował miodówką własnego wyrobu, ale najbardziej lubił grać na skrzydłówce. Wysoki, zawsze wyprostowany mimo swego wieku, który zdradzała jedynie siwizna. Nigdy nie rozstawał się ze swoją fajką, cały jego dom i wszystkie ubrania przesiąknięte były słodkim zapachem tytoniu, po który Arno raz w miesiącu wybierał się na targ rybny do Olsztyna. W mieszkaniu nie miał prądu. Bardziej niż temu milowemu wynalazkowi człowieka wierzył w siłę palonego rybiego łoju. Jadał to, co mógł upolować. Tutejsze lasy pełne były zwierzyny, saren, jeleni i dzików, a nawet wilków, do których Arno odczuwał prawdziwy podziw i które darzył szacunkiem. I Arno, i wilki nie wchodzili sobie w drogę. Ludzie na północy od zawsze żyli w zgodzie z naturą. Nigdy nie zabijali więcej, niż tego potrzebowali. Arno Kant był synem Jana, miejscowego pastora, znanego głównie ze swego zamiłowania do dobrego jedzenia i pięknych, ale nazbyt młodych dziewcząt. W domu Kantów stawiano na śniadania na stół obleczony białym obrusem salcesony, pasztety, ziemniaczane kiszki, jaja i wędzone węgorze, na podwieczorki jadano drożdżowe ciasta ze śliwkami, a wszystko popijano podpiwkiem lub chlebowym kwasem. Zimą 1916 roku Jana znaleźli zamarzniętego. Leżał pod drzewem z założonymi rękami. Wyglądał, jakby się modlił albo za coś przepraszał. Od tamtej pory Arno został na świecie sam.
Drzewiec, jak na niego wołano, nigdy nie miał żony. Za młodu miast za dziewczętami uganiał się po lesie. Już jako siedemnastolatek wyjechał na Mazury do pracy przy budowie kanału. Wrócił jednak szybciej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Ponoć wdał się w konflikt z jakimś oficerem nadzorującym budowę, a że krew płynęła w żyłach Arna nie woda, miał dać w pysk oficerowi, za co zmuszony był uciekać. Zaszył się w swoim lesie i od tamtej pory nigdzie nie wyjeżdżał. Najdalej do Olsztyna. Raz jeden był nad morzem, raz w Szczytnie w sprawach urzędowych. I tyle świata zobaczył Arno. Nie przeszkadzało mu to jednak w zmyślaniu najprzeróżniejszych historii. Lubił opowiadać o swoich rzekomych przygodach, jakie przeżył podczas wyprawy do Rosji. Nikt mu nie wierzył. Wszyscy dobrze wiedzieli, że Arno nigdy wschodu nie widział, a mimo to słuchali jego opowieści, śmiali się wraz z nim i bali, gdy mówił o wielkim niedźwiedziu, z którym poróżnił się o wielkiego jesiotra. Przychodzili pod jego dom i prosili – opowiedz nam Arno o Rosji, jak tam jest? No, dalej, nie daj się prosić. A on tylko uśmiechał się pod sumiastym wąsem, napychał fajkę, siadał na ławce pod domem i mówił, i mówił.
Sierpień pięćdziesiątego trzeciego był gorący i suchy. Ludzie, kiedy tylko mogli, kryli się po chałupach, chłodzili w wodach jezior lub uciekali do lasu, w którego cieniu mogli choć trochę odpocząć. Początek września przyniósł nieco ochłody. Ranki były rześkie i po polach snuły się mgły. Dopiero około dziewiątej unosiły się do góry i można było zobaczyć grzebienie zagajników. Arno najbardziej ze wszystkich pór roku lubił jesień.
Jej kolory, te wszystkie żółcie i czerwienie prześwietlone przez promienie mile grzejącego teraz słońca. Co rano stawał przed domem, przeciągał się, zapalał fajkę, po czym godzinę lub dwie grał na swojej skrzydłówce. Co jakiś czas odwiedzał go młynarz Zubrzycki, z którym znali się od dawna i z którym grał w orkiestrze. Achim – jak mówił do niego Arno – był wdowcem, którego żonę zabili czerwonoarmiści. Zanim ją zamordowali, najpierw zgwałcili na oczach Achima, jeden po drugim. Mąż pochował żonę na tutejszym cmentarzu, na którym pogrzebano także jej morderców. I tak leżą obok siebie. – Tylko śmierć jest idealną komunistką – mawiał Arno.
Tego dnia Joachim zabrał się z Arno na jezioro. Rankiem odcumowali starą łódkę i wypłynęli na ryby.
– To już chyba ostatnia okazja, żeby złowić coś dużego – powiedział Arno, spoglądając w niebo. – Jeśli się nie uda, trzeba się będzie z tym pogodzić.
– Jak to? Poczekaj no tylko do zimy, aż jezioro skuje lód. Do tego czasu byki się napasą. Wtedy zrobi się przeręble i będzie branie, aż miło będzie popatrzeć. Zobaczysz, wspomnisz moje słowa.
Arno wystukał popiół z główki fajki o wiosło, nabił ją nowym tytoniem i zapalił. Wiatr zdmuchnął popiół, który przez krótką chwilę unosił się tuż nad powierzchnią wody, po czym poleciał dalej w stronę tataraku, który gęsto porastał brzeg jeziora.
– Tyle z nas zostanie – szepnął Arno. – Nic więcej.
– Mów za siebie, proszę ja ciebie, ja mam jeszcze syna.
– W Gdańsku – odparł Arno.
– Co to zmienia? W Gdańsku czy nad Kalwą?
– Myślisz stary capie, że z niego zostanie coś więcej? – Arno uśmiechnął się uszczypliwie.
– Słyszałeś – zmienił temat Achim – podobno w niedzielę mamy zagrać u Naczelnika Krawca. Sprosił podobno jakichś gości z Warszawy, z samej góry proszę ja ciebie i najął nas za estradowe małpy. Mamy grać do kotleta, wyobrażasz to sobie? – krzyknął wyraźnie zdenerwowany.
– Ciszej! Wszystkie ryby popłoszysz tym swoim gadaniem. Mamy zagrać, to zagramy. W dupie mam to, dla kogo gram. Kto ma uszy, może słuchać, a kto ma choć trochę rozumu pod czapką, nie traci czasu na myślenie o czyichś uszach.
– A więc nic cię również nie obchodzi, proszę ja ciebie, kto ci za to granie zapłaci, tak?
– Nic a nic. Zresztą ja i tak nie biorę za to pieniędzy.
– Ty nie, ale inni mają rodziny, dzieci, czasami nawet trochę honoru.
– Ty mi tu Achim z honorem nie wyjeżdżaj, bo nie ma tu on nic do rzeczy. Tu muzyka się liczy i szlus.
– Jeszcze ci się odwidzi, Arno, proszę ja ciebie. Grać komunistom do tańca – zacietrzewił się Achim.
– Tylko śmierć, Achim, tylko śmierć jest prawdziwą komunistką. I ona wszystkim po równo, rozumiesz? – ciągnął Arno – Wszystkim bez wyjątku, czerwonym i białym, wierzącym i niewierzącym, kurwom i dziwkarzom, wszystkim, rozumiesz? W niedzielę my im zagramy, a kiedy indziej nam zagrają. Ale pamiętaj, Achim, tylko muzyka się liczy, zespół, abyśmy wszyscy jednym głosem, rozumiesz, je-dnymgło-sem.
Do końca dnia Arno i Achim nie odzywali się do siebie. Po przycumowaniu łódki rozeszli się, każdy w swoją stronę. Tej nocy Arno po raz ostatni zapalił fajkę, mocno zaciągnął się holenderskim tytoniem i spojrzał na jezioro. Wiatr lekko kołysał sitowie, a fala delikatnie biła o kamienisty brzeg.
Pogrzeb Arno Kanta odbył się w niedzielę. W tę samą, w którą Arno miał grać na skrzydłówce sekretarzowi z Warszawy. Ale że Drzewiec był znany wszem i wobec to delegacja, sąsiedzi i miejscowa władza, wszyscy spotkali się na jego pogrzebie. Orkiestra dęta grała tego dnia najlepiej od lat. Flety, oboje, a nawet fagoty, trąbki i puzony, werble i czynele. Wszyscy nie zagrali ani jednej fałszywej nuty. A to, nawet jak na najlepszą amatorską orkiestrę, był już prawdziwy cud. Ale jeśli mowa o cudach, to ten zdarzyć się miał nieco później. Gdy orkiestra zaczęła grać ostatnią pieśń, zaczynając od wysokiego C, Arno uchylił wieko trumny, wstał i nabiwszy fajkę, którą Achim włożył mu do wewnętrznej kieszeni marynarki, poszedł w stronę Tylkowa. Ludzie mówią, że to był cud, że to orkiestra dęta, która grała tak pięknie, wskrzesiła mazurskiego Łazarza. Wybuchł jednak skandal, bo wszystko to stało się na oczach przedstawicieli najwyższego aparatu władzy, których stosunek do zmartwychwstania był, powiedzmy sobie, z gruntu sceptyczny. Ludzie opowiadali, że sekretarz najpierw pobladł, potem poczerwieniał, a na sam koniec kazał burmistrzowi to wszystko wyjaśnić. Ale to już zupełnie inna historia.
Świętochłowice 2013