Aleksandra Tetera: Wytarzać się w Warszawie
Leopold Tyrmand, Tyrmand warszawski. Teksty niewydane. Wydawnictwo MG, Warszawa 2011.
Zachować „duszę miasta” to, jak pisze Tyrmand, obowiązek tych, którzy są odpowiedzialni za nowy kształt odbudowywanej stolicy. Bezapelacyjnie aktualne te słowa stają się dziś, w czasie „generalnego remontu” Warszawy. I jest to tylko jeden z powodów, dla których warto odkryć na nowo lub po raz pierwszy felietony Leopolda Tyrmanda tworzone w latach 1947-1956, dotąd publikowane jedynie w „Stolicy”, „Przekroju” i „Tygodniku Powszechnym”, a dziś przez Wydawnictwo MG przywołane pod wspólnym tytułem: Tyrmand warszawski.
– Muszę się trochę wytarzać w Warszawie…
Wziął na siebie cywilne ciuchy i pojechał przez zieloną granicę. Tarzał się w Warszawie coś z miesiąc, potem wrócił tą samą drogą. Opowiadaniom nie było końca, opowiadał i opowiadał o każdym rogu, o każdej kamienicy, o każdej ruinie wzdłuż Radnej, Dobrej, Browarnej, Wybrzeża. Po kilku tygodniach zaczął posępnieć i pochmurnieć, stawał się coraz małomówniejszy. Wreszcie oświadczył:
– Kij mi w oko! Myślałem, że jak pojadę i zobaczę, miesiąc się po Warszawie poobijam, to i łatwiej będzie zapomnieć i jechać do tego tam Meksyku. Tymczasem, cholera, teraz jest jeszcze gorzej. Ciągnie mnie tam, taka ich mać, na podwójnym napędzie… Żeby tylko tam móc żyć, żeby dali jakąś szansę…
Miłość warszawiaka do swego ukochanego miasta nie jest uczuciem łatwym, aczkolwiek jest uczuciem bezwarunkowym, nasilającym się wraz z oddaleniem od rogatek kraju. A tam to już Włochy i ich dostojny Rzym, „starszy brat wszystkich miast europejskich“, jak nazywa go Tyrmand. Pisarz porównuje jego dzieje do krwawych losów Warszawy. Wszak historia Rzymu także pamięta kilka niszczycielskich sacco, które znacznie okaleczyły ten szlachetny krajobraz. W Italii jednak inaczej niż w Warszawie traktuje się architekturę. Jednymi z największych rzymskich zabytków są ruiny, żywe pomniki tragedii. Tyrmand ubolewa nad tym, że socjalistyczna Polska postanowiła za wszelką cenę zagłuszyć znaki zniszczenia. Ówczesnym władzom zabrakło włoskiej nuty romantyzmu. Zamiast tego postawiono mnóstwo prostych, acz rozległych gmachów, a tym samym pozbawiono polską stolicę jej dawnego naturalnego piękna. „Cóż by się stało z Wenus Milońską, gdyby jej zrekonstruować ręce!..” – pyta pisarz. Okaleczona rzeźba, podobnie jak zniszczone miasto ma swą tragiczno-sentymentalną wymowę, niezmiernie inspirującą dla niezmierzonej rzeszy poetów.
Tyrmand warszawski to ekscentryczny przewodnik po zbombardowanej, a następnie „zmartwychwstałej“ krok po kroku Warszawie. I dziś już wiemy, że zmianom nie ma końca… Stolica niegdyś jawiła się jako bezkresny plac budowy, dziś przechodzi generalny lifting i można by rzec, że bombardowana jest po raz wtóry, tym razem szeregiem poprawek i remontów. Co o tych sprawach wiedzą symbole stateczności: czeska Praga czy nasz własny Kraków? Warszawa to byt dynamiczny. Ile to już razy każdy warszawiak musiał się jej uczyć na nowo, fragment po fragmencie…
Snując mitologiczne opowieści o mieszkańcach swego miasta, Tyrmand nakreśla charakterologiczny portret Polaka. Przywołuje do tablicy, jego zdaniem, naszą nadrzędną cechę narodową – dziarskość. A dziarskość, jak twierdzi, niesłychanie utrudnia bycie poprawnym. Antypoprawność natomiast nigdzie nie uwidacznia się ponoć równie wyraźnie jak w Warszawie. Już na początku lat pięćdziesiątych, jeszcze nieświadomie, lecz zdumiewająco trafnie, Leopold Tyrmand opisał rodzącą się właśnie pewną społeczną postawę. Już wtedy, w powojennej Polsce, niepokoiło go spostrzeżenie, że młodzież zaczęła ubierać strój sportowy, idąc do kawiarni czy na niedzielny spacer. Podświadomie wyczuwał bolesne konsekwencje tego zjawiska. Tzw. petki, czyli dresy drażniły go nie tylko z powodów obyczajowych, ale i estetycznych, był bowiem znanym miłośnikiem mody. Swym garderobianym pasjom dawał wyraz także w wątkach literackich. W jednych z artykułów napisał, że konwencja odzieży „to jedna z najistotniejszych konwencji obowiązującej cywilizacji współczesnej”. Współczesnej dziś i wtedy.
Tak zwany dobry gust i smak to pojęcia, wokół których nieustannie krążyły myśli Tyrmanda. Wciąż tworzył wyimaginowane projekty dotyczące tego, jak ów smak warszawskiego życia udoskonalić. Jednym z tego typu marzeń była wizyta na poczcie i związana z tym słodycz, która uwalniałaby się podczas lizania znaczków. Pomarańczowe, imbirowe, waniliowe… Znaczki pocztowe w rzeczywistości pozostają mdłe. Jak łatwo także i dziś, w „krzyżowym” ogniu codziennych miejskich spraw, zapomnieć o tym, co w naszym stołecznym życiu smakuje najlepiej.
Leopold Tyrmand uważa, że na obrazie odnowionej Warszawy dużym cieniem kładzie się zapał, z którym była ona odbudowywana. To przecież tam naród całej Polski, przybyły ze wszystkich jej stron i województw, zjednoczył się absolutnie w jednym tylko celu: by z rąk do rąk podać sobie symboliczną cegłę. Tymczasem, jak zauważa, z „mąki zapałów” najczęściej wyrasta zakalec. Tyrmand nie szczędzi krytyki i porównań: tego, co przed wojną, do tego, co nastało po niej. Niby wszystko nowe, a już wyszczerbione. Ta książka to nie lada szansa dla współczesnych mieszkańców stolicy na przekonanie się, czy niektóre kardynalne błędy poczynione podczas odbudowywania miasta zostały dziś załatane. Bo przecież dziury w chodnikach pozostały te same. I tak jak za czasów Tyrmanda uśmiechają się do nich jedynie szewcy.
Opowieść Tyrmanda o losach powojennej Warszawy to bynajmniej nie jest tylko litania żali i wytykania pomyłek. Pisarz wiele razy w swych artykułach chwali historyczne dokonania miasta. Przytacza przykład bicykli, które pojawiły się w Warszawie niewiele później niż w Londynie, bo już w 1866 roku. A na początku wieku XX uruchomiono w niej jedną z pierwszych na świecie produkcji filmowych.
Są miejsca w Warszawie niezapomniane i ulubione. Są parki, samochody, rowery, teatry i kina. Jednak najwięcej czasu i słów Leopold Tyrmand poświęca ludziom, a wszystkie wersy jego „warszawskich felietonów” mieszczą się w jednej prastarej konkluzji: „(…) jak wiele znaczy człowiek. Zaś ludzie w Warszawie są.”