Adriana Szymańska: Żywy klucz
Jerzy Janusz Fąfara jest pisarzem wyjątkowym, a więc tworzy dzieła, których lektura sprawia odbiorcom nie tylko przyjemność, ale przynosi też pożytek poznawczy. Pomaga zajrzeć w głąb tajemnic, jakie rządzą ludzką naturą, nadając jej znamiona cudowności, daje możliwość przekraczania granic zakodowanej w nas egzystencjalnej zwyczajności ku obszarom niepojmowalnej potęgi bytu.
Czytanie Jerzego Fąfary zaczęłam – i w pewnym sensie skończyłam – na „Brzytwach kata Sellingera” (Rzeszów 2005). Mimo że poznałam też jego poezję i inne utwory fabularne, a także esej biograficzny o Józefie Szajnie „18 znaczy życie” (Rzeszów 2009), „Brzytwy” wniknęły we mnie najdotkliwiej i – mogę tak to chyba określić – ostatecznie. W książce o Szajnie Fąfara zapisał refleksję, że trzeba o nim pisać tak, żeby „pojawiały się te inne, drugie, idące obok tego szajnowskiego światy. Światy wzbogacone o nasze doświadczenia, zamyślenia i pomysły nie tylko na sztukę, ale, co może i ważniejsze, na życie. Na życie, bo taki jest Szajna. Zmusza do zastanowienia się nad własnym życiem”. Myślę, że dla Jerzego Fąfary ta kwestia jest priorytetowym wyzwaniem także w jego własnej twórczości. To, co robi on ze światem wpisanym w swoje kolejne książki, dotyczy przede wszystkim tego zasadniczego ontologicznego rozpoznania: jak wygląda, czym jest i ku czemu zmierza ludzkie życie. Czy znajduje się w nim miejsce na owo wielkie nieobliczalne i niepoznawalne JEST, o którym mówi Przyboś w „Zapiskach bez daty”, a które stanowi kwintesencję każdej jednostkowej, zaprogramowanej własnoręcznie przez Stwórcę egzystencji? Później dopiero w planach pisarza ważne staje się to, jak każdy indywidualny los wzbogaca historię lokalnej społeczności, wspólnoty narodowej, szeroko rozumianej prowincji, historię uniwersum.
Fąfara wybiera dla swoich dociekań przestrzeń i czas o konkretnych parametrach: to miejska społeczność Rzeszowa, „miasteczka większego między mniejszymi”, światek poddany galicyjskim rządom, rygorom i obyczajom z austriacką dominacją przełomu XIX i XX wieku.
Z galicyjską i kresową rzeczywistością próbowało się już mierzyć z powodzeniem wielu mistrzów pióra, sądzę jednak, że w wypadku Fąfary ani klasyczne, ani romantyczne sentymenty czytelników, ani historyczne odniesienia jego prozy nie decydują w gruncie rzeczy o randze jego pisarstwa. Wzory latynoamerykańskie (Marquez) też nie są aż tak istotne, istotniejsze jest owo coś, co płynie z wnętrza pisarskiej osobowości, odkrywcza moc psychiki autora, prowadząca losy bohaterów, ich myśli i działania ku niecodziennym doznaniom, niezwykłym zbiegom okoliczności i dramatycznym uwikłaniom.
Motto do książki – napis na dzwonie w rzeszowskiej farze: „Jam głos wołający. Przygotujcie drogę Panu” – w zestawieniu z głównym wątkiem tematycznym wyznacza poznawcze ramy pisarskiej strategii. Fąfara tak buduje kadry z życia swych bohaterów, że – mimo zamierzonej mozaikowości – stają się one istotnymi, niemożliwymi do pominięcia fragmentami realistycznych i fantastycznych jednocześnie żywych całości, transcendujących w rejony czysto mistyczne. Taki na przykład Stanisław – dzwonnik i kościelny w jednej osobie, nie ideał, bynajmniej, stary i schorowany człowiek, lubiący sobie popić i pomarzyć po paru łyczkach z kieszonkowej gorzelni na schodach kościelnej wieży o boskim porządku świata – nie dosyć, że ma czujny zmysł obserwacji, nieprzeciętną fantazję i ciekawość zagadek skrywających wśród pospolitej codzienności zjawiska nie z tej ziemi, ma ponadto ów zmysł metafizyczny, pozwalający mu na snucie takich m.in. „skrzydlatych” myśli: „Lubię tak patrzeć w ulicę z wysokości – powiedział na głos. – Bo człowiek jest jak gołąb. Taki gołąb to lata cały dzień po rynku, szuka nie wiedzieć czego, zagląda to tu, to tam, a później siada gdzieś pod okapem albo i na mojej wieży i gapi się przed siebie. I tak sobie w tej ptasiej główce kombinuje, że po prawdzie to dopiero teraz frunie mu się najlepiej, gdy już tak sobie siedzi i patrzy w głąb ulicy. Latanie wcale nie polega na tym, co ze skrzydłami wyprawiasz przez dzień Boży, jak kręcisz nimi w powietrzu, jak stroszysz pióra z byle powodu, ale czy czujesz w nich zapach i moc wiatru, gdy tak już siedzisz nieruchomo i patrzysz samotnie spod przymkniętych powiek w ulicę Pańską”.
Tak oto poznajemy sekret uruchomiający mechanizm ludzkiej fantazji i rządzący prawdą kreacji. Marzycielski kościelny jest, jak myślę, swoistym porte parole pisarza, jego powieściowym sobowtórem w wędrówkach ku najbardziej intymnym i nieprzewidywalnym olśnieniom. Bo iluminacja właśnie, nagła epifania spadająca na bohatera nie wiadomo skąd, stanowi w prozie Fąfary klucz do życia i śmierci, klucz do nieba wreszcie. I to owi żywi, niedoskonali często, niekiedy pracujący nad sobą, zawsze w jakiś sposób osobliwi ludzie, wchodzący ze sobą w nierozerwalne związki, uczestniczą bezpośrednio w procesie podpatrywania i „ulepszania” świata. Gdyby nie duchowa wolność i religijne ekstazy skazanego na śmierć Jana Małka, gdyby nie oddanie synowi i wierność raz danemu słowu jego matki, gdyby nie obłąkańczy perfekcjonizm kata Sellingera, wojskowa subordynacja dorożkarza Śwista, kolekcjonerskie pasje księgarza Górskiego, szaleństwa młodości jego córki Karoliny i wybuch namiętności do niej austriackiego oficera – hrabiego Otto Beranka, a przede wszystkim – gdyby nie mistyczny wgląd w duszę świata starego kościelnego, w prozie Fąfary nie pojawiłby się ów magiczny klucz, żywy klucz, otwierający sekretne zakamarki także naszych myśli i pragnień – tych górnych i tych przyziemnych.
W jednej z rozmów z hrabią Berankiem księgarz Górski wyznaje z przekonaniem: „żyjemy tylko po to, aby spełniać to, o czym wyśnimy na jawie”. Sądzę, że „Brzytwy kata Sellingera” stanowią również klucz do osobowości samego pisarza, klucz umożliwiający nam dostęp do jego wrażliwości, wyobraźni, hierarchii wartości, do jego artystycznych i życiowych pasji i najgłębszych tęsknot za światem czystym, nieskażonym grzechem, doskonałym. Platoński idealizm w tym – zakochanym w szczególe, w konkretnym miejscu, czasie, zdarzeniu i obliczu – dziele zakwitł kwiatem wyjątkowej urody. Jedność miejsca i czasu akcji, wyrazisty dramatyzm zmierzającej do tragicznego finału intrygi, wszystko to kojarzy się z antyczną tragedią grecką i spektakularnie nawiązuje do starożytnych wzorów. Fąfara ma dar narracji poruszającej, trzymającej w napięciu, nie opowiada rzeczy oczywistych, zostawiając miejsce na domysł czytelnika, niedopowiedzenie czyniąc motorem akcji. Tym sposobem prosta historia przyjazdu z Wiednia do Rzeszowa w dniu 7 lipca 1900 roku kata Johana Sellingera w celu dokonania ostatniej przed przejściem na emeryturę egzekucji staje się kanwą przerażającej swą puentą zbrodni. Dawkowane z wyczuciem retrospekcje znakomicie podsycają temperaturę opowieści.
Fąfara bywa w swej prozie poetą, mędrcem, filozofem, ale bywa też humorystą. Nie tylko powaga, wzniosłość i dramatyczny niepokój czy typowy dla kryminalnych opowieści horror wciągają czytelników w starannie komponowany przez pisarza taniec nastrojów. Niektóre z postaci swoją postawą lub wypowiedzią budzą czystą wesołość. Także brawurowo prowadzone dialogi, sterowane przez zmysł komizmu autora „Brzytew”, samą swą treścią i precyzyjną konstrukcją wywołują radość. Język Fąfary, obrazowe frazowanie, dyskretne stylizacje na dawną polszczyznę, groteskowy humor, rzeczowa dosadność lub liryzm – na przemian, są niebłahym narzędziem w całym tym z rozmachem zaplanowanym literackim przedsięwzięciu. Pisarz nie tylko patrzy na świat, ale przede wszystkim go widzi i słyszy wraz z przeróżnymi tajemniczymi rejestrami owej muzyki, która czyni z tego świata symfonię wykonywaną nie w jednej tylko tonacji i nie w jednym punkcie kosmosu. Przenikliwość artystyczna Fąfary użycza bohaterom – zależnie od ich roli w powieści – walorów albo mankamentów ciała i ducha, nie szczędząc im przy tym miłych lub niemiłych zaskoczeń oraz doświadczeń trudnych do przeżycia i trudnych do przyjęcia przez czytelników. Autor ma, co prawda, na pocieszenie dla nas niejedną – wyciąganą jak królik z kapelusza – fabularną niespodziankę, a ta finalna to pisarski majstersztyk, czyniący z „Brzytew” arcydzieło.
Poprzednia powieść Jerzego Fąfary „Dzień, w którym stanąć miała ziemia” (Łańcut 2000) ma taki początek: „Zaczynali od naoliwienia osi ziemi. Bo oś ziemi przebiega dokładnie przez nasze miasteczko”. Ten motyw powraca bardzo wyraźnie w końcu książki, podkreślając przesłanie autora: tutaj, na peryferiach, uniwersum istnieje – oznajmia zbiorowy narrator – prawdziwe centrum świata, więc muszą się też dziać rzeczy odpowiednio ważne i niezwykłe. W „Brzytwach” pisarz posuwa się o krok, właściwie o całą milę dalej w swoich zamachach na uporządkowaną nie do końca, jego zdaniem, ludzką rzeczywistość, tworząc własną mitologię – a może teologię – zbawienia. Otóż w swoistym posłowiu do historii, opowiedzianej w tej powieści, mój (a pewnie i autora) ulubiony bohater, stary Stanisław, kościelny i dzwonnik, ma kolejną, ostatnią już mistyczną wizję. Wchodząc tuż po tragicznych wydarzeniach do farnej wieży, aby uruchomić dzwony wzywające wiernych na poranne nabożeństwo, zauważa dziwność sytuacji na schodach wiodących w górę. Symbolika wieży, schodów, jasnego światła w powiązaniu z doznaniami słabnącego nagle dzwonnika tworzy scenerię, w której dokonuje się ostateczny akt ekspiacji za popełnione i niepopełnione winy i całkowite ich odpuszczenie. Przez uczepionego na szczycie kościelnej wieży metalowego świętego Michała, rzecznika samego Pana Boga, przez świetlisty szyb prowadzący na jej szczyt wbiegają ku niebu niedawny skazaniec i jego oprawca, a także kilka innych osób, uśmiechając się ciepło do dzwonnika. Jego naiwne zdziwienie: „I wszystkich przyjmujesz, Michale?” – święty kwituje rzeczowo: „Tak, bo wszyscy są moi”.
Nie wiemy dokładnie, jak to jest w tej chwili z przytomnością dzwonnika, czy jeszcze żyje, czy mówi do nas już z innego świata, ale ta niepewność jedynie podsyca czarodziejstwo tej sceny. Proboszczowi, przychodzącemu do wieży sprawdzić, dlaczego dzwonnik nie dokonał porannego obowiązku, starzec zadaje tylko jedno pytanie: „Księże proboszczu, wiedzieliście, że to tędy, przez naszą wieżę wiedzie droga do nieba?”. Odpowiedź jest następująca: „Wszyscy to wiedzą – proboszcz odwrócił się i odszedł”.
I tak się kończy ta opowieść. Tym samym pisarz – przeprowadziwszy głównych bohaterów przez życiową gehennę – sam ogłasza ostateczny wyrok, wyznacza własną sprawiedliwość. Podporządkowuje prawa boskie swojej pisarskiej jurysdykcji, uniewinniając, więcej – uświęcając tych, którym tej niewinności nigdy właściwie nie odebrał. Wysyła ich wprost do nieba, zabraniając komukolwiek z ziemskich istot ich osądzać. A to już nie zamach na reguły rządzące ludzkim światem, ludzkim panopticum i ludzkim kosmosem, to zamach na samego Pana Boga. Chyba że to on, Jerzy Fąfara, uzurpuje sobie (przeczuwa? domniemywa?) Bożą wszechmoc i Boże miłosierdzie, czyniąc to bez żadnych ukrytych intencji: z czystego pragnienia wniknięcia w tajemnicę sacrum…
Od redakcji: Tekst ten stanowi uzupełnienie cyklu „Między słowem a życiem”, który autorka przygotowuje do publikacji książkowej.