30 paź

Adrian Sinkowski: Szymborska jako widowisko

Otwierać drzwi, które dawno otwarto, to rzecz ludzka, tak w życiu, jak w literaturze. Nie widzę w tym nic złego. Oczywiście, warto dopuszczać do siebie myśl, że argumenty, na które powołuje się czasem w recenzji — czy w twórczości, mówiąc ogólnie — zostały wyciągnięte na światło dzienne wcześniej, na długo przed tym, zanim nieświadomie ktoś do nich wrócił. To myślenie, bardzo mi bliskie, czerpie nieco z podejrzliwości wobec sztuki, która sama o sobie mówi, że otwiera przed odbiorcą nieznane przestrzenie. Owszem, niczym złym jest takie ambicje posiadać, mówić o nich głośno to raczej powód, aby owego kogoś podziwiać za uczciwość i odwagę. Powiedzieć, że moja twórczość tego dokonuje, to przejaw — może się mylę — megalomanii (mógłbym ją wybaczyć kilku najwyżej twórcom, z Szymborską i Różewiczem na czele).

Ktoś powie, że chylę bezmyślnie czoło przed poetami starej daty, których okrzyknięto za życia mistrzami, bez względu na ich obecne dokonania. Nieprawda. Myślę po prostu, że mają oni prawo poczuć się kimś ponad to, co współcześnie dzieje się w literaturze (okrzykniętą niedawno literaturką). Mój osobisty stosunek nie odgrywa tu żadnej roli, choć uczciwie powiem, że ostatnim tomikiem noblistki, który przeczytałem od deski do deski — bodaj jeszcze w liceum, lub na początku studiów — była „Chwila”. Potem, sukcesywnie, traciłem zaufanie do tej poezji, z roku na rok. Dlatego „Dwukropek” czytałem chimerycznie, bez ładu i składu. „Tutaj” nigdy do ręki nie wziąłem, znam ledwo kilka wierszy z tomiku, które drukowały — jeśli dobrze pamiętam — „Gazeta Wyborcza” oraz miesięczniki, „Odra” i „Twórczość”.

Na początku roku trafiłem przypadkiem na recenzję nowego tomu Szymborskiej, która ukazała się w „Dzienniku”. Magdalena Miecznicka, autorka tekstu, w kilku zjadliwych zdaniach opisała swoje odczucia z lektury „Tutaj”. Szymborska powtarza swoje stare koncepty, tylko jak to z powtórkami bywa, gorzej i banalniej — taki cios dało się znaleźć już w pierwszym akapicie. Dalej nie było inaczej: „Te wtórne wobec samej siebie wiersze są po prostu słabe”, „Rozumiem, że Szymborska, tak jak my wszyscy, żyje współczesnością, czyta gazety, ogląda telewizję — ale jakoś nie wierzę, żeby to już były dla niej prawdziwe poetyckie problemy”. Tak, jest w tym trochę racji — pomyślałem, ale szybko o recenzji zapomniałem, a gazetę oddałem na makulaturę.

Miecznicka w rzeczonej recenzji śmiała się: w dzisiejszych czasach nikt już — cytowała Pilcha z pewnego słynnego felietonu — „Prousta nie poczyta”. Istotnie, choć kiedy krytyk „Dziennika” wydała powieściowy debiut „Cudowna kariera Magdy M.”, szybko przyszedł mi na myśl fragment innego felietonu Pilcha, w którym pisarz podsumowywał drogę od studenta polonistyki, próbującego swych sił w pisaniu, do krytyka literackiego. Nie bądźmy jednak bezczelni, piszę to pół żartem. A teraz całkiem serio: gdyby nie wywiad z Miecznicką w ostatnim „Magazynie Literackim Ksiązki” (sierpień 2009, nr 155), pewnie o recenzji „Tutaj” nigdy bym sobie nie przypomniał, a teraz nie nużyłbym nikogo elaboratami na temat tekstu, który nie jest wart, aby prowadzić z nim polemikę.

Problem w tym, że krytyk uchyliła rąbka tajemnicy i wyjawiła, jakie intencje powodowały nią, gdy tekst pisała. Zacytuję fragment: „Uważam, że żyję w kraju, w którym jest wolność słowa i gdy czytam coś, co mi się nie podoba i mam na to argumenty, mogę o tym pisać, nawet gdy chodzi o bardzo znanego i zasłużonego pisarza, a nawet powiedzmy — o poetkę i noblistkę. Zwłaszcza, kiedy w całym kraju trwa koncert zachwytów nad jej ostatnim tomikiem, ja zaś znam jej poezje od lat i wiem, że ten tomik jest najsłabszy i aż się prosi, żeby to powiedzieć. Uczciwość tego wymaga, chociażby wobec uczniów i studentów, którzy chcą się dowiedzieć, co jest wielką poezją, a co nie jest. Dodam, że ci uczniowie i studenci nie posiadają wiedzy tajemnej, którą posiada środowisko, że ostatnie tomiki owej poetki od lat są przedmiotem negatywnych recenzji szeptanych w kuluarach — ale nigdy nie mówionych na głos i nie utrwalanych na piśmie. Uważam, że takie rzucanie się Rejtanem, kiedy ktoś próbuje powiedzieć prawdę, świadczy o braku szacunku dla tych biednych ludzi spoza środowiska”.

Zacznę więc od tyłu. Nie czuję się osobą ze środowiska. Więcej nawet, od czasów, gdy przez rok regularnie chodziłem na spotkania z twórcami, szybko jakąkolwiek chęć bycia częścią środowiska porzuciłem. Nie czuję się z tego powodu biedy, mógłbym nawet powiedzieć, że ucieczka ze środowiska nigdy nie jest do końca możliwa, i wolności tej zazdroszczę wszystkim, którzy mieli odwagę pozostać (tylko) czytelnikami. Nie bardzo też rozumiem, co dziennikarka ma na myśli, mówiąc o „wiedzy tajemnej”. Podejrzewam, że w moim słowniku byłby to odpowiednik słowa „wrażliwość”, temat — niech będzie — uważam za otwarty: każdy może dopisać swoją interpretację. Uczciwość w literaturze, według mnie, wymaga uczciwości nie wobec innych, lecz siebie samego (mam zresztą poczucie, że uczniowie i studenci, którzy czytają poezję, doskonale bez pomocy krytyków sobie poradzą).

Myli się niestety Miecznicka, gdy twierdzi, że negatywne głosy o twórczości Szymborskiej nie zostały utrwalone na piśmie. Myli się — to mało powiedziane, ponieważ dałoby się zwęszyć małe kłamstwo. Pismo „Lampa” dziennikarce jest raczej znane, skoro w wywiadzie powołuje się na przykład Agnieszki Drotkiewicz, broniąc się od zarzutu, że profesji krytyka literackiego nie należy łączyć z poważnym pisaniem. Drotkiewicz nie tylko współpracuje z „Lampą”. Jako pisarka debiutowała w Lampie i Iskrze Bożej, wydawcy miesięcznika, które to podmioty — periodyk i oficynę — łączy osoba Dunina-Wąsowicza. Idąc do sedna, cztery lata temu w „Lampie” ukazała się recenzja poprzedniej książki Szymborskiej, w której czytamy: „To nie jest poezja ani najwyższej, ani naprawdę wysokiej klasy. Jeszcze nie, i jeszcze dosyć długo nie”. Recenzent „Dziennika” zapomniała o tym fakcie? Chyba że pisma literackiego nie bierze na poważnie, wtedy jednak powoływanie się na Drotkiewicz traci powagę i dobry smak.

Przesadą byłoby twierdzić, że odbył się w kraju koncert zachwytów nad „Tutaj”. Wojciech Bryda (wiadomosci24.pl) pozostawał wobec książki sceptyczny, Katarzyna Janowska („Polityka”) dała do zrozumienia, że książka się jej podoba, ale „nie błyszczy tak jednoznacznie jak wiersze z tomiku »Chwila«, nie wstrząsa czytelnikiem”. Miecznicka zna poezje Szymborskiej od lat, to dobrze. Wypadałoby zatem rzecz pociągnąć: czy recenzenci, którzy zachwycili się „Tutaj”, wiedzę tą utracili, a może lekcje z Szymborskiej przespali w szkole albo wtenczas wagarowali?

Powtórzę zatem, autorce „Cudownej kariery” nie mam za złe, że wymierzyła kilka policzków Szymborskiej, to strategia dobrze znana i często praktykowana przez tych, którzy wstępują w poważne pisanie: bij mistrza! Każdy orze jak może, coś w tym złego? Złoszczę się natomiast na sposób, w jaki Miecznicka mówi o swoim pisaniu, szykując sobie miejsce na piedestale: porównuje się z Irzykowskim i Kijowskim, a studentów ma za ciemną masę, bezmyślnie podążającą za tropami, które ona zostawi. Tropy te, co gorsza, są w większości chybione. Mało tego, część faktów, która dziennikarka zna, idzie do lamusa i jest zwyczajnie przemilczana, gdy akurat nie pasują jej do pomysłu. Gdzie tu uczciwość, o której tyle mówiła? Taka krytyka, niewątpliwie, stawia sobie za cel otwarcie drzwi, które dotąd pozostawały zamknięte, z samą diagnozą się zgadzam. Recenzja w „Lampie” żadną wielką krytyką nie była, to jasne, noblistce wciąż należy się pogłębiona refleksja idąca pod prąd powszechnej opinii, że Szymborska jest wielka i nietykalna. Tyle że dziennikarka zamiast znaleźć klucz, bierze pierwszy lepszy wytrych, demontuje zamek i woła: otworzyłam, wam się nie udało!

Miecznicka dla opisu skomplikowanego procesu, jakim jest pisanie wierszy, szuka prostych środków. Oczywiście, najwygodniej dawać książkom jedynie gwiazdki, tyle dla Różewicza (4 punkty), tyle dla Szymborskiej (2 punkty i poetka jest nominowana do opuszczenia programu). Zwolni to krytyków z dociekliwości, z obowiązku podchodzenia do każdego dzieła w sposób niepowtarzalny, a czytelnikom bez większego wysiłku pozwoli ocenić, po który tytuł akurat sięgnąć. A jak czytać mistrzów — pyta ironicznie Piotr Śliwiński — na kolanach? To śmieszne i na dłuższą metę niewygodne. „Krytycznie, zaczepnie, demaskatorsko, z nieukrywaną pretensją, że wielcy poeci nie chcą się zmienić, zaskoczyć nas czymś nowym, zboczyć z dawno obranego kursu? To pociągające, bo dzielność naszą wynosi na piedestał. To żenujące, bo pokazuje, że o książkach myślimy w kategoriach wydarzenia, widowiska, dziwowiska, które zajmuje nas stadnie i tylko przez chwilę”. Właściwie nic dodać, nic ująć.