Adam Raczyński: Ania się usamodzielnia
Te dziewczęta przybywają ze wsi, z miasteczek,
w których jest tylko rynek, kościół, gorzelnia,
młodzi mężczyźni skupują żarówki i ogrzewają je
dłońmi, bywa, że udaje im się zrobić dziecko,
to ich osiągnięcie, ściszamy śmiech i plotki,
które są niesione niemrawym nurtem rzeki nawadniającej zboża,
te kobiety zaczepiają się w mieście,
pedagogika, czasem polonistyka, to ich osiągnięcie,
że można pójść do teatru i czuć się jak te nieznane osobiście koleżanki,
którym robią zdjęcia, które zapraszają do seriali,
które rodzą i nie tyją, bo używają kokainy,
one mają tylko tych chłopców, którzy mogliby być
strażakami, radnymi, być seksuologami w klasztorze,
w życiu najgorsze jest to, że można wszystko znieść,
być seksuologiem, który słyszy tylko nudne marzenia,
bogowie nie biorą kobiet (dziwne czasy), oni przychodzą,
płaczą, wybaczają. Do czego mam się przyznać,
w białej sukience szłam połknąć zboże,
(liście schły, dzieci zabierały ubrania znad rzeki,
nagi brzeg, w który wchodziłam jak w ubranie),
matka wyjmowała szynki, mieliśmy długi stół,
połówki jajek, majonez, wyjechałam.
W akademiku chłopcy czasem pukali,
wkładałam kurewskie ciuszki, zapach ziemi,
wkładałam je, a oni chcieli się tylko żenić,
jestem w mieście, długi biały welon wpada przez okno,
pies mnie liże, jestem na swoim miejscu, w mieście,
tyle teatrów, tyle sklepów, tyle przejść dla pieszych.