Omir Socha: Kiedy Temida staje się dziesiątą muzą
Izabela Chłond, Perpetuum Triduum. Wydawnictwo Miniatura, Kraków 2011.
Wbrew tytułowi tej recenzji myliłby się ten, który w wierszach Izabeli Chłond doszukiwałby się jedynie natchnień wyłuskanych z prawa karnego i cywilnego. W żadnym razie nie byłaby to wtedy poezja, co najwyżej nudny w swoim okropieństwie spis cudzołożników Temidy.
Przykładem wierszy inspirowanych – jak się wydaje – codzienną pracą pani prokurator jest wiersz Na stole. Drastyczny, naturalistyczny opis wisielca („Bruzda wisielcza słabo wysycona, różowa / jak miłosna malinka”) kontrastuje z unoszącą piękną kodą („Stopy delikatne, wąskie – każde buty / musiały stanowić dla niego problem. Drażnić do żywego”). Kiedy to klucz interpretacyjny wiersza biorący się z opozycji profanum-sacrum zamienia się w pradawny, mitologiczny antagonizm dół-góra, to tylko ci, którzy zdobyli się na odwagę w ostatecznym wysiłku ekspiacyjnym, (pod)rzucali się na podbój ostateczności. Czy to przypadek, że Chrystus umarł, wisząc wysoko na krzyżu, a nie na przykład leżąc?
Walka z prawem ciążenia jest tu walką o prawo do ostateczności. Przyjrzyjmy się innym „prokuratorskim” wierszom Izabeli Chłond. Podmiot liryczny coraz bardziej utożsamia pracę z wysublimowaną obserwacją ostateczności (podobnie zapewne czynią poeci-lekarze, poeci-nauczyciele, poeci-tramwajarze… każdy w swoim zawodzie). I tak w wierszu Joanna, Katarzyna, Julia trzy pozornie typowe, niezbyt rozgarnięte protagonistki mają w sobie to „coś”. Ich zwyczajne, czytaj niekiedy prostackie zachowanie (dłubanie w nosie, zabawa w kościele komórką) ma dla podmiotu lirycznego wierszy głębszy sens. Atmosfera jest nasycona przeczuciem „czegoś większego / innego” w scenkach pełnych codzienności, a dzień spędzony w pracy jest określony jako „zwyczajny, / ciepły i senny, że tylko ją – jej białe adidasy, niemodne spodnie i / ściskaną kurczowo, patchworkową torebkę – pamiętam”. Paradoksalnie coś przemówiło i z nijakości powstał wiersz.
Poetka jest świadoma swojej samotności, kiedy to twórca może jedynie przez wtórne odczytanie, czy to własnego dzieła, czy to za pomocą innych wyrazów kultury, przejrzeć się w „tym swoim większym / innym”. Pozornie bezmyślne, po szczenięcemu radosne obcowanie, dostępne głupiutkim dziewczynom („jej mózg – cynaderki w zalewie / mętnych myśl.”) jest poza zasięgiem człowieka pióra. Przynajmniej w chwili pisania wiersza.
Co może zrobić autor, który odrzuca toporny koloryzm XXI wieku (znany z popularnej muzyki, architektury galerii handlowych i reklam)? Może sam wybierać, jak w wierszu nomen omen Wybiórczość. W przypływie sublimacji wybrana zostaje twarz żywej osoby, nawet jeśli to jest twarz żywego trupa, jednego z tych, którzy „niebawem odeszli”, zarazem ten, który realizując katalog ludzkich zachowań „zgubił parasolkę” i „nie przejął się tym”, przykuwa uwagę, jakby dawał się wybrać, czego zmarli nie robią – oni tylko narzucają się.
Ale Perpetuum Triduum to nie tylko taniec z Temidą. Czasem Iza przypatruje się swoim bliskim. W wierszu Meta po falstarcie przeciwstawia chorującą na zanik pamięci (demencję?) starą kobietę swojej babci, która była już odeszła i z trudem rozpoznaje jedynie najprostsze byty idealne takie jak samochód, dziewczyna, chłop, gubiąc przy tym kontekst. Świat jest wtedy dany i zadaniem umierającej byłej babci jest zabawa w zgadywanie. Kiedy na horyzoncie zdarzeń pojawi się śmierć, nagrodą będzie jej nazwanie, czyli rozpoznanie.
Stąd już prosto do tytułowego wiersza Perpetuum Triduum, gdzie protagonistka uczestnicząca w ceremonii bardziej przypominającej czasy pogańskie („W Wielką Sobotę idę, by być świadkiem / poświęcenia ognia”) przygląda się z niekłamanym zainteresowaniem młodziutkiemu diakonowi, wymawiając się Starym i Nowym Testamentem. Ciekawa i rzadka scenka religijno-erotyczna: „Tomku, Tomaszku, czy będziesz dzisiaj / wierny?”. Mimo grzechu pierworodnego, na przekór nadanym nam przy urodzeniu imionom chrześcijańskich świętych, mamy wybór i możemy jeszcze zgrzeszyć. Na szczęście.
W wierszu Trzcinnada jesteśmy świadkami interesującego wyznania chłopca czy mężczyzny. Jego przemyślenia dotyczą charakteru społecznego więzi rodzinnych, więzi etymologicznie dosłownych, gdyż dochodzimy do słów „więzić, więzienie”, tak bliskich końcowej konstatacji protagonisty: „A jednak: jestem sardynką. / Wasze sumienie to hak, na którym wiszę”.
O nakładaniu się dni traktuje zaś wiersz zaczynający się od słów „Historia twojego ciała”. Warstwy pamięci, pochodzące głównie z dzieciństwa, są zbędne, w tym sensie, że nie ma do nich powrotu, jednak wystarczy spojrzeć w lustro, aby wciąż czuć pod stopami gałęzie jabłoni, na którą się kiedyś wspinało. Z drugiej strony nie da się tych warstw oswoić, patrzenie w lustro powoduje dyskomfort, czuje się przeszłość własnego ciała aż do momentu jego stworzenia, kiedy to „zaczęło się tak pozornie, całkiem blado: / trzy trzysta pięćdziesiąt / odmierzono w skupieniu jak miarką, / badano każdy spadek wagi, / sączono pipetą wprost do ust cenne dekagramy”.
Mierzenie i ważenie przypominające obdukcję lub sekcję powtarzają się w wierszu Poezja, kiedy to podmiot liryczny (tragiczny?) zachęca do wzięcia „kogoś na świadka” i zajęcia się „swoim ciałem”, po to, by „systematycznie i dokładnie” zbadać „każdą fałdę”, „zachwycić się ich gładkością”. Po czym następuje rozbicie interpretacyjne i dowiadujemy się, że owym świadkiem może być poezja, która zapytana o to, co widziała, odpowie: „to osobliwy taniec, który tańczysz nago, / z przymkniętymi oczami, z uśmiechem”.
Jaka ma być nasza reakcja na ten dysonans poznawczy, kiedy to jesteśmy jednocześnie twórcą i tworzywem, z całym sugerowanym w tytule bagażem wieczności, męki, śmierci i zmartwychwstania? Czytając wiersze Izabeli Chłond, należy przygotować się na poznawanie i odrzucanie wszystkich znanych definicji. Należy jednak to robić powoli, metodycznie, warstwa po warstwie tak, aby przerzucając karty tomiku Perpetuum Triduum, czytając wiersz po wierszu, zrozumieć, czyli dojść do siebie. W operacji otrząśnięcia się z dysonansu perpetuum czy triduum książka Izabeli Chłond jest bardzo pomocna.