Zofia Beszczyńska: Sny o miłości i śmierci
Las
Idę przez las. Ścieżka jest wyraźna i jasna, wije się między drzewami. W drzewach świecą okna; otwierają się drzwi.
W jednym widzę kobietę przepasaną białym fartuchem, stoi przy barze pełnym szklanek, kieliszków, butelek. Ciągle coś przelewa, myje i czyści. Układa na tacy, znika w głębi. A w głębi jest święto. Biesiadnicy siedzą przy długich stołach, jedzą, piją, krzyczą z radości. Nad nimi pochylają się zielone korony drzew, drzew z Drugiej Strony.
Kobieta jest naprawdę bardzo zajęta, ale znajduje czas, by odwrócić do mnie twarz, ramiona, pozdrowić mnie uśmiechem.
W innym drzewie jest pusto, cicho. W otwartych drzwiach staje mężczyzna. Jest nagi, ma skórę bladoróżową, tak jak brązowa jest kora drzewa. Patrzy na mnie ze smutkiem. I mnie ściska się serce, bo wiem, czemu jest smutny; bo znam go bardzo dobrze, zbyt dobrze, niż powinnam. Uśmiecham się, ale on nie odpowiada uśmiechem. Spuszczam więc oczy i mijam go powoli, jakby nigdy nic.
Jakbym nic mu nie była winna; jakby nic się między nami nie zdarzyło.
W innym drzewie (jak w bajce dla dzieci) – jelonek; w innym – bardzo samotna dziewczyna imieniem Deirdre; w jeszcze innym – piec pożerający kamienie. Cokolwiek może to znaczyć.
Uśmiecham się do wszystkich, lecz idę swoją ścieżką: wolno, jedyną właściwą drogą, przemierzam labirynt.
Ścieżka wiedzie do morza; do stojącego nad nim na wysokiej skarpie okrągłego białoszarego budynku. Nawet on ma w sobie coś morskiego, nieziemskiego: choćby te przeszklone ściany, te okna świecące szarym blaskiem naokoło świata. Ale widok z nich obejmuje nie las ani leśne niebo, lecz szarostalowe morze, ledwo oddzielające się od horyzontu. Światło w środku budynku też jest szare, niezdecydowane (czy należy wciąż do snu, czy już po trosze do jawy?). Wewnętrzną powierzchnię ścian wyściełają miękkie białoszare sofy, pośrodku stoi stół. Cicho otwierają się niewidoczne drzwi, wchodzi wysoki ciemnoskóry mężczyzna, niosąc na tacy butelkę z białym winem i dwa kieliszki.
To był sen; to było moje marzenie. Tak bardzo pragnęłam znaleźć się nad tym morzem, w tym – jak właśnie dano mi do zrozumienia – górującym nad nim okrągłym domu! Wydawało mi się, że miejsce, do którego w końcu dotrę (a które w istocie wyglądało zupełnie inaczej niż na obrazie ze snu), zmieni wreszcie moje życie, uczyni mnie kimś innym, kim może zawsze chciałam być, lecz nie wiedziałam nic poza tym. Jego białoszare, perłowe światło, nieśmiała zapowiedź zmierzchu, ale i świadectwo zawieszenia, ciągle gotowej do zrealizowania obietnicy, było czymś, czego potrzebowałam najbardziej, a nie znajdywałam w jaskrawym, hałaśliwym świetle dnia: spokojem i równowagą, i spełnieniem. Oczywiście wiedziałam, że aby tam dotrzeć, muszę wpierw przejść przez las, zmierzyć się ze wszystkimi jego pułapkami i pogmatwaną przeszłością moich własnych drzew, ale tę pracę miałam praktycznie za sobą; no i znałam już przecież ścieżkę.
To dobra rzecz dawanie komuś w prezencie snów; ja zrobiłam to właśnie z tym snem. Może dlatego, że widziałam go jak obraz, tajemniczy pejzaż z ukrytymi drzwiami i otwierającymi się znienacka przejściami: do innych światów? Tak wiele jeszcze było nieotwartych drzwi w tak wielu drzewach; tak wiele jeszcze sekretów.
Szliśmy, on i ja, długą wieczorniejącą ulicą w poprzek jeszcze letniego, lecz już skłaniającego się ku jesieni miasta. Podarowałam mu ten sen, ze wszystkimi jego zamknięciami i otwarciami, z jego kolorami i zmieniającym się światłem, z jego możliwościami i magią; i nic się nie stało. Sen wciąż nie chciał mnie opuścić; wciąż był mój.
Długo się zastanawiałam, co może znaczyć, dokąd – tak naprawdę – prowadzić; dokąd pokazywać drogę.
A później poznałam tego mężczyznę, milczącego przyjaciela ze snu; przynajmniej tak mi się zdawało. Zdawało mi się, że rozpoznaję jego miękki krok czarnej pumy, skrywaną łagodność dzikiego zwierzęcia.
Coś mignęło i znikło: odwrócił się ode mnie szybciej i szybciej zniknął w lesie, niż ja znalazłam się w okrągłym domu nad morzem.
Morze posłusznie lizało jego ściany, mimo że dom nie był okrągły, prawdziwy las odbiegł daleko, a wino okazało się czerwone.
Lecz to dzikie zwierzę wciąż jest w lesie, wciąż czai się do skoku; do powrotu.
Wiem o tym bardzo dobrze, chociaż ono może nie wiedzieć.
Mgła
los cuerpos parten
pero las sombras quedan
Nicolás Guillén
Pod koniec września nawiedził mnie dziwny, niezwykle wyrazisty sen. A właściwie dwa sny. Pierwszego, koszmaru, z którego obudziłam się z krzykiem, nie pamiętam. Ale drugi – tak.
Umówiłam się z kolegą w muzeum, w galerii obrazów. Jeszcze dziś, po latach, doskonale pamiętam, jak byłam ubrana: zwyczajnie. Pamiętam też, że nie mogłam go spotkać. Błądziłam w labiryncie sal i korytarzy, aż w końcu trafiłam na wystawę, którą mieliśmy obejrzeć. Sala była pusta, jedynie tyłem do mnie, wpatrując się w obrazy na ścianie, stała para w średnim wieku. Oboje szczupli, ona nieznacznie niższa od niego, blondynka; gdy się znienacka odwróciła w moją stronę, stwierdziłam, że jest mocno umalowana, o ostrych, nieco wulgarnych rysach twarzy. A gdy dostrzegłam jego profil, odkryłam, że choć zmieniony, jest mężczyzną, którego kochałam wiele lat temu i którego ślad dawno utraciłam. Postarzały, jeszcze szczuplejszy niż przedtem, o bardzo zniszczonej twarzy; jego oczy były podkreślone khôlem. Wyglądał na znerwicowanego, rozproszonego, aroganckiego. Kobieta, jak się domyśliłam, była jego żoną, w której się zakochał wkrótce po rozstaniu ze mną.
Nagle mężczyzna odwrócił się, stanął naprzeciw mnie. Spojrzał – i natychmiast rozpoznał. Uśmiechnęłam się do niego, a wtedy w jego wzroku błysnęła nienawiść. Gwałtownie szarpnął głową i szybko odwrócił się znowu. Nie spodobał mu się uśmiech, który mu wysłałam, a szczególnie moja swoboda i nieznana mu pewna siebie kobiecość.
Gdy się poznaliśmy – i niedługo potem rozstaliśmy – byłam młodą dziewczyną, dzieckiem właściwie, nieśmiałą i zalęknioną. Uświadomiłam to sobie teraz, widząc jego ściągniętą twarz i poczułam ukłucie żalu, lecz zaraz potem dumy i satysfakcji. Bardzo zadowolona, z podniesioną głową opuściłam nieprzyjazne plecy i znów ruszyłam w wędrówkę po labiryncie sal i korytarzy, szukając wyjścia. W holu rzuciło mi się w oczy stoisko z biżuterią i kamieniami półszlachetnymi, piętrzyły się na nim stosy wielobarwnych naszyjników i bransoletek. Gdy zanurzyłam w nich dłonie, jedna z nich, koralowa, sama owinęła mi się wokół przegubu. Kupiłam ją.
Z głębi nadchodził szybkim krokiem mój kolega. Nie chciałam się już z nim widzieć.
Obudziłam się lekka i zadowolona, z uczuciem czegoś miłego, co mi się właśnie zdarzyło albo co właśnie miało nadejść. To wrażenie nie opuszczało mnie przez pół dnia i było tak silne, że musiałam zadać sobie pytanie, co chce mi powiedzieć. Pewnie – myślałam – spotkam go teraz po latach i niech zobaczy, jak sobie świetnie radzę! Jaka jestem zrównoważona i świetnie zorganizowana, i jaka miła, jaka obojętna dla niego! To będzie wreszcie moja prawdziwa konfrontacja z przeszłością, prawdziwe od niej odcięcie!
Aż do wieczora, gdy otwarłam gazetę i zobaczyłam nekrolog: mój dawny przyjaciel, którego spotkałam we śnie, zmarł tej nocy.
W jednej chwili wszystko się zmieniło. Przeszłość uderzyła we mnie z nagłą, gwałtowną siłą. Niespodziewanie znalazłam się w tamtym czasie, w szarym, przygnębiającym pejzażu mojej młodości: nieoświetlonych ulic, ciemnych barów i ponurych kawiarń, szarości i smutku ludzi wokół; i mnie samej, z mocno podkreślonymi oczami w bladej twarzy, przestraszonej dziewczynki porażonej niezasłużonym cierpieniem. I ten pejzaż, tamto światło, a raczej brak światła, coraz gwałtowniej wnikał w jasną, uporządkowaną rzeczywistość teraźniejszości. Wszystko rozpływało się w szarej mgle, roztapiane przez mgłę.
Wychodząc na spotkanie z przyjaciółką, zmierzając do nowo otwartej kawiarni na znanym od lat szlaku, znienacka odnajdywałam się w zupełnie innym miejscu i czasie, który jak myślałam, zamknął się już bezpowrotnie; błądziłam tam bezradnie w długim wełnianym płaszczu motającym kostki, z włosami wciskającymi się do oczu i rozmazanym czarno makijażem.
Wieczorem, obok pogrążonego w mroku przystanku autobusowego, znienacka wychodziła na mnie grupa roześmianych młodych mężczyzn; jeden, czarnoskóry, błyskając białymi zębami, wystrzelił w moją stronę zwiniętym parasolem, na jego końcu wykwitła czerwona róża; gdy ją złapałam, okazała się z papieru. Innym razem w ciemnym zatłoczonym autobusie mężczyzna zapalił papierosa; widząc moje spojrzenie, puścił do mnie oko, a wtedy spostrzegłam, że papieros tkwi w jego ustach z drugiej strony; że tli się od strony filtra. Albo, znów na przystanku, w ciągu dnia, słyszałam zbliżającą się dziewczynę; szlochała rozdzierająco, łzy spływały po jej policzkach strumieniami, a zawodzenie było tak głośne, że przebudziłoby umarłego; nikt jednak z ludzi stojących na ulicy, z głowami wciągniętymi w ramiona, nawet nie drgnął. Lub bez ostrzeżenia przypływały do mnie fragmenty, które niegdyś tak mnie dręczyły: „Jakiś sztylet, jakieś nożyczki trwają wiecznie, a moje ciało trwa tylko chwilę”*; urywek kwartetu Razumovsky’ego.
Potem chwila mijała, czas wracał na swoje miejsce, a ja spocona, półprzytomna biegłam do umówionego miejsca – spóźniona o godzinę.
Niespodziewanie odnajdywali się koledzy, przyjaciele z dawnych lat. Niektórzy po rozstaniach, rozwodach, śmierciach bliskich osób; wielu bezradnych, zagubionych. Zaczęliśmy się spotykać, szukać pozostałych; odżyły dawne miłości, zawiedzione nadzieje, zaprzepaszczone szanse. Wróciły zwierzenia, opowieści o tym, co było, i o tym, co kiedyś z pewnością nastąpi; tak jakby czas można było cofnąć i unieważnić, i zacząć jeszcze raz wszystko od nowa! I mnie to nie ominęło: ktoś i mnie – jeszcze? stale? nagle? – kochał, ktoś nie mógł zapomnieć i pragnął naprawić błędy, zaniechania z przeszłości; to nie mogło się dobrze skończyć.
Chciałam uciec, nie miałam dokąd.
Wyobraziłam sobie inną krainę, mój własny pejzaż, do którego nikt nie miał dostępu i w żaden sposób nie mógł mnie dosięgnąć; miejsce, gdzie mogłam schronić się przed okropnościami snów; przed Śmiercią. Był to pejzaż rajski: z porosłym miękką trawą wzgórzem i rosnącym na nim rozłożystym drzewem, i strumieniem wypływającym gdzieś ze środka i okrążającym wszystko w dole.
Lecz gdy do tego miejsca, tak pięknie wymyślonego, tak wspaniale zorganizowanego, wreszcie trafiłam, okazało się, że wcale nie jest takie bezpieczne, jak sobie wyobrażałam. Trawa rosła krótka, ale szorstka, wypełzła, bardziej szara niż zielona, na niebie koloru popiołu nie było ani słońca, ani księżyca, a wyschnięty strumień ledwo się sączył.
Ale najgorsze, że wcale nie byłam tam sama: pod drzewem, wsparty o jego pień, stał on: mój dawny przyjaciel, a teraz mężczyzna ze snu. I obracał na mnie białą, bezoką, przeraźliwie czujną twarz.
Nie mogłam poradzić sobie sama, musiałam prosić kogoś o pomoc.
Mężczyzna odszedł, lecz został jego cień. Trwał tam długo, nim powoli zaczął blednąć i wreszcie roztopił się w mroku.
W połowie października zadzwonił do mnie kolega, ten sam, z którym we śnie umówiłam się w galerii. Nagle uświadomiłam sobie, że z nim także nie widziałam się wiele lat i dopiero niedawno przypadkiem spotkaliśmy się na ulicy. Ta śmierć poruszyła i jego: byli przyjaciółmi. Trochę o tym opowiadał, napomknął też o żonie mężczyzny, która jakiś czas temu się z nim rozwiodła. Słuchając go, milczałam. Później spotkaliśmy się raz czy dwa razy, pamiętam, że w jakimś barze wypiliśmy po kieliszku wina. Po kilku ciepłych dniach wróciła zimna jesień, drżałam w cienkim czerwonym płaszczu; nie pamiętam, czy miałam jakąś biżuterię, ale pewnie tak, bo od tamtej pory starałam się z nią nie rozstawać. Wkrótce nasze zadzierzgnięte niespodziewanie więzy znowu się rozluźniły i na dobre zanikły. Przez dłuższy czas towarzyszył mi lęk, raz silniejszy, raz słabszy, przed którym uparcie się broniłam; znikł zupełnie dopiero po wielu miesiącach i po serii nowych wydarzeń w moim życiu.
Aż po kilku latach, pod koniec września, znów nawiedził mnie dziwny, niezwykle wyrazisty sen.
Było lato, gdzieś w plenerze, zapewne na wakacjach; otaczali mnie ludzie, których z wzajemnością lubiłam i z którymi dobrze, beztrosko się czułam. I tak się zachowywaliśmy: wakacyjnie, beztrosko. Jeden z nich, którego od razu rozpoznałam, wyraźnie mnie adorował, i było to takie miłe, że z przyjemnością się temu poddawałam. Ale w końcu zadawałam sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego? – spytałam i jego. Uśmiechał się tylko, milcząc. Przecież ciebie nie ma – powiedziałam wyraźnie, wymawiając każde słowo. – Przecież jesteś martwy, od dawna leżysz w grobie. Idź sobie ode mnie, nie chcę cię więcej widzieć.
Zapewne była to noc rocznicy jego śmierci; zapewne.
Błękit
A pustka zwraca ku nam twarz
i szepcze
nie jestem pusta, jestem otwarta
Tomas Tranströmer
Na placu koło kościoła (tuż obok schodów wiodących w dół, do innej dzielnicy i trasy komunikacyjnej) skupiła się grupka cudzoziemców, zmęczonych, o nieprzytomnym spojrzeniu. Najwyraźniej przed chwilą wysadzonych z autokaru. Jeden z nich spojrzał mi w oczy. Niebiesko: moment. Błysk. Szybko odwróciłam głowę. Szybko ruszyłam przed siebie, bezpiecznie znajomą trasą.
– Przepraszam, czy mówi pani po angielsku?
Stanęłam i podniosłam wzrok, i zobaczyłam błękit w twarzy okolonej brodą; mężczyzna był wysoki, przygarbiony, raczej szczupły.
– No cóż… przypuszczam.
– Czy zechciałaby pani… czy…
– Tak?
– Czy zechciałaby pani… – uśmiech.
Uśmiechnęłam się i ja.
– Przykro mi, ale nie.
Lecz ledwie po kilku krokach znów usłyszałam za plecami ten głos; rozpoznałabym go na końcu świata. Wołał mnie po imieniu. Zatrzymałam się i odwróciłam. Bardzo powoli.
Stał tam, gdzie go zostawiłam, z nieznacznym wyczekującym uśmiechem. W wyciągniętej ręce trzymał cienką książkę. Na okładce widniało imię i nazwisko kogoś, kogo znałam.
Rozejrzałam się pospiesznie: wokół nie było nikogo. Stałam na placu całkiem sama. Przestrzeń wokół mnie wyraźnie się powiększyła, mury kościoła i domów po drugiej stronie rozchylały się jak wachlarze; byłam sama, sama na świecie, tylko z książką w ręku. Otwarłam ją i zobaczyłam obce litery. Przez kartę tytułową biegł zapisany ukośnie długopisem wielocyfrowy numer telefonu.
Pokazał się i zniknął, potem znowu, ale inaczej: innym tuszem, w innym układzie cyfr. Zaczęłam przerzucać kartki, zdawały się rozdzielać i mnożyć, znaki na nich to pojawiały się, to bladły. Nie umiałam ich odczytać.
Chciałam biec do kościoła, w dół schodami, sprawdzić, poszukać, zapytać, ale nie mogłam: plac był nagle jak wymieciony, tylko w głębi w rzędzie ławek baru piwnego znów zobaczyłam wysokiego brodacza; nie patrzył na mnie.
Podeszłam i spytałam gwałtownie:
– Gdzie on jest?
Podniósł na mnie błękitne spojrzenie. Długo.
– On… odszedł.
– Nieprawda; to nieprawda! Czułabym to.
Milczał; nie mogłam wytrzymać tego milczenia.
– A ty, kim ty jesteś? – wybuchłam w końcu.
Obrócił na mnie oczy, które nie były już niebieskie, lecz całkiem białe, pozbawione tęczówek, i znów się uśmiechnął.
– Jestem…
Zasłoniłam uszy.
I tak wiedziałam.
Zaczęłam się z nim spotykać. Był łagodny, małomówny, ubierał się zwykle w luźne dżinsy i sprane podkoszulki; jego oczy znów były bezpiecznie niebieskie. Nigdy się nie dotykaliśmy, nawet na powitanie czy pożegnanie, tym bardziej nie było mowy o muśnięciu ustami policzka.
Chodziliśmy do popularnych nowoczesnych kawiarni na szlaku, siedzieliśmy tam długo, milcząc nad kawą w wysokich szklankach. Potem nie mogłam sobie przypomnieć, czy w ogóle coś pił; na pewno nigdy nie umawialiśmy się na jedzenie. Zresztą w tamtych czasach nie czułam głodu. Czułam się pogrążona w letargu, miłym oszałamiającym śnie, jakby unoszona przez spokojną wodę. Niewiele rozmawialiśmy, ja nie pytałam go o żadne szczegóły, a i on nie zadawał żadnych pytań. Po co, skoro i tak wiedział o mnie wszystko.
Wszystko to było dla mnie dosyć wygodne, nawet uspokajające. I ten spokój, mój, jego, nas dwojga, ta szczególna senność zdawała się promieniować na całe miasto. Jeszcze wiosenne, a już niepostrzeżenie osuwające się w letnie lenistwo. Z czasem coraz trudniej przychodziło mi poznawać miejsca, ulice i zakątki, po których się wałęsaliśmy i które, jak sądziłam, znałam na pamięć. Nie wiedzieć kiedy jedne sklepy zmieniały się w inne, kawiarnie ginęły wypierane przez butiki z luksusowymi kosmetykami, tu i ówdzie wyrastały drzewa, niknęły całe domy, powstawały nowe bary, ogródki, zupełnie nowe miejsca.
Snuliśmy się po tym stale przekształcającym się mieście, stopniowo przestając odróżniać dzień od nocy, w milczeniu. Któregoś wieczoru niespodziewanie odprowadził mnie do domu. Wszedł za mną do mieszkania.
– Pocałuj mnie – powiedział.
Delikatnie objął w pasie; nie dotykał piersi. Nagle, nie wiedząc jak i kiedy, znalazłam się na łóżku, pod nim.
Jego ręka na moim brzuchu.
– Nie.
– Tak.
Zasnęliśmy nad ranem.
W nocy miałam sen. Przyśniło mi się jego imię. Krzyczało: to on krzyczał. Z wysokości, spadając w dół. W rozpaczy szukałam go wśród ludzi, jego przyjaciół, jak myślałam. Śmiali się tylko, zionąc mi w twarz alkoholem.
Znów zostałam sama.
Jeszcze bardziej, jeszcze dotkliwiej niż przedtem. W obcym mieście, mieście, które w ogóle przestałam rozpoznawać.
Jak mógł mnie opuścić?
Pytałaś o niego – mógł przynajmniej powiedzieć. – Teraz możesz zacząć go szukać.
Lecz nic takiego się nie stało, a i ja bym już pewnie nie wiedziała, o kogo chodzi.
Tylko książka, którą wciąż mam ze sobą, przynosi mi niejasne wspomnienie czegoś, co zdarzyło się kiedyś w moim życiu. Czegoś płynnego, zanikającego i pojawiającego się na nowo jak kartki i litery w tej książce; jak sen. Wtedy nie chcę myśleć, że on… że jemu mogłoby się coś stać. Wolę myśleć, że mi się to wszystko przyśniło. Tak, proszę, proszę: niech to będzie tylko snem.
To wszystko.
Tylko snem.
Opowiadania pochodzą ze zbioru „Sny o miłości i śmierci”, który ukaże się nakładem wydawnictwa Volumen.