15 gru

Jerzy Górzański: Scena kuchenna z bodiakami

1.
Nie ma tam nikogo.

Zmarli zmienili adresy.
Rozproszyli się w ciszy.

Nie słychać głosów –
Niskich ani wysokich.

Nawet szeptów.

Wszystkim nawoływaniom
I wszystkim zaklęciom
Już wyrwano języki –
Schną rozwieszone na sznurach
Niby bielizna na mrozie,
Sztywne i nieruchome.

Ale ta kamienica
(Wybudowana w 1905 roku)
Wciąż jeszcze stoi –
Stara kobieta
Z podniesionym czołem.

Sześćdziesiąt lat temu
To była prosta konstrukcja:
Kamienne schody od frontu
I gładkie poręcze –
Zjeżdżało się na tyłku,
Biorąc łagodne zakręty.

Ci co szli do nieba
Mijali tych,
Którzy spadali
Głową w dół,
Do piekła.

Widzę właściwie
Tylko jedno piętro –
Czwarte i ostanie.
Na platformie
Statyczne jaskółki
(Statyka malowidła
Rozjaśniająca).
Doskwierał mi
Ten nieprzyzwoity kontrast:
Rozbiegane,
Śpiewne ptasie dzieciństwo
(Jednak zawsze w półmroku),
A nad głową
Zamarłe i nieme
Znaki pustego nieba.

2.
Widzę mojego ojca –
Siedzi w kuchni.
Młodszy ode mnie –
Zbliża się do czterdziestki.
W przeszłości nie przybywa lat.
Ja za rok kończę siedemdziesiąt.
Kto przychodzi z przyszłości,
Ten jest starszy –
Wiedzą o tym marzenia
Przedwcześnie posiwiałe.

Na stole pokrytym ceratą
W niebieskie kwiatki
Stoi pół litra
Z czerwoną kartką
I dwa kieliszki
Jakby wykute w lodzie
(Za każdym razem –
Przypominają „Królową Śniegu”,
Baśń Andersena,
I chłopca Kaya
Uwięzionego w pałacu
Okrutnej piękności –
Mógł odzyskać niezależność,
Gdyby ułożył z lodu
Jedno słowo: wieczność.
To jest zadanie poety,
Niemożliwe do wykonania).

3.
– Siadaj i wypij jednego –
Mówi ojciec.

Nie siadam i nie wypijam.
Przestałem być uczestnikiem –
Jestem świadkiem.
Przeszedłem po obolałej i chwiejnej
Kładce ciała –
Od zachwytów Dionizosa
Do smutku Apollina.

Ojciec podnosi kieliszek do ust.
– Teraz – mówię.
– Ognia! – krzyczę.
Płomień wydobywa się
Z jego ust.
Rozszerza jak ogon komety
I gaśnie.

– To taki żart –
Powiada jakby zawstydzony.
Ale w czasach,
Kiedy byłem młodszy od niego,
Było to magiczne zjawisko.
Ojciec dodaje filozoficznie:
– Myślenie jest zawsze
Dźwiganiem ciężarów,
Które podniósł już wcześniej
Ktoś inny.

4.
A potem – przygarbiony,
Z harmonią marki Höchner
Zarzuconą na ramię,
Otwiera drzwi
Na drewniane kuchenne schody.

Zawsze były dwa wyjścia
Z praskiego mieszkania:
Na kamienną stronę
I na drewnianą Golgotę.

Opowieści o samotności
Są nieskładne,
A może nieścisłe.

Ojciec chyba ginie w ciemności,
Chociaż chciał zginąć za ojczyznę.

Albo zasnął w kresowych bodiakach,
Z otwartymi ustami,
Z których unosiły się,
Pchane wietrzykiem
Wiejącym od sadów Zaścianocza,
Splątane nitki babiego lata.

styczeń 2008