Piotr Wojciechowski: Ukryć się w teatrze lalek
1. Szerszenie, byki i czerwona wisienka
Uciszam gwizdek czajnika, muszę słyszeć. Przygotowując śniadanie wędruje przez radiowe pasma i nadsłuchuję. Pisarz jest poganiaczem trzody słów, musi wiedzieć z której strony wyją wilki. Gadają właśnie o szaliku, który jeden polityk wręczył drugiemu politykowi jako przynoszący zwycięstwo talizman. Pani redaktor opowiada coś o społeczności kibiców, bo szalik kibicowski. Chwytam, łapię za słówka samo nazywanie świata. Ci, co mówią tam przed sitkami mikrofonów nie pojmują chyba, że kibicowanie stało się dziś formą uprawiania polityki. Nazywanie świata ma wyrywać nas z samotności. Iluż to ludzi z dumą przyznaje się że kibicują – sportowcom, drużynom, turniejom. W oderwaniu od głębszego, antropologicznego rozumienia jakiego typu człowieczeństwo jest udziałem kibica. Zaraz potem pan redaktor zaczyna z samo zachwytem zapowiadać, jaki to nagrał wywiad ze zwycięskim bokserem.
„- Już teraz mogę tak tylko zdradzić… uchylić rąbek tajemnicy… że niekonwencjonalnie przygotowywał się nasz bokser do tej walki, czego nie robił, a co robił przed tą walką, to jest bardzo ciekawe… A do tego Robert Kubica…panie i panowie, drugie podium w tym sezonie.. Mało kto wierzył w Roberta Kubicę, mówię o tak zwanych fachowcach… że renoma, sława, że ten jego francuski żółto-czarny bolid nie będzie tak kąsił (sic!) tych swoich rywali, okazuje się, że ta pszczoła, ten szerszeń gdzieś tam ukąsił te rozjuszone czerwone byki i zostawił bardzo fajny ślad po sobie, trzecie miejsce i szóste miejsce w klasyfikacji generalnej – i żeby zostawić taką wisienkę na tym torcie będziemy mieli dla państwa bardzo pokaźne nagrody….” Słucham i czuję, jak myślenie językiem kibica wlewa się w mózgi, które już od dawna identyfikują patriotyzm z kibicowaniem Polsce, identyfikują postawę obywatelską z kibicowaniem politykowi, który jest środkowym napastnikiem tej czy innej partii. Szalik, ha, szalik. Mnogość języków cywilizacji sprawia, że świat traci swoją jedność,
2. Mielizny fantazmatu
Świat opisany językiem radiowego kibica jest inny niż świat opisany językiem powieści, inaczej opisuje świat kino dokumentalne, inaczej film fabularny czy reportaż. Pojawia się więc konieczność pośredniczenia, pisania powieści o filmie fabularnym, pisania reportażu o dokumentalistach, potrzeba filmowania zbierających materiał reporterów, potrzeba kręcenia fabuły opisującej życie autorów powieści. Każdy autor szuka własnego języka wyrazu niepomny na to, że stwarza własny świat, nowy świat. Sprawa nie jest nowa, już Leon Chwistek opisał ją w eseju „O wielości rzeczywistości w sztuce”.
Teksty piętrzą się, zasłaniają swoją pychą świat, oddzielają ludzi od ludzi kurtynami ciemności. Dwu ludzi nie może się porozumieć wspólną przecież polszczyzną, bo każdy z nich czyta inną gazetę, czyli kibicuje innym szalikom. A facet, który nie czyta, tylko ogląda, nie rozumie o czym tych dwu gada. Wszystkie opisy nie całkiem sobie przeczą, wiemy, że z ich nakładania się, uzupełniania powinien powstawać prawdziwy, pogłębiony obraz świata. Stoi przed nami rozmówca, czytelnik, słuchacz, widz. On, ten drugi. A my nie wiemy, jakiej wersji opisu świata użyć. Co chwila chcemy przecież zwracać się do innych, zaprosić ich do wspólnoty, przejrzeć się w ich oczach, zagrzać w cieple ich oddechu. Jaki istniejący opis świata ma być nam wzorem?
Przeważnie rozum odradza nam ignorowanie opisów. Kusi nas , aby zapomniawszy o nich wejść w brutalny a cudowny konkret świata i samemu dowiedzieć się, o czym i jak warto gadać. Głos kultury szepcze jednak – to barbarzyństwo. Wejść w konkret, a pominąć Palladia i sprawę proporcji, Słowackiego i kwestię ducha, Herberta i kwestię smaku.
Nie dziwię się konwulsjom jaźni zgrupowanych wokół hasła „postmoderna”. Unieważnić smak, ducha, proporcje, logikę, hierarchie – po to by zyskać poletko parującego świeżą nicością żyznego mułu intelektualnego. Być nie-autorem nie-narracji. Skoro opisy świata występują w obezwładniającym nadmiarze, łatwiej je wszystkie odesłać do diabła absurdu niż próbować porządku .
Obserwuję ostatnio jak na tę rozpaczliwą sytuację reagują młodzi usiłujący pisać o sztuce. Oto dość często usiłują oni zatrzeć granicę pomiędzy chwytaniem byka za rogi a odwracaniem kota ogonem. Zacytuję próbkę. Znany i ceniony Igor Stokfiszewski pisze o filmie „Dług” Krzysztofa Krauzego. Wyrywam tendencyjnie z kontekstu takie zdanie: „Gdyby zechcieć zatrzymać się na dwu wspomnianych kręgach tropów, obraz Krauzego byłby krytycznym dziełem ukazującym mielizny fantazmatu demokratycznej przemiany w duchu neofickiego kapitalizmu, eksponującym siatkę napięć między życiem, polityką, ekonomią a kulturą, w której finałowe morderstwo stanowiłoby finałową sygnaturę nieludzkości nowej gospodarki emocji i wartości.”
Ha! „mielizny fantazmatu”! Dodać muszę, że to nie tekst gazetowy, ulotny jak niedokręcony gaz. To cytat ze zbioru esejów wydanych przez „Krytykę Polityczną”. I w tym tomie, już na poprzedniej stronie Igor Stokfiszewski próbował przygotować Czytelnika do konsumpcji takich zdań proponując mu na przykład pogląd, że zderzenie nowoczesnego patriotyzmu z „nieopierzałością nowych ambitnych wilczków biznesu i liberalnego sznytu odsyłać ma do zagadnień z granicy między wolnością i racjonalnymi obostrzeniami tradycji, konsumpcyjnym i zachowawczym stylem życia, celami życia i perspektywami budowania wspólnoty.”
Przecież Stokfiszewski nie jest nieopierzałym nowym ambitnym wilczkiem lewicowej publicystyki! Przecież to środkowy napastnik tej drużyny. Jeśli taki ktoś prowadzi mnie na „granicę między wolnością a racjonalnymi obostrzeniami tradycji”, to mogę wnioskować tylko jedno. On stracił nadzieję, że go ktokolwiek będzie czytał. Dlatego człowiek uczony, inteligentny, literacko doświadczony, wpada w kwiecistą bylejakość i nie próbuje przeczytać tego, co napisał, żonie czy komu z przyjaciół. Bo powiedzieliby mu – weź się, Igor.
Kryzys nadziei u środkowego napastnika drużyny „Krytyki literackiej” nie byłby wart felietonu, gdyby nie to, że rozpoznaję w nim objaw pewnej epidemii. Okrutny los skrócił czas kampanii wyborczej. Walczącym o głosy kandydatom i sztabom wydaje się, że nasze, wyborców decyzje nad urną wzniosą nas na wyżyny wolności. Nie wyczuwają, że człowiek chciałby wybierać między złem a dobrem, między pięknem a szpetotą, między prawdą a fałszem – a konieczność wyboru między kilkoma panami, między ich szalikami, to wolność umniejszona, karłowata, kłopotliwa. Na kogokolwiek padnie – taki czy inny będzie musiał użerać się z mydlącymi mu oczy urzędnikami, będzie musiał wdzięczyć się do kamer i mikrofonów, czuć nad sobą przekleństwa tych, którzy szukają winnych za swoje zmarnowane, nieudane życie. I będzie musiał widzieć, że robi to co musi, a zakres jego decyzji kurczy się jak wysychająca po letnim deszczu kałuża.
Polska jest wielka, ale wyborca polski czuje, że wybór jakiego dokona, będzie niewielki. Tak jakby polityka jako taka przestała być lwem, a stała się starym liniejącym pudlem na krótkiej smyczy. Wielkie decyzje podejmują giełdowe komputery, wielkie decyzje ugniata się w brukselskich gabinetach, polityka przestaje być wielkim czynem obywatelskim, staje się robotą medialną, garmażerką publicystyczną. Cała tak czerwona książeczka z której złośliwie wywlokłem cytaty Stokofiszewskiego jest tego dowodem.
3. Barykada pośrodku dywanu
Zgadzam się też z diagnozą prześwitującą przez większość tekstów z tego tomu. Wina jest po stronie inteligencji. Tak twórcy filmowi, jak i krytycy filmowi wywodzą się z tej zadziwiająco zdegenerowanej i piekielnie żywotnej społecznej warstwy. Można być otępiałym lumpem, zaharowaną robotnicą, przewrotnym i chciwym menadżerem, rozbisurmanionym studentem, dyspozycyjnym pismakiem – jeśli jednak taki ktoś zaczyna tworzyć, uczestniczyć w artystycznej kreacji, albo jeśli zaczyna pisać o sztuce, wygłaszać publicznie własne sądy tyczące sztuki, albo o niej teoretyzować – szast-prast, już zatrzasnęły się drzwi, już połknął – ją lub jego- inteligencki salon. Powiedziałbym nawet, że krytyczne pisanie o filmie to sam środek, to biegun intensywności „bycia inteligentem”. Inteligent bowiem dokonując interpretacji pełni dwie funkcje – twórczą i krytyczną. A to są konstytutywne funkcje inteligenta. Inteligentem staje się każdy, kto bierze się do gospodarzenia w uniwersum symbolicznym, do majstrowania w mitosferze.
Większość autorów „Kina polskiego 1989-2009” ma problem ze sprawą warstwy inteligenckiej, żywi bowiem uczucia, których nie podzielam. Oni są na inteligencję autentycznie, żarliwie, pryncypialnie wściekli i dlatego muszą przemilczać chytrze fakt, że sami są inteligencją. Skąd ta wściekłość? To jakiś odziedziczony po minionej epoce „słuszny gniew klasowy”. Pochodzi on z domniemania, że jedynym godziwym dążeniem prawdziwego inteligenta powinno być wyskoczenie z własnej skóry, z zamiarem wmieszania się między „bluzy paryskiego ludu”.
Teksty zebrane w tomie świadczą o bystrości, polemicznym obyciu, godnym podziwu oczytaniu autorów, przede wszystkim o społecznej wrażliwości – skąd jednak moje wrażenie, że często to pisanie trafia kulą w płot?
Chyba powód jest głęboki i zadziwiający – rzecz polega na niemożności samoidentyfikacji, na lęku przed odkryciem, a jeszcze bardziej przed ujawnieniem swojej tożsamości. Co dla autorów znaczy, że są „lewicowi”? Czy jest to cokolwiek poza sentymentalnym szukaniem zakorzenienia w studenckiej rewolcie Paryża roku 68-go i fascynacją salonowym neomarksizmem Slavoja Żiżka? Gdzie jest ich „tak”? Liczne „nie” wyartykułowali przecież wyraźnie: razi ich zbyt wyraźne oddzielanie zła i dobra „moralistyczny dyskurs, jaki wytworzył się w sprzeciwie wobec PRL-owskiej władzy”, są niechętni wpływom Kościoła, są przeciw dzikiemu kapitalizmowi, przeciw wielkim korporacjom, przeciw obłudzie, ksenofobii, homofobii, przeciw antysemityzmowi.
A na razie przyniosła mi ta książka nową wiedzę o krystalizacji lewicowego myślenia. Czy nie jest tak, że oto lewicowość rozstała się z proletariatem, proletariat bywa jej przedmiotem refleksji, zainteresowania, ale nie oczekuje się już, że stanie się wykonawcą lewicowych idei. Kiedyś lewica występowała w kostiumie „mądrości robotniczej”, była Superrobociarzem i jego wymierzającą sprawiedliwość pięścią. Teraz lewica gotowa jest oklaskiwać z trybun skrzywdzonych, odrzuconych, poniżonych, ale nie zmiesza się z ich tłumem, ani nie wezwie w sukurs robotniczego aktywu. Barykadę postawiono w kawiarni i wygoda, do biblioteki blisko, do baru jeden krok.
Niektórzy z moich przyjaciół martwią się, że zamiast lewicy wrażliwej na krzywdę mamy lewicę kibicującą lewicowym ideom. Myślę, że sprawa jest poważniejsza, że nasze centrum i nasza wszystkie prawice swoim działaniem także podopisują się pod aktami abdykacji. Wyrzekają się polityki dzielnych decyzji, bo wystarczy dyplomacja parlamentarna, gonienie „pędzących królików”, zdobywanie podpisów, głosów, kreowanie imażu i te kibicowskie szaliki. Bądźmy jednak cierpliwi i dobrej myśli. Sprawy smaku, proporcji i ducha nie zostały unieważnione. Na dłuższą metę nie da się robić ani polityki, ani sztuki, dla tłumów negując, że te tłumy są społeczeństwem i to społeczeństwem przeżywającym zagrożenia i fascynacje konkretnej epoki.