Jacek Gutorow: Apologia sadów
1.
Pachnie tymiankiem i miętą. O zmierzchu odrobinę
trzeszczy. Cienie jabłoń i grusz mają sen.
Jak spokojnie. Chciałoby się położyć na trawie,
wyobrazić sad jeszcze wyższy, bardziej pękaty
od soków i wina, szorstkich popołudni i robaczywek
znajdowanych w rowach. Jak parno przed deszczem
i pachnie rezeda, a w kącie krajobrazu pleni się zaraza
i słodycz. Chciałoby się wyjść, zostawiając odbite, zielone
desenie na trawie; odnaleźć inaczej rozgałęzione drzewa
w sadzie na nowo przechylonym, pod świeżo wybielonym niebem,
w życiu, którego ścieżki dopiero się odkrywa.
2.
Związany sojuszem gałęzi, przed burzą,
która trzyma już w rękawie tamten dom na wzgórzu,
tę groblę na stawie, wielokrotność zakola
i poręby; związany skłębionym błękitem,
żelazną furtką wybijającą uparcie rytm
i każdym ziarnkiem piasku; związany
własnym spojrzeniem i spojrzeniem innych
mężczyzna postanawia być niczym.
Zaczyna od rąk, od snów, od własnej płci.
3.
Rozwichrzony sad kładzie się strugą deszczu
na ścieżkach, na odbiciach ścieżek, jeszcze ciepłych
w dotyku, na strunie lotu jaskółki, lotu ciemniejszego,
jakby obranego z lata, które było tu jeszcze
przed chwilą, w czystym rozgałęzieniu,
szorstkim, wyczuwalnym jak puls,
biegnącym przed gałązkami i moim wzrokiem.
Rozbita zieleń i linie żłobione pierwszą jesienną ulewą.
Jest wieczór. Świat się dopiero zacznie.
Stawiamy pierwsze kroki na drodze
prowadzącej w ciemność.