Maria Jentys: ARGONAUTKA. Trzy pierwsze podróże
W poszukiwaniu pramaterii
Urodzona w roku 1962, w Sulechowie koło Zielonej Góry, na początku lat osiemdziesiątych studentka psychologii i psycholożka-wolontariuszka pracująca z chorymi objętymi systemem psychiatrycznej terapii środowiskowej, w roku 1985 wyszła za mąż, w 1986 wydała na świat syna, wkrótce potem wyjechała do pracy do Anglii i tam – po przekroczeniu kolejnego, bardzo wysokiego progu psychicznej dojrzałości – powzięła postanowienie, by zająć się pisarstwem. Wówczas narodził się pomysł jej pięknej i okrutnej powieści-baśni o poszukiwaczach Księgi Życia. Wcześniej jednak powstał tryptyk opowiadaniowy znany pod nagłówkiem „Szafa”, który wszakże ukazał się dopiero, gdy Olga Tokarczuk była już autorką głośnych powieści: „Podróży ludzi Księgi” (1993), „E.E”. (1995) oraz „Prawieku i innych czasów” (1996).
Tom „Szafa” (Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 1997; wydanie kolejne – Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005) zawiera trzy opowiadania: „Szafę”, „Numery” oraz „Deus ex”, z których tylko dwa pierwsze są opatrzone datami: 1987 i 1989, „Deus ex” jest bez oznaczenia, lecz i ten utwór najprawdopodobniej powstał w początkach twórczości wałbrzyskiej pisarki. Zafascynowana odkryciami psychologów głębi, którzy jej, świeżo upieczonej psycholożce i pisarce in spe, dali do dyspozycji tak niebywałe narzędzia ekspresji, jak archetypy i symbole, w opowiadaniu tytułowym, za pomocą obrazu Szafy ukazała tajemniczą i groźną moc kobiecości, tej pierwotnej, popędowej, życiodajnej i destrukcyjnej zarazem. Pospolity mebel, należący do niezbędnego wyposażenia każdego mieszkania, służący do przechowywania rzeczy osobistych, intymnych, sekretnych i cennych – przez niektórych wykładaczy snów nazywany nawet z tej racji „sercem domu” – tutaj stara, ciemna, trzydrzwiowa szafa z wewnętrznym lustrem, zakupiona za grosze w komisie przez młode małżeństwo i wstawiona do sypialni, z wolna zaczyna stawać się Szafą, żywym,
u d u c h o w i o n y m organizmem, który nieuchronnie podporządkowuje sobie swoich użytkowników. Magia Szafy zaczyna działać od chwili, kiedy na kochanków spływa za Jej przyczyną w s p ó l n y sen. Sen, który niesie przedsmak szczęścia doskonałego – w ciszy i głębi, w n i e o b e c n o ś c i. Najpierw poddaje się Szafie kobieta:
„ […] popatrzyłam na Szafę i przypomniał mi się tamten sen. To od niej płynęła ta cisza. Stałyśmy naprzeciwko siebie i to ja byłam tym, co kruche, ruchliwe i przemijające. Ona stanowiła po prostu samą siebie. W sposób doskonały była tym, czym jest. Dotknęłam palcami wyślizganej gałki i Szafa otworzyła się przede mną. Zobaczyłam cienie swoich sukienek i dwa wytarte garnitury R. – wszystko miało w ciemności ten sam kolor. W Szafie niczym nie różniła się moja kobiecość od męskości R. Nie miało też znaczenia, czy coś jest gładkie czy chropowate, owalne czy kanciaste, dalekie czy bliskie, obce czy swojskie. […] Moja postać trafiła w zasięg lustra na wewnętrznej stronie drzwi. Odbiłam się w nim jako ciemny kształt, ledwie różniący się od sukienki wiszącej na wieszaku. Nie było różnicy między żywym i martwym. Tym więc byłam w jednym lustrzanym oku Szafy.”
Klucz psychoanalityczny to prawdopodobnie tylko jeden z możliwych kluczy interpretacyjnych do „Szafy”, w dodatku dorobiony trochę na siłę ze sztancy, jak wytrych, skuteczny wprawdzie, lecz nieoryginalny. Możliwe, że sama Olga Tokarczuk zastosowałaby tu inną wykładnię, taką, jaką później odniosła do młynka Misi z „Prawieku”, zwykłego, wysłużonego młynka do mielenia kawy, który przez to, że – jak każdy przedmiot – brał w siebie cały zamęt świata – zyskał rangę symbolu „jakiegoś totalnego, fundamentalnego prawa przemiany”, odprysku prarzeczywistości. Zdaje się, że i stary solidny mebel z wewnętrznym lustrem z wczesnego opowiadania pisarki ma tu tę samą co niepozorny młynek, co wszelka materia zdolność zatrzymywania tego, co ulotne i przemijalne.
Opowiadanie „Numery”, wywiedzione z londyńskich doświadczeniach hotelowych Olgi-pokojówki, nie jest tak niesamowite jak „Szafa”, a jednak budzi grozę drapieżną wizją świata-hotelu jako doskonałej struktury, żyjącego, acz nieruchomego bytu, dysponującego kilkoma setkami „czworokątnych sprostytuowanych przestrzeni”. W tych bozosobowych przestrzeniach – bezosobowych, bo pokojówka, także z obowiązku bezosobowa w nieatrakcyjnym służbowym mundurku i bez makijażu, spotyka się w nich nie z ludźmi, lecz z ich rzeczami – „człowiek jest ledwie powodem, dla którego te wszystkie rzeczy znalazły się tutaj, tylko figurą, która przemieszcza rzeczy w czasie i przestrzeni”. Hotelowa służąca, emigrantka ze Wschodu, dzieląca los gromady chłopców i dziewcząt z różnych krajów Europy, ze szczególną ostrością doświadcza w luksusowym londyńskim zajeździe obcości istot ludzkich w świecie, bezcelowości ich poczynań i starań. „W gruncie rzeczy – stwierdza – wszyscy jesteśmy gośćmi rzeczy tak małych jak ubrania i tak wielkich jak hotel Capital”. I konkluduje: „Inaczej wyglądają hotele i bagaże, ale podróż trwa dalej”.
Wrażliwa i obdarzona kreatywną wyobraźnią, po zdjęciu z siebie wszelkich znamion „ja”, w obronie przed własną dojmującą bezosobowością i przed upokarzającą bezosobowością przypisanych jej trosce pokoi hotelowych, pokojówka-narratorka wchodzi w intymne relacje w rzeczami gości zajazdu, z kształtów i zapachów odgaduje nastroje, stany ducha, pragnienia tych nigdy nie widywanych ludzi, dociera do nich i poznaje ich poprzez osobiste drobiazgi, które ze sobą wnoszą, i przez ślady, które zostawiają. W końcu rzeczy stają się dla niej ważniejsze niż ludzie, wieczni podróżni w świecie, który jest drogą, i wieczni goście w świecie, który jest hotelem.
„Deus ex” to pełna ironii opowieść o współczesnym geniuszu komputerowym, żałosnym demiurgu, który mogąc, jak mu się wydaje, wszystko, w gruncie rzeczy nie może nic, albowiem jego nędzne życie – tak jak i życie całego świata – toczy się przed ołtarzem klawiatury. Beznadziejne, ograniczone do czterech ścian zagraconego pokoiku i do ekranu komputera niby-życie z niby-twórczą aktywnością. Bo D. bez wytchnienia opracowuje coraz to nowe gry komputerowe, które bądź to pozwalają mu bawić się w stwarzanie i unicestwianie światów, bądź też, znudzonemu i zniechęconemu, każą rozpocząć akt kreacji od nowa, od doskonałego Nic. Czyli od wielkiego wybuchu. „I zobaczył D. – konkluduje z ironią trzecioosobowy narrator opowiadania, trawestując frazę biblijną – że nic nie było dobre, więc wstał i wyjrzał przez okno, gdzie usychający z pragnienia świat czekał na deszcz”. Biedny współczesny Deus ex… machina! A może też biedny przedwieczny Deus!
W poszukiwaniu Prawdy
Urzekająca jest pierwsza powieść Olgi Tokarczuk „Podróż ludzi Księgi” (Przedświt 1993, wydanie 2 poprawione W.A.B. 1996). Czarowna baśń o poszukiwaniu Absolutu (absolutnego Poznania, absolutnej Prawdy o istocie bytu), symbolizowanego przez Świętą Księgę Życia, dzieło samego Boga, wyposażone w moc ocalającą (podobną mocy Chrystusowego Świętego Graala), a zarazem gorzka i okrutna parabola ludzkiego losu z klęską i śmiercią jako jego głównymi wyznacznikami; intrygująca historia przygodowa, poczęta z ducha średniowiecznych legend arturiańskich, osadzona w realiach Francji roku 1685 (roku uchylenia edyktu nantejskiego i exodusu hugenotów) i jednocześnie przejmująca opowieść miłosna z subtelnymi analizami wewnętrznych przeżyć kochanków; fascynujące studium psychologiczne i filozoficzny dyskurs o drogach poznania oraz wprowadzenie do alchemii i wiedzy tajemnej. A wszystko w ujmującej prostotą i wdziękiem formie językowej.
Jak na powieściowy debiut trzydziestoletniej pisarki – istne cudo, mały klejnot sztuki narracyjnej. Może to czytać każdy, dla odprężenia i równocześnie pobudzenia umysłu, dla zaspokojenia głodu niezwykłości i potrzeby refleksji.
Swą narracyjną swobodę, lekkość i klarowność, a zarazem podniecającą tajemniczość zawdzięcza „Podróż ludzi Księgi” wszechwiedzącemu narratorowi trzecioosobowemu zapożyczonemu z powieści XIX-wiecznej, a prawie nieobecnemu w prozie XX wieku. Współczesny opowiadacz o świadomości zredukowanej do własnego „ja” nie sprostałby celowi, jaki zazwyczaj przyświeca baśni czy paraboli. Tu potrzeba demiurga o dalekowzrocznych i przenikliwych oczach. I takie właśnie oczy ma ów bardzo mądry ktoś, komu Olga Tokarczuk powierzyła rolę sprawozdawcy i komentatora – a w terminologii psychoanalitycznej, obserwatora – wydarzeń składających się na podróż Ludzi Księgi.
Jest tych ludzi niewielu, ledwie kilkoro, a i tak po drodze ich liczba maleje, do trojga, na koniec do jednego, i to przypadkowego, tego, który „nie był w planie”. Osobliwy i interesujący jest sposób, w jaki wszechwiedzący narrator przedstawia czytelnikowi kolejnych uczestników przyszłej podróży, której wizję rysuje coraz bardziej intrygującymi napomk-nieniami. W rozdziale zerowym (opatrzonym cyfrą „0”) opowiada niezwykłą historię życia owego przypadkowego bohatera opowieści, Gauche’a, podrzutka, wychowanka sióstr klarysek i obcej kobiety z przyklasztornej wsi, niemego chłopca stajennego, który w pewnym momencie znalazł się najzupełniej nieoczekiwanie dla wszystkich, w tym także dla samego siebie, na koźle podróżnego powozu Ludzi Księgi, z którymi dotąd nie miał nic wspólnego. Jako osoba spoza planu Gauche mógł zakłócić sprawozdawcy porządek opowiadania, lecz ten przezornie dopisał ów dodatkowy rozdział zerowy, świadom nieuchronności udziału niemowy w wyprawie po Księgę. Nie wiedzieć czemu jednak, zastrzegł się: „Historia Gauche’a, jak już powiedziano, nie jest wątkiem znaczącym dla tej opowieści. To, co najważniejsze, zaczyna się w czasie, kiedy Gauche w swojej wędrówce z psem dotarł do Paryża. Było to latem 1685 roku. Wcale tam nie szedł, po prostu wędrował przed siebie. W tamtych czasach wszystkie drogi prowadziły do tego miasta”.
W istocie historia Gauche’a – historia powstania głosu w niemym, ułomnym gardle – jest wątkiem nader ważnym, o czym dowodnie przekonuje przedostatni rozdział opowieści.
W rozdziale pierwszym spotykamy się z Markizem, poetą, dyplomatą, filozofem, członkiem Stowarzyszenia Ludzi Księgi, inicjatorem, organizatorem i głównym uczestnikiem szalonej wyprawy po Księgę, która ma obdarzyć swych dysponentów Mocą i władzą sprawczą, boską, przy użyciu której można Przemienić (w sensie mistycznym) świat. Wielce osobliwy sposób, w jaki narrator portretuje głównego bohatera, odzwierciedla dramatyzm egzystencji człowieka o duszy wystawionej na ciągłe ataki melancholii, raz po raz nękanego poczuciem nieprzystawalności do siebie i świata, niepewnego własnej tożsamości, wiecznie poszukującego i dążącego do Wielkiej Zmiany.
„Markiz lubił przeglądać się w lustrach. […] Lubił przyłapywać swe odbicie wtedy, kiedy zaaferowany czymś, zapominał o sobie i przestawał się kontrolować. Wówczas jego spojrzenie wymykało się spod powiek i pędziło ku najbliższej powierzchni lustra, spotykając tam samo siebie. Markiz nie był zadowolony. Kiedy oko spotyka swoje odbicie, widzi tylko oko. A gdzie jestem ja, gdzie moja odmienność, moja niepowtarzalność, moja samotność? Czy widzę siebie takim, jakim widzą mnie inni? Czy to naprawdę ja?”.
Wielka Zmiana nastąpiła w życiu Markiza wraz z wprowadzeniem go do Bractwa Ludzi Księgi przez pana de Chevillon, człowieka wielce wpływowego we Francji Ludwika XIV, mistrza wiedzy tajemnej i ojca duchowego owego sekretnego stowarzyszenia wysoko postawionych osób, zjednoczonych ideą – czy też przeczuciem – że świat, w którym żyją i działają, jest tylko namiastką świata prawdziwego, tylko „powierzchnią, pustym miejscem między literami na zapisanej karcie”, zaś Prawda, a więc Moc, a więc Bóg, jest gdzie indziej. Markiz z żarliwością neofity oddał się praktykom duchowym, które wkrótce uczyniły zeń jednego z najwyżej wtajemniczonych Ludzi Księgi.
Rozdział drugi to spotkanie w Bractwie. Tekst czytany na rozpoczęcie i zakończenie rytualnej części spotkania pozwala czytelnikowi pojąć, z czym będzie miał do czynienia w tej pięknej i przejmującej opowieści o ludzkiej pogoni za Prawdą, Mocą, Doskonałością, po jaki bezcenny i magiczny skarb ma wyruszyć w niebezpieczną podróż z Markizem i jego przyjaciółmi. Oto historia Księgi:
„Na początku Bóg stworzył świat z przełamanej litery. Z pękniętego słowa ciało wyciekło jak krew. Ciało jest więc niedoskonałym słowem.
Bóg jest doskonały, jest słowem i nie ma ciała, przeto stworzył Adama, dając mu ciało i słowo, by jako doskonały i nieskończony przeglądać się w niedoskonałości i skończoności Adama.
A iżby Adam nie zapomniał o słowie i sile, dał mu Bóg Księgę, w której zapisał swą doskonałość, swój bezpoczątek i swoją nieskończoność.
Lecz kiedy Samael zniszczył boskie dzieło stworzenia, obiecując Adamowi inne niż boskie poznanie, Bóg odwrócił się od człowieka i zabrał mu Księgę. Adam błagał Boga z ziemi czerwonej od żaru, żeby oddał mu ją. I Bóg ulitował się. Wysłał anioła Rafaela i ten ją zwrócił Adamowi. Adam pozostawił Księgę Setowi, a po Secie odziedziczył ją Enoch. Enoch poznał, że Prawda jest Pismem i w Piśmie jest Prawda, przeto jako pierwszy spośród ludzi nauczył się zapisywać Prawdę i naukę tę przekazał swoim potomkom.
Lecz człowiek do Prawdy dochodzi z mozołem i bocznymi ścieżkami, toteż Bóg w swojej nieskończonej dobroci zabrał Enocha w podróż od pierwszego do siódmego nieba, by ukazać mu całe boskie stworzenie. A w siódmym niebie pokazał mu drzewo wiadomości dobrego i złego oraz drzewo żywota. I był Enoch z aniołami i z Bogiem przez sześć jubileuszów, a pokazali mu wszystko, co na ziemi i w niebie. I zobaczył Enoch, że w Świętej Księdze zapisano najprawdziwszą z prawd: że co na górze, jestże i na dole.
I kiedy Enoch był już stary i zmęczony życiem, Bóg po raz drugi zabrał go do nieba i uczynił aniołem. Wtedy na zawsze zniknęła Święta Księga. Lecz obiecał Bóg Enochowi, że odda ja ludziom, gdy przyjdzie czas”.
W roku 1684 w Paryżu najżarliwszy spośród czcicieli Księgi, natchniony myślą, że akurat przyszedł czas, by pokazać ją światu, zadziwić go, poruszyć i poprowadzić do Wielkiej Zmiany, rozpoczął wraz z przyjaciółmi przygotowania do wyprawy poszukiwawczej. Dzięki mapom, zdobytym przez pana de Chevillon, niebawem wyruszył w drogę ku hiszpańskim Pirenejom, ku górom Sierra del Cadi, ku ukrytej w nich rajskiej kotlinie o nazwie Uterus Mundi. Jego trzyosobowa drużyna wkrótce się rozpadła, lecz nie został sam – miejsce nieodpowiedzialnego kawalera d’Albi zajęła jego kochanka, piękna rudowłosa kurtyzana Weronika, na koźle zaś, miast chorego stangreta, usadowił się znany nam już niemowa Gauche, stajenny z podparyskiej oberży. Przez pewien czas towarzyszył im przygodnie poznany i nader elokwentny Anglik nazwiskiem Burling. Poza Markizem nikt z nich nie miał nigdy nic wspólnego z Księgą, za to obecność Weroniki nadała wyprawie o celu mistycznym głęboki sens miłosny i sprawiła, że człowiek, który dla zdobycia Księgi gotów był zaryzykować życie, teraz zaczął tracić moc i ulegać „bolesnemu rozdwojeniu”, bowiem delikatna i uległa kobieta stała się dlań całym światem, stała się ważniejsza niż Księga. Tylko wobec niej potrafił odsłonić się prawdziwie, do swej najskrytszej istoty, dziecięcości, bo tylko w jej tkliwych oczach znajdował współczucie. Stamtąd, ze współczucia, w s p ó ł o d c z u w a n i a przyszła do nich miłość. W żarze ich namiętności rozgorzała też dziecięca, synowska czułość Gauche’a do tych danych mu przez los i tak bardzo naznaczonych pięknem rodziców. Jednak podróż mistyczna w „dekoracjach miłości” nieubłaganie dobiegała kresu. Zaraza, grasująca w Pirenejach, zabiła kochanków niemal u wrót rajskiej doliny. Spoczęli w górach Sierra del Cadi, ona pod kamieniami, on pod śniegiem u szczytu schodów prowadzących do poszukiwanej świątyni. I stało się tak, że jedynym uczestnikiem wyprawy, który dotarł do celu, odnalazł Księgę, wziął ją do rąk, otworzył, przekartkował i odłożył na miejsce, był mały niemowa, przypadkowy członek drużyny, Gauche.
Ale Gauche nie zabrał ze sobą Księgi w drogę powrotną. Zamknął ją z trzaskiem i wygrzmocił pięściami, rozczarowany widokiem nieskończonych szeregów maleńkich czarnych literek, w których nie znajdował żadnego WYJAŚNIENIA. A jednak zdarzyło się wtedy coś, co Markiz, być może, uznałby za skutek cudotwórczej mocy Księgi: chłopiec po raz pierwszy w swoim niemym życiu dobył z siebie głos – dobył krzyk. Z płaczu ten krzyk powstał, z bezgłośnego szlochu. „Był to krzyk, który od wczorajszego skowytu dzieliła historia. Między wczoraj a dziś zawierały się tysiąclecia strachu i bólu, samotności i nadziei.” Krzyk nabierał znaczenia i w nim Gauche nagle zrozumiał siebie. Nie musiał zabierać Księgi, miał już w sobie wszystko, co było mu potrzebne, i mógł nareszcie zrobić to, o czym marzył od zawsze – mógł powiedzieć głośno i wyraźnie: „Jestem Gauche”, dobywając się z nieokreślenia.
Zatem – kończy swą opowieść wszechwiedzący narrator – Księga wciąż jeszcze znajduje się tam, gdzie przed wiekami, około roku 1378, pozostawił ją młody Holender, znany jedynie z inicjałów H.R.C., który wykradł ją swemu arabskiemu nauczycielowi, by przekazać mieszkańcom „powierzchownej, pełnej konfliktów Europy”, lecz podczas przekraczania Pirenejów przeraził się na myśl o użytku, jaki z tego najważniejszego przesłania Boga do świata mogą uczynić pełni pychy i niepokoju Europejczycy, i oddał swój skarb na przechowanie mnichom z ustronnego górskiego klasztoru. Zamierzał po nią wrócić po przygotowaniu ludzi do Wielkiej Zmiany, lecz jego szczytny plan pokrzyżowała historia. Zmarł w Antwerpii. Jednak przed śmiercią zdołał sporządzić mapę gór, wśród których ukrył Księgę. Tak więc czeka owa Księga Boga w świątynnej studni, spowita grubymi powłokami kurzu, na nowego odkrywcę. Choć opowiadacz w ostatnich słowach swej frapującej relacji neguje ważność podróży Ludzi Księgi, jako że „zamierzony cel nie został osiągnięty”, to jednak czytelnik jest innego zdania: Księga została pokazana sierocie niemowie i przyczyniła się do wielkiej w nim zmiany. A może nie o nią, Księgę, chodziło, lecz o Podróż tropem Boga?
Urzekająca jest – powtórzmy na zakończenie – ta filozoficzna baśń o poszukiwaniu Mocy i Prawdy, ta przejmująca przypowieść o daremności ludzkiego dążenia do szczęścia, ta piękna i okrutna historia o miłości i śmierci. Mistrzowski splot wątków: intelektualnego, przygodowego, romansowego, onirycznego i fantastycznego pozwala czytelnikowi cieszyć się i rozkoszować każdą stronicą, na każdej bowiem można znaleźć coś ciekawego: błyskotliwą dysputę o magii i nauce czy o naturze zła na tle przepysznej scenerii wielkopańskiej rezydencji; przedziwne oniryczne wizje subtelnej kurtyzany obdarzonej rzadkim darem przenikania tajemnic świata; dramatyczny obraz ucieczki hugenotów z Francji opanowywanej przez jezuitów; frapujący opis skalnego, pełnego dziwów domu uczonego lekarza i maga, twórcy homunculusa; poetycko piękne i sugestywne analizy stanów duszy melancholika pozostającego pod wpływem ponurego starca Saturna; agonalne halucynacje Weroniki i iluminacyjne doznania przedśmiertne Markiza (który odnajduje siebie, swoje
z n a c z e n i e w j e d n e j l i t e r z e, bez której wszak c a ł o ś ć, cały wyraz byłby okaleczony); wreszcie mieniące się kalejdoskopowo relacje z wędrówki przez Francję od Paryża aż do hiszpańskich Pirenejów, pełnej nieoczekiwanych wydarzeń i zmieniających się wraz z porami roku krajobrazów, początkowo równinnych i letnich, nasyconych słonecznym żarem, pod koniec górskich i zimowych, lecz tak czarownych, jakby je malowała ręka wielkiego maga.
W poszukiwaniu innej rzeczywistości
Kluczem do powieści „E.E.” (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1995) jest sentencja przewodnia zaczerpnięta z pism osiemnastowiecznego filozofa angielskiego, twórcy idealistycznego „Traktatu o zasadach poznania ludzkiego”, George’a Berkeleya, która wyznacza powieściowy tryb poznawczo-narracyjny: „Nieuzasadnione jest odróżnianie świata duchowego od materialnego… Naprawdę istnieją tylko osoby”. I otóż właśnie na osobach, a dokładniej, na OSOBACH-ŚWIATACH opiera się konstrukcja tego fascynującego utworu o niepoznawalności człowieka i o daremności badawczych wysiłków myślicieli, lekarzy i uczonych wszelkich specjalności – fizjologów, psychologów, psychiatrów, psychoanalityków, a także quasi-uczonych: parapsychologów, okultystów, spirytystów, demonologów. Poszczególne rozdziały, liczne (51), choć króciutkie, są oznaczone imionami i nazwiskami postaci, które, zależnie od miejsca wyznaczonego im w hierarchii powieściowych zdarzeń, pojawiają się częściej lub rzadziej, lecz zawsze w intrygującym oświetleniu. Każdą z tych postaci, a jest ich jedenaście, Olga Tokarczuk portretuje z żarliwym dążeniem do wydobycia na jaw wszystkiego, co ukryte, jedyne, niezwykłe i charakterystyczne. Tytułowej E.E., czyli panience Elzie Eltzner poświęca dziewięć osobnych rozdziałów-portretów, jej matce, pani Eltzner – osiem, okultyście Walterowi Frommerowi – siedem, doktorantowi psychologii Arturowi Schatzmanowi – sześć, doktorowi Löwe, narkoleptyczce Teresie Frommer oraz diabolicznym siostrom-bliźniaczkom Erny – po trzy, profesorowi psychologii Voglowi, pokojówce Bercie i wdowie, pani Schatzman – po jednym. Prócz tego w parach pokazuje: ekscentryczne rodzeństwo Teresę i Waltera, menedżerów E.E. Waltera i panią Eltzner, badaczy fenomenów parapsychologicznych Artura Schatzmana i profesora Vogla. Tło wydarzeń przedstawionych w powieści to niemiecko-żydowsko-polski Wrocław od jesieni 1908 do jesieni 1909 roku i w sierpniu 1914 (Epilog), najważniejsze miejsca akcji zaś to: mieszkanie państwa Eltznerów, polsko-niemieckiej, wielodzietnej, zamożnej rodziny mieszczańskiej, skromne mieszkania Frommerów, doktora Löwe, Schatzmanów, laboratoria wydziału medycznego Uniwersytetu Wrocławskiego.
Osią powieści jest oczywiście osoba tytułowej E.E., Erny Eltzner, jednej z siedmiorga dzieci (pięciu córek i dwóch synów) niedoszłej berlińskiej aktorki polskiego pochodzenia oraz wrocławskiego fabrykanta tekstyliów, Fryderyka Eltznera, Niemca, piętnastoletniej cherlawej dziewczynki, która z nagła zaczyna przejawiać zdolności medialne i z tego powodu staje się przedmiotem uwagi – troskliwej obserwacji lekarskiej, bezdusznej manipulacji i ryzykownego eksperymentu parapsychologicznego, naukowej analizy medycznej i psychologicznej – jedenastu wymienionych osób. Pierwszy akapit pierwszego rozdziału jest intrygującą zapowiedzią sensacyjnych wydarzeń w domu Eltznerów oraz w kręgach wrocławskich okultystów i naukowców:
„Erna Eltzner wyłoniła się z mgły nieokreślenia, jaka zwykle towarzyszy egzystencji średnich córek w wielodzietnej rodzinie, w kilka dni po swoich piętnastych urodzinach, kiedy zemdlała przy obiedzie”.
Zawołano natychmiast doktora Löwe, który stwierdził niedotlenienie mózgu, ogólną słabość organizmu i przewrażliwienie. Położono ją w chłodnej sypialni matki, ponieważ doktor zalecał spokój. Pani Eltzner została przy niej dłużej. Trzymała chłodną małą rękę w swojej ciepłej pulchnej dłoni i próbowała znaleźć w nieruchomej twarzy córki jakąś wskazówkę dla siebie.
„[…] Od obiadu drzwi do pokoju, w którym położono Ernę, nie zamykały się. Pięć sióstr Erny, od najmłodszej, Liny, niesionej na rękach przez ojca, aż do Berty, pięknej osiemnastolatki, i dwóch braci – wszyscy zaglądali co chwilę, przynosili termofor, ziółka, koc, lalkę, żeby choć rzucić okiem na nienaturalną szarość jej twarzy, zapadnięte oczy i woskowe dłonie ze zbielałymi paznokciami”.
Cóż takiego przytrafiło się Elzie, że zemdlała przy obiedzie? Ano ujrzała… ducha! Co więcej, zyskała świadomość, gdzie są „d r z w i, którymi można wejść do i n n e g o pomieszczenia”. Usłyszała jednocześnie chór dalekich i niewyraźnych głosów, płynących do niej „z jakichś rozległych przestrzeni, które otworzyły się w niej właśnie wtedy, kiedy jedząc zupę rybną, zobaczyła po drugiej stronie stołu przyglądającego się jej intensywnie mężczyznę”. Jak po dociekliwych indagacjach ustaliła jej matka – duch miał rysy polskiego dziadka Erny i ukazał się dziewczynce jako spadkobierczyni medialnych i parapsychicznych zdolności rodziny „Pribylskich”. Dla egzaltowanej, infantylnej i egocentrycznej pani Eltzner, znudzonej codziennością i żądnej nowych, ekscytujących wrażeń, fakt ów był sygnałem, że – jeśli umiejętnie wykorzysta niezwykłe właściwości córki – salon w jej domu stanie się swego rodzaju teatrem spirytystycznym z udziałem nieletniej nawiedzonej i wtajemniczonego ponuraka Waltera Frommera oraz grupy zainteresowanych zjawiskami nadprzyrodzonymi osób. Ona zaś, Muszka Eltzner, niedoszła artystka, medium in situ, rozpieszczona żona fabrykanta, znajdzie się w centrum uwagi.
Toteż ledwo dziewczynka doszła do siebie po przeżytym wstrząsie, zajął się jej edukacją okultystyczną zaufany matki, mroczny i fanatyczny Walter Frommer, oficjalnie urzędnik magistracki do ewidencjonowania zmarłych, nieoficjalnie mistrz nauk tajemnych, predestynowany do nich dziedzicznie i rodzinnie, jako syn szalonej matki-samobójczyni (śląskiej arystokratki) i brat kalekiej epileptyczki i narkoleptyczki. Z lekcji udzielanych Ernie przez Waltera – z krótkich i uproszczonych nauk o wędrówce dusz, o mediumizmie i mediach, spirytyzmie i duchach – wyłania się obraz duchowości tego bardzo samotnego, nękanego obsesjami lękowymi człowieka, beznadziejnie zakochanego w jasnej i ciepłej pani Eltzner, broniącego się przed pustką iluzjami i fantazjami, czerpanymi głównie z marzeń i rojeń sennych jego równie samotnej i mrocznej siostry Teresy. „Frommer wiedział – czytamy w pierwszym z poświęconych mu rozdziałów – że wszystko, co Prawdziwe i Znaczące, zaczyna się i kończy we śnie jego siostry”, śnie, który – opowiedziany przez tę istotę o kalekim ciele i ułomnym umyśle – wydawał się bardziej realny niż rzeczywistość, mimo znamion koszmaru; który nie był zwyczajnym snem, lecz „rozciągał się poza samą czynność spania” i „wypełniał ich mieszkanie jak zapach kadzidła”. Głęboko neurotyczny, zagubiony w sobie, odurzany narkotycznymi oparami rojeń chorej psychicznie siostry, próbował przekraczać granicę między t y m a t a m t y m światem za pomocą spirytyzmu, czyli bez ryzyka utraty dystansu. Z Teresą Frommer było jeszcze gorzej – jej życie powoli ogarniał sen. Wpływowi takich to ludzi powierzyła pani Eltzner swoją piętnastoletnią córkę, wątłą, delikatną i nadwrażliwą dziewczynkę w fazie pokwitania.
Szczęśliwie czuwał nad nią lekarz domowy Leo Löwe, a niebawem zajął się obserwacją fenomenu F.F. także student medycyny Artur Schatzmann, w fizjologii mózgu szukający odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie dotyczą psychiki człowieka. Stary Żyd był zbyt nowoczesny, by wierzyć w duchy, ale i zbyt mądry, by przesądzić o przypadku Erny za pomocą arcymodnego wówczas, w dobie odkryć Freuda i Junga, naukowego słowa „histeria”. Mimo, a może właśnie z powodu podeszłego wieku i lęku przed śmiercią nie pozwalał sobie na zamknięcie „wszystkich drzwi” i skrycie wierzył w coś, czego sam nie umiał nazwać, w „coś wykraczającego poza obszar oświetlony potężnym reflektorem wiedzy”. Dlatego zgodził się wziąć udział w seansie, by być przy dziewczynce i ubezpieczać ją podczas jej „docierania do świata, który już niedługo miał się stać jego światem”. Przyglądał się czule i badawczo tej bladej i milczącej, zatopionej w sobie, zwiastunce czegoś, co miało nastąpić, wypatrywał w jej twarzy i postaci „piętna, które sprawiało, że nagle stawała się obojętna i zamyślona, że mówiły przez nią… co? Duchy? Inne osobowości?”.
Wraz z pojawieniem się na seansach spirytystycznych Artura Schatzmanna powieść poszerza się o interesujący dyskurs filozoficzno-psychologiczny pomiędzy młodym naukowcem, niewiele jeszcze rozumiejącym, za to bardzo pewnym siebie, oraz jego preceptorem, profesorem Voglem, żarliwym zwolennikiem psychoanalizy jako precyzyjnej metody badania nieświadomości. Niektóre partie ich dysputy są odzwierciedleniem kontrowersji, jakie w ówczesnym świecie nauki wywołało odkrycie (przez Freuda i Junga) tej ciemnej i niezgłębionej sfery w psychice człowieka. Dla Artura nieświadomość była obszarem banalnej niewiedzy, Vogel zaś traktował ją jako odrębny byt, pierwotną, wiecznie żywą rzeczywistość, siłę na poły boską, na poły diabelską, Wielką – według określenia Yeatsa – Pamięć, „pulsującą pod indywidualnymi umysłami”. Przeciwnie niż świadomość, coś w rodzaju delikatnego, podatnego na urazy pancerzyka, który jest potrzebny, aby przeżyć, lecz dopiero się tworzy, kostnieje i niewiele potrzeba, żeby go uszkodzić. Skaleczenie powoduje „krwotok” – wydobywanie się nieświadomych treści. Pod tym pancerzykiem tkwi to, czym jesteśmy naprawdę.
W świetle włączonych do powieści – i wyodrębnionych kursywą – „Notatek Artura Schatzmanna”, obejmujących relacje z przebiegu dziewięciu seansów spirytystycznych oraz „Próbę opisu charakteru pacjentki”, z uwzględnieniem stanów świadomości, snu i transu, fenomen E.E. znajduje precyzyjnie umotywowane naukowe wyjaśnienie, które jednak zdaje się nie przekonywać doktora Löwe. Mądry, stary Żyd Wieczny Tułacz, urzeczony z j a w i s k i e m E.E., odnajduje w jej pozornie alogicznych wtrąceniach słownych bardziej kuszący trop – trop poetycki (czterowiersz z „Króla olch”):
„Gdy wejdziesz, chłopcze, w ten głuchy las,
Ujrzysz me córki przy blasku gwiazd,
Moje córki nucąc pląsają na mchu,
A każda z mych córek piękniejsza od snu”.
Godna uwagi jest powieść Olgi Tokarczuk o dojrzewającej, brzydkiej i nieśmiałej dziewczynce, o jej szalonej matce, o zagubionym i zakompleksionym starym kawalerze, o grzęznącej w koszmarach sennych garbusce, o umierającym starym doktorze, ponieważ przynosi piękny, przejmujący i fascynujący obraz samotności, która każe roić na jawie i przyoblekać rojenia w realne kształty; tęsknoty, która daje moc stwarzania (wywoływania z głębin jaźni?) bytów pożądanych; bezradności wobec życia, która potrafi znaleźć i otworzyć drzwi do t a m t e g o świata.
* * *
Jakkolwiek nazwać cel kolejnych pisarskich podróży Olgi Tokarczuk, jest on zawsze ten sam: Prawda, Poznanie, Samopoznanie, dotknięcie Tajemnicy. Choć w poszczególnych utworach pisarki o ośmioksiążkowym już dorobku chodzi z pozoru o co innego – o zbadanie natury pramaterii („Szafa”), o poznanie prawdy absolutnej ukrytej w Księdze Boga („Podróż ludzi Księgi”), o odkrycie zasady wszechświata („Prawiek i inne czasy”), o dotarcie do istoty czystego bytu („Ostatnie historie”), o zgłębienie tajemnic „domów” duszy człowieka („Dom dzienny, dom nocny”), o przeniknięcie mroków ludzkiej psyche („Anna In w grobowcach świata”) – w gruncie rzeczy zawsze i niezmiennie chodzi o to, o co od wieków zabiegali w heroicznym trudzie poszukiwacze mitycznych przedmiotów symbolizujących wiedzę, moc i boską władzę. Niechże więc wolno będzie zaliczyć Olgę Tokarczuk do dzielnych Argonautów, choć równie dobrze można by w niej doszukać się cech królewskiego zdobywcy perły.
/Fragment rozdziału książki o współczesnej prozie polskiej/