RZECZYWISTOŚĆ JEDNOJAJOWA. Rozmowa z Ignacym Karpowiczem, autorem „Niehalo”
„Niehalo”, pańską debiutancką powieść, odczytać można jako zjadliwą satyrę na rodzinne pana miasto – Białystok.
– Bez przesady. Spróbowałem zmierzyć się z rzeczywistością, w jakiej się urodziłem i wychowałem. Na pewno nie jest to powieść rozliczeniowa, raczej powrót do miejsca, skąd ruszyłem w świat. „Niehalo” jest formalnie moim debiutem, ale naprawdę czwartym z kolei dużym tekstem, po nieopublikowanej jeszcze „Etiopii”, „Cudzie”, który ukaże się na początku przyszłego roku jako pierwsza część planowanej przeze mnie trylogii i „Geometrii”, której fragmenty drukowałem cztery lata temu.
W „Niehalo” pokazuje pan miasto ze źle funkcjonującymi urzędami, zależnymi redakcjami, daleką od przyzwoitego poziomu uczelnią. Naprawdę tak źle dzieje się w grodzie nad Białką?
Na prowincji wiele spraw widzi się ostrzej, bo też zaniedbania są większe, a kadry zdecydowanie gorsze. Białystok ma też swoją specyfikę, gdzie indziej nieznaną. Z grubsza chodzi o napięcia polsko-białoruskie i dziś już niekoniecznie pokrywające się z nimi: katolicko-prawosławne. Nie ma już takiej identyfikacji narodowości z religią, jaka była wcześniej, ale to tylko skomplikowało sytuację. Dodam, że jak wcześniej władze – często z braku pomyślunku, co się władzom często zdarza – robiły wszystko, co w ich mocy, by nie promować mniejszości białoruskiej, tak po wejściu Polski do Unii Europejskiej, gdy otworzyły się nowe drogi finansowania, okazało się, że nie ma lepszego sposobu na wyciągnięcie pieniędzy, zresztą nie tylko z funduszy unijnych, ale i z naszych instytucji rządowych czy pozarządowych, niż pełnić obowiązki Białorusina. W efekcie na urządzenie festiwalu interesującego piętnaście osób, za to pod hasłami walki z reżimem Łukaszenki, znajdują się środki. Ale to i tak lepsze, niż ucinanie wszelkich obcych wpływów, co dla polskiej kultury i, szczególnie, dziedzictwa narodowego jest fatalne. Mam nadzieję, ze ten proces nie tyle zostanie zahamowany, ile materia stawi mu opór.
Po szkole uciekł pan z Białegostoku na studia do Warszawy.
To nie była ucieczka. Chciałem tylko jak najszybciej uniezależnić się od rodziców, żyć po swojemu i wykorzystałem szansę. Wie pan, ja jestem denną rybą. Bo ryby przyjmują dwie strategie: jedna polega na pływaniu bez przerwy i rzucaniu się na wszystko, przy czym zużywa się masę energii, a druga – ryb dennych właśnie sprowadza się do otwarcia pyszczka, do którego czasem coś wpadnie. Może rzadziej, ale bilans czasem okazuje się korzystny. Tak było w moim przypadku. Po dobrze zdanym egzaminie dostałem się na Uniwersytet Warszawski, gdzie ukończyłem coś, co dzisiaj nazywa się Kolegium Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych. Studiowałem przede wszystkim iberystykę i afrykanistykę, z elementami filozofii, historii sztuki, archeologii i polonistyki. Gdybym został w Białymstoku, jak wielu moich znajomych, większość tych ścieżek byłaby przede mną zamknięta. I byłoby niehalo.
Po studiach pojechał pan do Afryki, do Etiopii. Kto sfinansował panu te podróż?
Pierwszą podróż zawdzięczam rodzicom, o następne zadbałem już sam. Etiopia zawsze wydawała mi się ziemią nieodkrytą i taką też jest. Choć, oczywiście, na początek musiałem zapomnieć o wszystkich stereotypach, bo – co tu dużo mówić – kraj ten kojarzył mi się przede wszystkim z głodnymi dziećmi z wzdętymi brzuszkami i krążącymi wokół nich rojami much. Tam trzeba wszystkiego uczyć się od nowa, włącznie z chodzeniem, kiedy zwolnić kroku, a kiedy przyspieszyć, choćby ze względu na żebraków. I nie wyrywać czarnemu walizki, gdy ją niesie, bo to nie będzie świadczyło o twoim do niego stosunku, ale jedynie o tym, że nie pozwalasz mu zarobić.
Był pan w Etiopii w miejscach świętych?
Tak, w Aksum i Lalibeli, gdzie udało mi się nawet zobaczyć kościół otwierany tylko dwa razy w roku, ze ścianą ołtarzową wyglądającą zupełnie inaczej niż w znanych nam świątyniach.
Co pan wtedy czuł? To samo co na Świętej Górze Grabarce?
Jakościowe było to zbliżone, inny był kontekst i zmienione dekoracje. A kwestie okołoteologiczne poruszam w „Cudzie”, opowiadającym o całkiem świeckich cudach, które w różnych momentach zdarzyły się w Polsce. W Warszawie, Białymstoku, Gródku. Takie małe epifanie.
Nie pozostał pan jednak w Etiopii.
Z pewnością tam wrócę, to jest w jakiś sposób miejsce dla mnie. Afryka fascynuje, ale i skłania do bardzo różnych przemyśleń. Mnie, na przykład, zachęciła do podjęcia w napisanej „Etiopii” swego rodzaju polemiki z Ryszardem Kapuścińskim. Nie wytykam mu błędów, bo nie o błędy chodzi, ale o drażniącą manierę pisarską, polegającą na budowaniu przepięknych zdań w języku polskim, sprawiających u czytelników wrażenie, że oto autor doszedł do jakiegoś jądra tamtejszej, afrykańskiej rzeczywistości. De facto tego jądra nie ma, to jest rzeczywistość jednojajowa. To, co sam piszę, natychmiast kontruję i podważam, bo w Afryce wszystko co pewne i jednoznaczne w istocie jest zupełnie inne.
Nie przemawia przez pana młodzieńczy bunt przeciw autorytetom?
Niewątpliwie wyzwalają we mnie przekorę okrągłe, cacane fragmenty prozy Kapuścińskiego. Takie same reakcje wywołuje we mnie Gombrowicz i Herbert. Ale z pewnością nie ma to nic wspólnego z szacunkiem, jakim darzę ich wszystkich. To trochę tak jak z postacią ojca w „Niehalo”, którego się kocha, ale nie lubi.
Mam nadzieję, że nie ma on wiele wspólnego z pana ojcem.
„Niehalo” to antypody autobiografizmu. Na potrzeby powieści wymyśliłem sobie rodzinę zupełnie niepodobną do mojej, tak po polsku patologiczną, dość typową – niestety.
Po pierwszej podróży wracał pan do Etiopii?
Pieniądze, które zarabiałem w Kostaryce, wydawałem w Etiopii.
W Kostaryce? Jak pan tam trafił?
Przypadkiem, trafiło się dennej rybie.
Rozmawiał Krzysztof Masłoń
Od redaktora:
Rozmowa z Ignacym Karpowiczem miała miejsce przed śmiercią Ryszarda Kapuścińskiego. Uznaliśmy, że powinniśmy państwa o tym poinformować, bo w tym wypadku kontekst wypowiedzi pisarza ma istotne znaczenie.