Julita Grodek: Przesilenie. Rozdział trzeci, czyli nieoczekiwane zniknięcie Aleksandra Koszkina
O świcie piegowatogłowy Aleksander Koszkin skrzypiał po kuchni. Skradał się do obłej, pamiętającej czasy Breżniewa, a może i Chruszczowa, lodówki, zachodził do ponabijanej gwoździami szafki peerelowskiego zlewozmywaka, obijał się o niebezpieczną, grożącą wybuchem baterię przetworów własnego autorstwa. Trącał obutą w papucie na gumie stopą marynowane grzybki i sfermentowane, zimowe sałatki. Przechadzał się kołysząco, próbując różnych kroków, które odmłodziłyby jego kamienne nogi.
Twardość bezpowabnego, starego ciała doskwierała mu umiarkowanie. Bywały już gorsze dni. Bywały gorsze zatwardzenia i straszliwsze biegunki. Ten poranek rozwijał się pomyślnie. Wchodził do blokowego, parterowego mieszkania drogą od przydomowego ogródka, w którym rozkładały się dynie — olbrzymki; rozjaśniał przykryte pasiakami kanapy, przyokienny ołtarzyk, zachlapane woskiem sufity i sypialenkę — warsztacik, z umocowanym na kaloryferze imadłem. Mieszkanie Koszkina było opisane karteczkami. „Odmyk — zamyk” — na szafach w przedpokoju. „Odzież do reperacji” — nad kupą szmat na wieszaku w łazience. Książki miały nowe okładki, rondle — nowe uchwyty, koszule — nowe, niefabryczne otwory i guziki w zaskakujących miejscach. Emerytowany protojerej Alek-sander Koszkin tworzył świat od nowa, posługując się drobiazgami nabytymi na wtorkowym targu, przedmiotami wyciągniętymi z osiedlowego śmietnika, a także tym, co miał pod ręką, czyli: w zasobnych szufladach, oraz pod łóżkiem.
Wszechobecny zapach mirry i ładanu, którymi okadzał wnętrze gryzł się z odorem moczu, który z niego wyciekał. Kadź z zastygłym, żółtym płynem. Wosk na sufitach pochodził od świec, które stały się przyczyną zatargu z miejscowym popem, ojcem ośmiorga. Zabronił on parafianom kupowania wyrobów Koszkina. „Zasilajcie kasę cerkwi, a nie prywatną kieszeń starego batiuszki!” zagrzmiał pewnego razu ze środka świątyni, w majestacie anielskich fresków. Cynobrowobłękitna Matka Boska rozłożyła bezradnie dłonie. Aleksander Koszkin miał pretensje.
— Nie daje dorobić — mruczał, rozkręcając kolejny budzik.
Był 11 września, dzień jego męczeńskich narodzin, w kalendarzu prawosławnym: dzień ścięcia głowy Jana Chrzciciela. Rocznica terrorystycznego ataku na Nowojorskie Wieże. Świat psuł się, był zdecydowanie gorszy niż kiedyś.
W dodatku — piątek.
A zwłoki ich leżeć będą na placu wielkiego miasta,
które duchowo zwie się: Sodoma i Egipt, gdzie
także ukrzyżowano ich Pana.*
Słuch miał wybiórczy, przebywał w kokonie chciejstwa i wspomnień, w których nigdy nie przekroczył czterdziestki. Najpiękniejszy, męski wiek. Powinien nosić aparacik. Głuchota przydawała się jednak, zwłaszcza na Wielkanoc, gdy ludzie ciągnęli do spowiedzi, a ojciec ośmiorga robił wyjątek i zapraszał go do współpracy.
— Dziadku — pytała Warszawska Wnuczka — jak ty możesz spowiadać, skoro nic nie słyszysz?!
— I tak wiem, co powiedzieć. Dobrze, że nie słyszę. Już się w życiu nasłuchałem. I jakie ona może mieć grzechy: starucha, co do mnie przychodzi?
Tajemna lista grzechów, nadających się i nie nadających do powtórzenia. Modlitwa oczyszczająca i modlitwa rozdzierająca. Niespełnione nadzieje, zerwane plany; Zamkowa Góra bez zamku, przystanek PKS bez rozkładu jazdy. Kamień na kamieniu. Sfera wpływów, podzielona równo pomiędzy obrządek wschodni i zachodni. Zgodne dzwonienie krowich łańcuchów. Śluby, chrzciny, pogrzeby. Chór, orkiestra, sekcja dramatyczna. Śpiące lasy i dostojne bociany nad mokradłem.
Jeszcze tamci, których imiona spłynęły z nagrobnych płyt na zarośniętym cmentarzyku. Pokolenia: tkacze i fabrykanci — a jeden zginął w walce, a drugi wrzucony do ognia, trzeci wyniósł się w porę, inny został rozstrzelany, któryś dostał bagnetem, któryś umarł we własnym łóżku, a tamten ostatni wyjechał do Izraela, aby stamtąd wspominać. Piekarz Icchak Mirim, ślusarz Mionke i murarz Moszke; Ben Syjon Lew, co winien być pamiętany już za samo nazwisko; aptekarz Szulklapfer; stolarz Jehiel, który w święto Purym zabraniał stukać w ławy i stoły, aby nie niszczyć sprzętów; Baruch Łuński, który regularnie podpalał swoją fabrykę i regularnie pobierał odszkodowanie, żeby zapewnić synowej życie na poziomie; wytwórca dykty Herszel Maliniak, oraz miłosierne kobiety: chuda Klain Mindler, co zbierała ofiary na pomoc dla Biednych Narzeczonych, Haja Brina i Ditla, co wspierały datkami studentów z Jesziwy.
Lat temu siedemdziesiąt most dzielił się na dwie połowy: jedna należała do lewitujących cadyków, druga — do lewicujących młodzieńców; środkiem szli zakochani. Kilka bożnic, w tym dwie — zwolenników konkurujących ze sobą chasydów ze Słonima i Kobrynia. Reb Mosze Jehuda Brotmacher, reb Jehuda Kacap. Nad nimi: rabin miejski Raf Cyjoni, specjalista od ksiąg Miszny. Eli Rzeźnik, którym straszyli żartownisie, że podczas obrzezania traktuje chłopców jak bydło na ubój. Setki lat przed nimi byli tu mnisi: w długich sukniach, brodaci, milczący, łaknący odosobnienia. Uciekając od ludzkiego gwaru, puścili ikonę na rzekę. Szli brzegiem, patrząc, gdzie się zatrzyma. Nurt uniósł ją i mnichów gdzieś dalej, gdzie ciszej. Tymczasem 11 września nad bezlitośnie sprywatyzowanym miasteczkiem G. zajaśniało niebo. Na wschodzie, zachodzie i północy szumiała Puszcza Knyszyńska, otulając łąki, rzekę Supraśl i kąpielisko. Pamiątki po lądolodzie skandynawskim: piaski, żwiry i gliny, wzniesienia morenowe i głazy narzutowe. Wsie i wioski. A nazwy były takie: Waliły, Królowe Stojło, Bielewicze, Mieleszki, Zubry, Mostowlany, Zubki, Kruszyniany, Królowy Most, Radulin, Sofipol. Herb założycieli G., książąt Chodkiewiczów: gryf z mieczem (w innej wersji: z szablą), zasiadający w koronie, a na tarczy — mniejszy gryfonik i przekreślona strzała na dwóch łapach.
Bestia, która wychodzi z Czeluści.
Leniwy rytm bezrobocia. Pędzona w krzakach „księżycówka”. Uliczki i chodniki remontowane z funduszy Unii Europejskiej. Niszczejące i puste zakłady bawełniane, sklepy spożywcze, które kwitły dzięki rencistom i emerytom. Droga E — 66 na Bobrowniki, którą dawniej na wtorkowy targ ciągnęli obładowani papierosami i garnkami Białorusini. Mówili po rosyjsku, nie znali swego języka, podczas gdy co drugi mieszkaniec G. władał biegle białoruskim. Wciąż narzekali: jeszcze tylko ten handel przygraniczny pozwalał im przeżyć. Woleliby chyba być pod rosyjskim prezydentem, w końcu to pan całą gębą, niż pod Łukaszenką. Za późno jednak. Wielka Matka Rosja powiedziała: chcieliście niepodległości, to ją macie, pozostawiając ich w rękach cygańskiego bękarta. Podobno, mówili niektórzy, także psychopaty. Dźwigali swoją wolność, świt kraciastych toreb, lecz i to się kończyło. Z powodu złego charakteru Łukaszenki i nowych, związanych z przejściem do strefy Schengen, przepisów Rzeczypospolita uszczelniła wschodnie granice. Z każdym tygodniem na targ docierało coraz mniej obcych.
Chryste, jakże pokorni są ludzie tu, w miasteczku G.! Jakże łagodna ich wibracja! Urobieni tak od niepamiętnych czasów, czemu sprzyja niechybnie płaskość krajobrazu. Mrukliwi, czemu sprzyja dookolna puszcza. Kłótliwi, lecz posłuszni. I wiele znoszący.
Nie to, co Aleksander Koszkin. Za młodu bywał gwałtowny i gwałtowność ową nie raz, nie dwa gładzić musiał cerkiewnym obrządkiem. Waleczność w genach niósł po swoim ojcu, oficerze carskiej armii, co to karierę zrobił niebywałą, bo z kolei jego ojciec był wulgarnym, dzikim człowiekiem, renegatem — przywódcą kozackiej siczy. Los zechciał zrobić z Aleksandra Koszkina osobę duchowną. Udało się w połowie. Pięćdziesiąt, a bywało, że i sześćdziesiąt procent psychicznej istności starego batiuszki wciąż rwało się do przygód junackich, do jazdy na oklep, której by już zresztą nie podołał z powodu prostaty. Życie upłynęło mu na ograniczeniach. Można się przyzwyczaić.
— Lepszy mały handelek, niż duży szpadelek — mówił Aleksander Koszkin, obchodząc co tydzień prowizoryczne stragany.
Potrafił rozkoszować się swoją siłą nabywczą, ale jednocześnie był niesłychanym skąpcem. Po zmroku starał się nie używać światła: ćwicząc nogi, przyświecał sobie napędzaną dynamem latarenką. Z powodu oszczędności nie spuszczał wody w toalecie. Prawe oko nabiegało mu krwią, lewe — wciąż czyste i bystre. Śledził nim zza kuchennej firanki ruch na chodniku, chwiejny krok sąsiada, bujne biodra sąsiadki — pracownicy narożnej poczty, matowe łady i błyszczące toyoty przyjezdnych, pozostawiony przed sklepem wózek z niemowlęciem.
Z przyrostem naturalnym było w G. nie najlepiej, choć miejscowy pop starał się świecić przykładem. Dzieci rodziło się jednak mało, a młodzi uciekali do Białegostoku, albo do Londynu. Było nieco nowych: przyjeżdżali w piątek, wyjeżdżali w niedzielę. Zagnieździli się w daczach pod lasem, ze względu na powietrze, które przewodniki po okolicy nazywały „balsamicznym”. Starsi mieszkańcy G. dożywali swych dni na ławkach i podwórkach. Wieczorami grali w durnia, a czasem w tysiąca. Mężczyźni pili samogon, kobiety z nudów dziergały na drutach kamizelki i skarpety, i śpiewały: „Kosił Jaś kaniuszynu.” Monotonne gdakanie kur, uwięzione w klatkach króliki. Psy i koty, ich pyski najmądrzejsze.
Świt był letni, jeszcze nie jesienny. Słońce grzało mocno. Wypastowawszy resztki włosów czarną pastą do butów „Bellina”, Aleksander Koszkin obejrzał z zadowoleniem tył i boki siwołysej czaszki przy pomocy dwóch kieszonkowych lusterek. Tył: plamy, wyrwy, księżycowe kratery. Boki: miękkie kępy, kaczy puch.
Znienacka rozpruł wałek od tapczanu, mając nadzieję na znalezienie carskiego złota, które zaszył kiedyś pod wpływem nagłego impulsu: ze strachu przed wymyślonymi złodziejami. Impulsywnie zaszył, po czym zapomniał. Schował w tapczanie, a może całkiem gdzie indziej. Raczej gdzie indziej. Odłożył wypatroszony wałek, wzdychając cierpiętniczo. Ze złotem stało się — jak z tysiącem innych rzeczy — nie wiadomo co.
Potem przyszła kolej na znaki. W zawalonej wszelkim śmieciem łazience patrzył w skupieniu na rolkę po papierze toaletowym, na której odcisnął się tajemny kod: A E R. AER — imię nieistniejącego proroka. Towarzyszyło mu przy śniadaniowej mieszance, na którą składały się: ugotowana grzałką, wprost w emaliowanym kubku, herbata z torebki, rakotwórcza pleśń dżemu, dzwonko śledzia i bułka. Na tekturce niewyraźne litery. Można je było ułożyć w EAR. Sprawdził w słowniku angielsko polskim. Ucho. Podsłuchujące ucho. REA, lub RAE — nazwa organizacji, ale jakiej? Nasunęło mu się kilka tropów. Radykalni Europejscy Anarchiści. Reformatorzy Europy i Ameryki. Rewolucjoniści. Absolutyści. Ekstremiści. Sprawdził w innym słowniku. Wreszcie ERA. Żelaza i brązu. Pary i elektryczności. Informacji i inwigilacji. Wiek podsłuchu ogólnego i szczegółowego. Lupa zamiast okularów. Przeglądanie pozostawionych przez córkę i wnuczkę gazetek, odrzucenie ich z pełną wyższości niechęcią, bo i tak wszystko wiadomo. Więcej wiedzy czerpie się bezpośrednio: z kory drzewa, z własnej kory, z osobistych zwojów. Kim jest ten, który jest? Kim jest ten, który zapomina i pamięta?
Męka oddawania moczu, kropla za kroplą, bez końca. Kaganiec na przeciekający członek, ale nie apteczny, lecz swojej roboty: materiałowy, solidny, połączony tasiemkami z guzikami przy kalesonach. W oczekiwaniu na urodzinowe powinszowania Aleksander Koszkin wypowiadał ulubione, wieloznaczne zdanie, wchłonięte po tysiąckroć w poturbowane, ścienne tapety. Zdanie nocno — dzienne, które brzmiało:
— Stało się. Stało się, stało się, stało się.
Wtedy — po raz pierwszy, piąty i jedenasty — zaklekotał rozstrojony dzwonek.
— Stało się! — powtórzył Aleksander Koszkin, wyczuwając wibrację dźwięku.
Pukanie. Rzucił się do sypialni, aby odszukać aparacik. Długo mocował baterię. Strzelał w podnieceniu szelkami od sflaczałych spodni. Lewe oko zlustrowało korytarz przez szkiełko judasza. Przed drzwiami stał katolicki ksiądz — Piotr Laskowski, zwolennik ekumenizmu. Wyglądał jak młody anioł — anioły chyba zawsze są młode, albo może nie widać po nich wieku — i tak jak anioł, wydawał się płciowo nieutożsamiony. Ani to, ani sio. Był przed rozpoznaniem, czy już po? Czy wygrał bitwę z demonem lubieżności? Przekroczył go, czy też wciąż się zmagał? Prosty i szczupły, z jasnymi lokami i serdecznym uśmiechem, przywitał się radośnie z namarszczoną, chytrą twarzą Koszkina. Tyle w nim było polnego wdzięku, wypowiedział tyle dobrych życzeń, że Koszkin roztrzepotał się na progu i:
— Aj — powiedział, wpuszczając młodego na niebezpiecznie pofałdowany chodnik.
— Na wieki wieków i amen — dodał, zapraszając gestem do gościnnego, który ocalał w stanie jakiego takiego porządku jedynie dzięki zabiegom Warszawskiej Córki.
Ksiądz Laskowski był przyjezdny, aż spod Radomia. Nastał na parafii pod wezwaniem świętego Stanisława jakoś niedawno, w czerwcu minął rok. Jeździł skromnym, ale sprawnym fiacikiem Cinquecento i był powszechnie lubiany. Jego stosunek do Koszkina cechowała litościwa życzliwość, której starcy tak nienawidzą. Poczynił był na jego temat pewne założenia, które nijak się miały do rzeczywistości. Uważał na przykład, że Koszkin, to pogrążony w teologicznych dociekaniach, zgorzkniały pustelnik i że to jego pustelnictwo jest wymuszone nieczułym stosunkiem rodziny. Z uwagą wysłuchiwał utyskiwań na wysokie opłaty i ogólną drożyznę. Nie zdawał sobie sprawy jak luksusowy tryb życia prowadzi stary batiuszka: połowę czynszu płaciła mu gmina, emeryturę miał niczego sobie, do tego dochodził jeszcze dodatek funkcyjny z archidiecezji za katechezę, prowadzoną w latach 1977–88. Teologia — owszem, ale tylko apokaliptyczna. Ewangelia, ubrana w wiśniowy aksamit, z błękitną, wstążkową zakładką, której koniec udawał język węża otwarta była zawsze na Apokalipsie św. Jana. Jeśli zaś chodzi o rodzinę…
Po śmierci żony Koszkin odrzucił propozycję zamieszkania z córką i zięciem. Pragnął życia osobnego. Tolerował jednak wokół siebie opiekuńcze działania, przymykał krwawe oko na okazjonalne pranie i sprzątanie. Akceptował termofor z ciepłą wodą, który kładziono mu na przekarmionym brzuchu. Wpatrywał się beznamiętnie w wypisane dużym drukiem dietetyczne instrukcje.
— Już jestem dogodzony. Dogodzony jestem jak mało kto! — zapewniał, czekając, aż wyjadą i pozostawią go w jego niepodległym istnieniu.
Jadł swoje wynalazki, dania pierwsze i drugie, do niczego niepodobne. Okropieństwa, jak z przedszkolnej wyliczanki:
Zupy ze strupa, nogi ropuchy i z mleka kożuchy.
Do tego roztopione lody, ciasteczka i parówki bez obierania skórki. Żeberka z musztardą, czynił sobie ziemię poddaną, korzystał z darów natury, zapijał ziołową wódką, po czym dostawał wymiotów, biegunki, lub zatwardzenia. Orgia obżarstwa kończyła się samoistnym oczyszczeniem i obietnicą poprawy. Córka zjawiała się zwykle w samą porę, aby się nim zająć. Najprzyjemniejsze chwile: gdy pochylała się nad nim przystojna lekarka z ośrodka zdrowia. Pokorniał wobec jej dekoltu; ruch delikatnych, sterczących piersi — szkoda, że były zamknięte w grubej koronce stanika — łagodził jego świrowatą duszę. Niewiasta. Ta potrafiła przemówić mu do rozumu. Był grzeczny. Przyjmował leki. Dochodził do siebie szybko, przyznawał rację i odżywiał się na pokaz, wzorowo. Uzdrawiająca lekarka w pantofelkach na nieprzesadnym obcasie odchodziła, pozostawiając go z gotowanym ryżem, ryżykiem, papką i gorzką herbatką. Komunia rekonwalescenta: rosół, zapowiedź obfitej uczty, podczas której smak będzie znowu zaspokajany i podrażniany.
— Co ojciec tutaj robi?!
Razu pewnego klęczał w swej sypialence przed zamykaną na skobel ikoną Bogurodzicy. Niewiasta w drogocennej koszulce; do środka wsadził ogarek świeczki i złożone w kostkę białe, jedwabne gatki. Dogodzenie zmysłów.
— To moje ślubne — powtarzał z lubością, spodziewając się u Bożej Rodzicielki zrozumienia dla problemu. — Daj mnie Bozieńka ljubow! — prosił ze łzami, on — wdowiec, gdy mijały lata, a jeszcze chciał zaznać radości ponownego małżeństwa.
— Niech ojciec to natychmiast odda! — pionowa zmarszczka na czole Córki Sprawiedliwej nie wróżyła niczego dobrego.
Aleksander Koszkin został przyłapany na niewinnym rytuale erotycznej magii. Sam wpadł na pomysł, nikt go tego nie uczył. Partnerkę miał już upatrzoną: także wdowę, tę o bujnych biodrach, młodszą o lat trzydzieści pracownicę poczty. Nigdy więcej nie zobaczył już swoich ślubnych, jedwabnych gaci.
— Ojciec wstydu nie ma! — krzyczała córka, spychając go na powrót w otchłań samotności.
Już tylko jedzenie. Zmarła żona spoglądała z fotografii — z tą samą, co u córki pionową zmarszczką — na odzyskane terytorium. Nikt nie zajął jej miejsca. Grzech. Pokuta. Wyznanie win. Oczyszczenie. Rosół. Grzech. Gdy wszystko było już zrobione, posprzątany i rześki Koszkin dziękował uprzejmie Warszawskiej Córce i prosił, żeby się wynosiła. Następnie błogosławił na drogę. Córka cmokała go w rękę i odjeżdżała, wzruszona i smutna. Dziś miała zjawić się znowu, niewolnica dat. Koszkinowi wystarczyłaby pocztówka w róże, lecz cóż, skoro rocznica i córki nie da się uniknąć. Teraz należało jednak zająć się młodym księdzem, zwolennikiem ekumenizmu.
Z nim przynajmniej, o ile tylko dał się sprowokować, można było podyskutować, pospierać się. Koszkin lubił zdrową kłótnię. Krew lepiej po niej krążyła, odnawiały się komórki.
Na poczęstunek składała się przyniesiona przez Laskowskiego kawa, oraz — także od niego — baryłeczki z likierem. Do tego makowiec, dość suchy, rozpadający się na talerzu. Mężczyźni zasiedli za stołem. Jeden z nich był Eurosceptykiem, drugi — Euroentuzjastą. Rozmowa nie kleiła się, więc ksiądz Piotr wziął na siebie ciężar jej rozkręcenia, aż zgarbił się z wysiłku, opowiadając bardzo głośno o prowadzonym przez siebie dziecięcym chórze. Dziecięcy chór. Przedmutacyjna chwalba. Przedmenstruacyjne Niebo. Anioł — z aniołkami. Koszkin łypnął podejrzliwie. A gdzie basy i barytony? Gdzie rozdziewiczone soprany?
— Jedziecie na wycieczkę? — zagadnął, lejąc sobie likier na język. — O, ta będzie dobra, z miętowym w środku — podsunął Laskowskiemu baryłeczkę. — Niech weźmie miętową! — Rozcierał w grubych paluchach czekoladową maź. — Do Francji jedziecie? Do sanktuarium? — zagryzł ciastem.– Do Lourdes — przytaknął umęczony kapłan, dławiąc się baryłeczką.
Koszkinowi wystarczyło dziesięć minut, aby sponiewierać i ubrudzić Laskowskiego.
Ksiądz Piotr poczuł, jak uchodzi z niego energia. Obejrzał wystające spod wersalki widły. Westchnął ze zniecierpliwieniem: to było typowe dla starucha. Podczas każdej wizyty powtarzało się to samo. Pod łóżkiem widły, koło łóżka — butelka ze święconą wodą.
— Broń — stwierdził krótko stary batiuszka, oblizując się po likierze.
— Na kogo?
— Na tych, co przychodzą nocą!
W zanadrzu miał jeszcze żelazną pięść kastetu, dwa kindżały w pochwach z rzemieniami do wiązania na udzie, oraz wojenny pistolet po osobiście pochowanym żołnierzu. Postanowił jednak dawkować emocje. Pokaże kiedy indziej. Pomyślał, że tym razem zabawi młodego diabelskim spiskiem. Tak. To dobry temat. I na czasie. Jakby przeczuwając jego plany, ksiądz Piotr zaczął się nagle zbierać do odejścia.
— Już chce iść? — zmartwił się Koszkin, szczerym, znękanym zmartwieniem nieszkodliwego emeryta.
— Posiedzę jeszcze — Laskowski dał się nabrać. — Ale niedługo — dodał ostrzegawczo. — Zaraz mam zebranie parafialnego komitetu…
Z Koszkinem była taka sprawa, że nie umiał pochylać się nad chwilą. Teraźniejszość istniała o tyle, o ile można ją było podciągnąć pod ogólniejsze rozważania. Te, lubił, gdy dotyczyły, demonicznych pułapek współczesności. Bo biodra i piersi sąsiadek, to był grzech znajomy i swojski, a kody kreskowe i czipy, to była insza inszość. Groźna sieć, z której coraz trudniej się wyplątać Światu i Ludzkości.
Laskowski popijał szorstką, gorącą kawę, nie czując jej smaku. Czarne drobiny osiadały mu na podniebieniu i dziąsłach. Wiedział, że teraz przyszła kolej na Szatana i wzdragał się przed rozmową. Koszkin będzie pił do Unii i do globalizacji, pomyślał niechętnie i znowu westchnął. Trudno. Gotów był podjąć rękawicę. Zresztą — ojcowie Kościoła zalecali trzeźwość. Czujność. Musiał pozostać czujny wobec knowań Koszkina, w tej sytuacji ekumenizm schodził na dalszy plan. Laskowski był nowoczesny, piekło było dla niego bardziej stanem umysłu, niż realnym miejscem. W szkole średniej czytywał Lema. Na parafii świętego Stanisława zaprowadził Internet. Świat postrzegał jako jedną z planet we wszechświecie, a fakt, że ludzie przemieszczali się obecnie całkiem swobodnie z jednego krańca ziemi na drugi rozumiał jako rzecz normalną. Zaraz mu powiem, obiecał sobie w duchu, że globalizacja jest naturalną koleją rzeczy, i że Ameryka –
— Bo to jest tak — wyrwało mu się na głos i była to jakby kontynuacja dawniejszej ich dyskusji. — Przez ten cały czas, to jest: od Adama i Ewy, człowiek zdążył już poznać ziemię bardzo dobrze. Zgodzi się batiuszka? Zmieniły się relacje i punkty odniesienia — prawił inteligentnie.
— I dlatego właśnie — burknął pop, poprawiając w uchu aparacik — nastąpiło diabelskie wymieszanie. Patrz i licz, a doliczysz się: wszędzie postawił swoją pieczęć! Jak zajedziecie do Sanktuarium, módlcie się, żeby was uratowała…
Aleksander Koszkin znajdował jakąś nienormalną przyjemność w straszeniu Piotra Laskowskiego. Skoczył żywo do starych roczników „Przeglądu Myśli Ortodoksyjnej”. „WAŻNE”, głosił napis na jednej z teczek. Laskowski stłumił ziewanie. Zatkał sobie usta makowcem i z konieczności przeczytał fragment następującego artykułu:
„Święty Synod Greckiego Kościoła Prawosławnego, zaniepokojony szumem wzniesionym wokół przygotowań, czynionych przez grecki parlament do ratyfikacji traktatu z Schengen, postanowił zająć stanowisko w tej sprawie i wyjaśnić sytuację wiernym. Święty Synod ubolewa z powodu coraz częstszego używania w nowoczesnych rozwiązaniach elektronicznych cyfry 666 jako liczby kodowej. Następnie, poprzez paralelę do pieczęci Chrystusa, biskupi greccy opisują pieczęć Antychrysta. Dziwnym wydał się im fakt, że prawosławni Grecy posiadający pieczęć Chrystusa — Krzyż, żyją w sposób prowadzący do przyjęcia systemu elektronicznego bazującego na kodowej liczbie 666. Czyż nie jest to prowokacją i zgorszeniem dla prawosławnego narodu greckiego? — pytają hierarchowie. Z wyżej wymienionych powodów Święty Synod postanowił zwrócić się do władz Grecji z następującymi rekomendacjami:
1) nie przyjmować 666 jako kodowej cyfry w greckich systemach elektronicznych (najlepiej, aby wszyscy nowo wybrani politycy składali stosowną deklarację); 2) skoro kraje Unii Europejskiej uważają się za demokratyczne, również wydają się chrześcijańskie (a przynajmniej z taką kulturą związane); należy zatem oficjalnie zwrócić się do nich w celu zamiany 666 w centralnym systemie elektronicznym Unii (SIS) na inną liczbę.”**
Macie swoją Unię! — triumfował Koszkin, widząc, że Laskowski przestał czytać. — Swoją propagandę z piekła rodem! A teraz takie pytanie: czy ktoś wysłuchał prośby hierarchów? Nikt! — odpowiedział sam sobie. — Nikt się nie przejął sprawą Pieczęci Bestii.
Ale to jeszcze nie wszystko. Niech czyta dalej!
„Dwa lata później Rosyjski Kościół Prawosławny dostrzegł — podobne w gruncie rzeczy — zagrożenie dla swoich wiernych. Cała sprawa dotyczyła przydzielenia każdemu obywatelowi numeru podatkowego INN. Na związanych z tym dokumentach był kod kreskowy, który według zaświadczeń ekspertów miał przedstawiać cyfrę imienia Antychrysta. Powstał wówczas projekt, aby za warunek konieczny przystąpienia do Eucharystii biskupi uznali nie przyjęcie numeru podatkowego, o co mieliby skrupulatnie wypytywać na spowiedzi….”
Ksiądz Piotr najpierw wypił, a później rozpuścił pomiędzy zębami ostatnią, gorzko — słodką baryłeczkę, myśląc jednocześnie o szóstce jako o symbolu potrójnej niedoskonałości, pragnącej przyjąć kształt ideału, czyli siódemki. Tak też sam Antychryst jednocząc w sobie całą ułomność świata, będzie pożądał bycia postrzeganym jako doskonałość. Laskowski zmagał się w sobie: przejść na stronę Koszkina, czy też pozostać wierzącym racjonalistą?
Aleksander Koszkin i Piotr Laskowski odbyli owego dnia wspólny spacer główną ulicą miasteczka G., pozdrawiani uśmiechami wiernych i machaniem psich ogonów. Nikt, kto obserwował ich z boku, nie mógł przypuszczać, jak ważne kwestie poruszyli w zaciszu koszkinowego mieszkania, przy kawce i czekoladowych baryłeczkach. Rozstali się koło mostu — w miejscu, które wciąż pamiętało lewitujących cadyków i lewicujących młodzieńców. Emerytowany protojerej miał na sobie letni beret z dziurkami powycinanymi dla ochłody, flanelowe, szare spodnie i sztruksową kurtkę z kapturem. Skręcił w bok, na pola, tam, gdzie nie sięgał ludzki wzrok. Piotr Laskowski pośpieszył na zebranie komitetu. Podczas spotkania z parafialnymi działaczkami nie mógł się skupić. Żałował, że jego rozmowie z Koszkinem zabrakło wyraźnej konkluzji i wiedział już, jaka powinna być.
Otóż tak. Powinien był odwołać się do nurtu miłosierdzia, który płynął spokojnie obok spiskowych strumieni teologicznych, a brzmiał on: żaden zewnętrzny znak nie może wpłynąć na duszę. Żaden zewnętrzny znak, ojcze protojereju, powtarzał sobie, nie słuchając napomknień o konieczności zakupu nowego dywanu do zakrystii. Żaden zewnętrzny znak. Powie mu to przy najbliższej sposobności, może w przyszłym tygodniu. Zaprosi starego na obiad, to będzie, nieprawdaż, posunięcie chrześcijańskie i ekumeniczne. Nie wiedział jednak, że do zaproszenia takiego nie będzie miał okazji, ponieważ Aleksander Koszkin zniknie z miasteczka G. na długie dni i miesiące, ku uldze miejscowego popa, zaciekawieniu sąsiadów i udręce Warszawskiej Córki i Wnuczki.
Warszawska Córka i Warszawska Wnuczka przyjechały popołudniowym pekaesem, bez bagaży, ale za to z gotówką. Po drodze kupiły proszek do prania, silnie pachnące mleczko do czyszczenia toalet, komplet czystej pościeli, olej „Kujawski” i koszule w kratę o rozmiarze kołnierzyka 40. Należy dodać, że wszystkie wyżej wymienione przedmioty oznaczone były kodami kreskowymi, które jednak — według teologii miłosierdzia — nie mogły wpłynąć w żaden istotny sposób na ich chrześcijańskie dusze. Koszule były prezentem praktycznym i koniecznym. Córka i wnuczka wiedziały, że od czasu ich ostatniej bytności w G. Koszkin zdążył już powycinać dziury w większości ubrań. Tego można się było po nim spodziewać. To był normalny, zgodny z jego naturą, tok postępowania.
Czy spodziewały się zniknięcia?
Nie. Zniknięcie Aleksandra Koszkina było dla nich szokiem.
* Ap. 11, 7–10 (Biblia Tysiąclecia)
** na podstawie artykułu Pawła Żelezniakowicza pt. „Pieczęć Antychrysta” („Wiadomości prawosławnej diecezji”, nr1/2004)