Tomasz Fendryk: Ballada o mętnej kałuży
Marszczy się i sinieje mętna twarz kałuży —
Uśmiecha się dwuznacznie: zaraz się wynurzy…
Paskudne oblicze mętnieje bardziej jeszcze —
Czy słyszysz: płytkie kroki… Deszcz ciszej szeleści…
Wiatr się gdzieś zaczaił, gnić zaczęła gęsta mgła:
Skrzywiona buzia kałuży tak mętna — aż mdła…
Pieni się, syczy, jak chory: majaczy, jęczy —
Już: główka, piersi, nóżki — ktoś ty jest? Topielczyk.
Bulgot w gardziołku… Rączką wskazał szyję,
Gdy splamione wargi spytały: ja… nie żyję?
Wiatr strzelił gwałtownie — to ptaki się zleciały
Głodne: bierzmy i jedzmy, bracia! Oto ciało!
Dziecię kałuży nie drgnie — trwa w ciszy, w amoku,
Gdy ptaki gryzą, dziobią, rwą wątrobę z boku…
Z kałuży martwe oka tłuszczu wydziobały…
I — równie nagle jak ryknął — głodny wiatr zamilkł.
Mętna twarz kałuży uśmiecha się dwuznacznie —
Zewsząd gnają chmury — niedługo padać zacznie…