Maciej Stanecki: Spotkajmy się na moście
Z wyspy na wyspę
przejść, to wykonać
raptem kilka kroków.
Z jednej strony
betonowy brzeg –
nie zgubisz butów.
Ale ty chcesz dalej.
Poznałeś przygnębiającą
historię o chłopcach,
którzy zapłacili
za to przekroczenie.
Idziesz przekonany,
że tobie się uda.
Nasłuchujesz tramwaju,
choć o tej porze
nic takiego,
nie może się przydarzyć.
Idziesz środkiem,
przeskakujesz po kilka podkładów.
Dwa, trzy, cztery.
Jak dziewczynki,
które w tajemnicy,
jak najkrótszą drogą
wbiegają na dzwonnicę,
by dotknąć stalowego serca.
Raptem kilkadziesiąt susów
zajmuje całą noc.
Nad mostem nietoperze.
Myślisz: co je zwabiło?
Idziesz po ich śladach.
Jakoś dajesz radę.
Ziemia, woda, drzewa
— wszystko zostawiasz za sobą.
A może to one opuszczają ciebie?
Kurczowo trzymasz się barierek.
Gdy za nie wyglądasz,
widzisz niebo
i gwiazd już nie widzisz.
A w drugą stronę
gdy rzucisz spojrzenie
ukradkiem, ktoś ci sypie solą.
Jej wysokość Żarówka
do hrabiego Nicika
mruga.
Pozłacana główka
błyska w odpowiedzi.
Gadają tak do świtu,
a szczebiot tramwaju
łączy oba brzegi.